Wcześniej czy później każdy z nas staje przed wyborem: czy kierować się w życiu tym, w co się wierzy, czy też pójść łatwiejszą ścieżką? Rzadko się bowiem zdarza, aby to, co wartościowe było łatwe, w zasięgu ręki. Oczywiście, nie oznacz to od razu, że to, co trudne do osiągnięcia, jest z urzędu tym, co lepsze, wartym wysiłku. Bodajże to starożytni mawiali, że góra urodziła mysz, co oznaczało tyle, że wielki wysiłek został spożytkowany na stworzenie, osiągniecie, czegoś małego, niewartego zupełnie uwagi. Dlatego też należy przyglądać się wręcz z prokuratorską czujnością wielkim i pięknym ideałom, którym hołdują ludzie, a jeszcze uważniej należy patrzeć im na ręce, gdy próbują je wcielać w życie. Niestety jest to konieczne, gdyż zbyt wiele szalonych rzeczy zostało uczynionych, choćby w dwudziestym wieku, w imię najwyższych wartości, a ceną była ludzka krew. Z tego właśnie powodu staram się podchodzić jak najbardziej krytycznie do wszelkich ideałów i wartości, którymi kierują się bohaterowie literaccy, szczególnie zaś do tego jak wprowadzają je w życie. Wszakże nawet z pozoru najpiękniejsza i najbardziej godna naśladowania postawa może prowadzić do nieszczęścia, jeśli nie weźmie się pod uwagę wszystkich czynników mających wpływ na rozwój wydarzeń. Wystarczy tu przypomnieć dramat Ibsena, mianowicie "Dziką kaczkę", aby lepiej zrozumieć to, o co mi chodzi. Z drugiej jednak strony, nie należy w krytycyzmie posuwać się nadmiernie daleko, gdyż nasz rozum jest ograniczony i idea poznania "wszelkich czynników" przed podjęciem danej decyzji jest właśnie… ideą. Paradoks. No cóż, zostawmy lepiej to i zajmijmy się literaturą. Oczywiście, z krytycyzmem oraz… krytycyzmem wobec tego krytycyzmu…

Na początku rozważań, jakie pragnę przeprowadzić w niniejszej pracy, chciałby sięgnąć po teksty, które należą do najstarszych w naszym kręgu kulturowym i jako takie stanowią jego fundament. Pierwszym z nich będzie tragedia Sofoklesa zatytułowana "Antygona". Jej główna bohaterka jest córką króla Teb Edypa, który odkrywszy, że jest ojcobójcą i kazirodcą (ożenił się ze swoją matką Jokastą) własnoręcznie się oślepił i udał na wygnanie. Towarzyszyła mu właśnie Antygona. Po nim władzę w Tebach przejęli jego synowie, a bracia naszej bohaterki, Polinejkes i Eteokles. Nie potrafili rządzić zgodnie. W wyniku kłótni, jaka pomiędzy nimi wybuchła Polinejkes udał się na wygnanie do wrogiego Tebom miasta. Tu sprzymierzył się z tym, którzy chcieli zniszczyć jego ojczyznę i wyruszył wraz nimi przeciw niej. Pod murami Teb obydwaj bracia zginęli, a atak został odparty. Nowy władca miasta, Kreon, wuj rodzeństwa, rozkazał, aby ciało Eteoklesa jako obrońcy ojczyzny zostało pochowane z honorami, natomiast truchło Polinejkesa - zdrajcy miało pozostać na polu bitwy, aby zajęły się nim dzikie zwierzęta.

W mniej więcej właśnie tym momencie zawiązuje się akcja tragedii Sofoklesa. Antygona jest młodą kobietą, która zdążyła już w życiu wiele doświadczyć, tak iż jej charakter jest w pełni ukształtowany, nie łatwo zatem zmusić ją do posłuszeństwa. Uznaje, że zarządzenie Kreona nie jest zgodne z jej własnymi przekonaniami, ani prawami bogów, którzy nakazali ludziom chować zmarłych, gdyż tylko w tern sposób ich dusze mogą znaleźć ukojenie w Hadesie. Stanęła zatem Antygona w sytuacji wyboru, która uniemożliwiała jakiekolwiek pośrednie bądź polubowne rozwiązania. Albo - albo. Zdecydowała, że nad prawami stanowionymi przez ludzi stoi prawo moralne (boskie), dlatego też zdecydowała się urządzić pochówek bratu. Za to wykroczenie Kreon skazał ją na śmierć.

Antygon udowodniła, że za realizacje własnych ideałów jest gotowa ponieść śmierć. Pytanie czy miała rację? W pierwszym odruchu mogę stwierdzić, że tak, że istnieją wartości, dla których warto umrzeć. Jednakże w tym momencie powstaje pytanie: czy w tym przypadku było to równie konieczne? Czy rzeczywiście miała rację łamiąc prawa społeczności, w której żyła? Wszakże istnienie każdego państwa opiera się na sferze moralnej, gdyż bez niej trudno byłoby sobie wyobrazić jakąkolwiek wspólnotę ludzką. Kreon będąc zaś przywódcą tej społeczności wydawał tylko prawa, które były zgodne z jej systemem wartości (przynajmniej ja tak to interpretuję), a ten był wszakże również proweniencji boskiej. Czyżby zatem bogowie kierowali się dwoma sprzecznymi systemami moralnymi? Nie wydaje mi się. Dlatego też sądzę, że problem etyczny przedstawiony przez Sofoklesa jest z gruntu fałszywy, jakkolwiek sama sytuacja, w której uczestniczą Antygona i Kreon, w swej dynamice uniemożliwiająca im wyjście poza swe ramy, skazuje naszych bohaterów na konflikt tragiczny. Podsumowując, problem postawiony w "Antygonie" przez Sofoklesa jest pozorny i nie do rozwiązania przy użyciu logicznej argumentacji (argumenty obu stron są równie ważkie), tak iż możemy się tu tylko kierować sympatią do jednej, bądź drugiej strony, a to chyba nie najlepszy sposób rozstrzygania sporów. W konsekwencji uchylam się od jednoznacznej oceny sposobu wprowadzania w czyn swych ideałów przez Antygonę.

Innym tekstem, który leży u podstaw naszej kultury jest, oczywiście, Biblia. Chciałbym się w tej chwili skupić na Nowym Testamencie, a szczególnie czterech Ewangeliach, gdyż są one świadectwem działalności Jezusa. Chrześcijanie uważają go za Boga, który jednocześnie był człowiekiem. Przesłanie, jakie przyniósł on na ziemię, głosiło miłość pomiędzy ludźmi - "Przykazanie nowe daje wam, abyście się wzajemnie miłowali". Tylko bowiem ona gwarantuje człowiekowi wstęp do Królestwa Niebieskiego. Jezus w swym nauczaniu posługiwał się przypowieścią, która oprócz swego sensu dosłownego posiadała również ukryte znaczenie. Taki sposób nauczania zjednywał mu ludzi - od tych najbiedniejszych aż po tych stojących bardzo wysoko w hierarchii społecznej. Pośród przypowieści znajdujemy między innymi tą o synu marnotrawnym, który opuścił swego ojca, aby móc używać życia, a postradawszy cały majątek powrócił doń i został przyjęty z radością. Z jednej strony, jest to opowieść o miłości rodzicielskiej, która nigdy nie wyrzeka się swego dziecka, z drugiej zaś, w swej głębszej warstwie, o uczuciu, jakim Bóg darzy swe "niesforne" - grzeszne dzieci, czyli nas.

Przesłaniu przyniesionemu na świat przez Chrystusa, a potwierdzone jego męczeńska śmiercią na krzyżu - wszakże umarł na nim z miłości do nas, daleko jest do zrealizowania, o czym przekonuje nas historia ostatnich dwóch tysięcy lat. Wiele o nich można powiedzieć, ale na pewno nie to, że ludzie zajmowali się w trakcie ich trwania wyłącznie miłowaniem się wzajemnym. Co to to nie. Czasami o prosty szacunek było trudno, nie mówiąc już o czymś więcej. Mimo to mam wrażenie, że idea Chrystusa oddziałała na świat i nie mam tu na myśli potęgi politycznej - mniejszej lub większej - Kościoła, ale raczej piętno, jakie pozostawiła na duszach człowieczych, a którego, być może, już sami nie dostrzegamy, uznając je za coś naturalnego. Wszakże nieraz potrafimy przekroczyć ograniczenia własnej osobowości, psychiki, i wyjść naprzeciw drugiego człowieka, który nie koniecznie jest nam sympatyczny, a to już jest prawie tak, jak w przypowieści o Samarytaninie. Trudno mi znaleźć piękniejszy i sensowniejszy przykład ucieleśniania się jakiejś idei.

Nie tylko miłość do drugiego człowieka bywa ideą, którą w opinii wielu ludzi, a nawet całych pokoleń, należy ucieleśniać. W literaturze polskiej, szczególnie tej romantycznej, za obiekt godny tego uczucia uznaje się również ojczyznę. To jej dobro ma być nadrzędnym celem naszych dążeń, a wszystkich innych, jeśli w jakiś sposób stają temu najważniejszemu na drodze, powinniśmy się wyrzec. Dobitnym przykładem takiej postawy jest postać Konrada Wallenroda.

Adam Mickiewicz pisał "Konrada Wallenroda" podczas swego pobytu w Rosji. Już choćby dlatego musiał użyć sztafażu historycznego, aby ukryć aktualne przesłanie tej powieści poetyckiej. Opowiada ona dzieje młodego Litwina Waltera Alfa, który dostał się do niewoli krzyżackiej. Tu został wychowany w duchu średniowiecznych cnót rycerskich, którym przyświecała postać Rolanda, słynnego na całą Europę rycerza Karola Wielkiego, którego dzieje zostały opisane w słynnej francuskiej chanson de geste. Jednakże nie tylko bracia zakonni mieli wpływ na kształtowanie się osobowości młodego brańca. Jednym z niewolników litewskich, którzy znaleźli się w rękach zakonu, był Wajdelota Halban, pieśniarz, który był "żywą" pamięcią i tożsamością swego ludu. Zaczął on uświadamiać chłopcu kim on jest i jakie są jego prawdziwe korzenie. W tym mniej więcej czasie rozpoczęła się wielka ofensywa, jakkolwiek rozpisana na lata, zakonu przeciw państwu litewskiemu. Alf Walter będąc giermkiem rycerza Konrada Wallenroda podczas jednej z jego dalekich wypraw zamordował go i przejął tożsamość swego pana. W ten sposób rozpoczął realizacje dalekosiężnego planu Wajdeloty rozgromienia potęgi państwa zakonnego. Dalszym krokiem w tym kierunku był awans Litwina w hierarchii zakonnej, co mu się w pełni udało. Wallenrod został obrany Wielkim Mistrzem. To pod jego dowództwem były teraz wszystkie siły krzyżackie, czego nasz bohater nie omieszkał wykorzystać, prowadząc działania wojenne w tka nieudolny sposób, że krzyżacy, choć silniejsi militarnie od Litwinów, odnosili porażkę za porażką. W ten sposób Wallenrod wypełnił swoją misję - uratował ojczyznę, jakkolwiek oznaczało to równocześnie rezygnację ze szczęścia osobistego (miłość do Aldony) oraz przedwczesną śmierć.

Wallenrod jest przykładem człowieka, który spośród różnych wartości wybiera jedną - miłość do ojczyzny - i jej podporządkowuje wszystkie swoje działania. W czasach spokojnych, być może, nic strasznego by z tego nie wynikło, jednakże w epoce, w której przyszło naszemu bohaterowi żyć, oznaczało to dla niego konieczność dokonania wielu poświęceń i podjęcia niezbyt, szczerze powiedziawszy, moralnych działań. Można powiedzieć, że Alf Walter szedł po trupach do celu zarówno w sensie dosłownym - zabicie prawdziwego Wallenroda i śmierć rycerzy zakonnych, wysłanych przezeń na pastwę Litwinów, jak i w przenośni - zabił w sobie tą część, którą stanowił w nim kodeks rycerski, oraz tą, w której nosił miłość do Aldony. Niekiedy właśnie tak ucieleśnia się wielkie idee.

Czy to wszystko było konieczne? Bardzo wątpię. Mickiewicz, podobnie zresztą jak Sofokles, stawia swych bohaterów w sytuacji: albo - albo i krzyczy: "Wybieraj!". Ja jednak uważam, że, po pierwsze, miłość do ojczyzny nie jest wartością, której powinniśmy podporządkowywać wszystkie nasze cele i dążenia, co wcale nie oznacza, że jej los może być nam obojętnym. Wszakże człowiek, jego dusza, to konglomerat wielu składników i nie powinno się go - jej sprowadzać do jednego mianownika, a raczej dążyć do twórczej harmonizacji różnych sfer naszego jestestwa. Po drugie, dlaczego niby ma być tak, że aby odzyskać lub zachować niepodległość trzeba od razu hekatobomby ludzkiej? Opowiadał bym się raczej za rozwiązaniem pozytywistycznym, czyli powolnymi i przemyślanymi krokami prowadzącymi do pełnej suwerenności. Dlatego też uznaje, że postać Wallenroda, a tym samym koncepcja Mickiewicza, jest chybiona, a jego postępowanie w ucieleśnianiu idei niegodne uczciwego człowieka.

Nieco inaczej sprawa miłości do ojczyzny wygląda w trzeciej części Dziadów. Tu walka o nią zostaje przesunięta z planu realnego na plan metafizyczny. Konrad rozpoczyna rozmowę z Bogiem. Zresztą rozmowa to zbyt wiele powiedziane, raczej należałoby tu użyć słowa monolog. Rozpoczyna od tego, że kocha swoją ojczyznę i naród:

"Ja kocham cały naród! - objąłem w ramiona

Wszystkie przeszłe i przyszłe jego pokolenia

Przycisnąłem tu do łona,

Jak przyjaciel, kochanek, małżonek, jak ojciec:

Chcę go dźwignąć, uszczęśliwić,

Chcę nim cały świat zadziwić,

Nie mam sposobu i tu przyszedłem go dociec."

Jednakże obecnie cierpi on w niewoli straszliwe męki i prześladowania, dlatego też nasz bohater prosi Boga, aby Ten użyczył mu swojej mocy, którą chce spożytkować na rzecz swego narodu. W zamian jest gotów wziąć na siebie męki, które zostały nań zesłane przez Stwórcę. Bóg jednakże milczy, co wprawia w gniew Konrada, tak iż popełnia on niemal najstraszliwsze z możliwych bluźnierstw - prawie nazywa Wszechmocnego carem.

Konrad chce zrealizować idee, w które wierzy, nie poprzez realne działania, ale "akt strzelisty" - poświęcenia swej własnej osoby na rzecz ogółu. Ofiara nie zostaje przyjęta, gdyż Bóg chrześcijańskie nie jest pogańskim bożkiem, który za odpowiednią obiatę spełnia nasze życzenia. Tego, jak się zdaje, nasz bohater nie jest w stanie pojąć. Prawdziwą postawę chrześcijańska prezentuje dopiero ksiądz Piotr, który wstępuje na drogę przebytą wieki temu przez Chrystusa. To bowiem miłość, a nie moc, której domagał się Konrad, ma władzę zmieniania świata.

W Dziadach Mickiewicz zaprezentował nowy ideał miłości do ojczyzny - to przede wszystkim jest akt duchowy, właściwie mistyczny, po dokonaniu którego dopiero można podejmować jakieś konkretne działania. Inaczej mówiąc, bez głębokiej wiary w bożą opatrzność żadna walka nie ma sensu.

No cóż, oceniam Konrada tak, jak to zrobił sam Mickiewicz. Ucieleśnianie przezeń swych ideałów, bardzo wzniosłych zresztą, za pomocą mocy, siły, skończyłoby się zapewne jakąś nową formą totalitaryzmu, która mogłaby być czymś znacznie gorszym niż rządy caratu.

Myśli Rodiona Raskolnikowa zaprzątały inne sprawy. Gdy się po raz pierwszy z nim stykamy, jest on ubogim studentem petersburskiego uniwersytetu. Dostojewski przedstawiając go nam koncentruje się przede wszystkim na jego rysunku psychologicznym Jest to człowiek niezwykle inteligentny, obdarzony bogatym życiem wewnętrznym, a jednocześnie niezwykle sfrustrowany, gdyż jego kondycja społeczna i finansowa nie pozwała mu na rozwinięcie w pełni skrzydeł, pokazania tego, kim naprawdę jest. Rodion wszakże widzi ludzi pod wieloma względami gorszych od siebie, którym wiedzie się znakomicie. Nie musza oni cierpieć głodu i poniewierki tak jak on. Daje mu to asumpt do stworzenia pewnej teorii, którą zresztą później powtórzy Fryderyk Nietzsche. Ludzie dzielą się na dwie kategorie: z jednej strony są ci, których Raskolnikow określa jako "wszy ludzkie", prymitywni, pozbawieni wszelkich wyższych uczuć, osobnicy, niewolnicy przebrzmiałych idei i moralności, z drugiej natomiast, wolne duchy, ludzie w pełnym słowa tego znaczeniu, stojący - jak to później określił Nietzsche - poza dobrem i złem - do nich zaliczał siebie Rodion. Skoro zaś tak, nie będzie czynem niestosownym zabicie starej lichwiarki. Wszakże: "Setki, może tysiące ludzkich istnień dałoby się skierować na właściwą drogę, dziesiątki rodzin ocalić od nędzy (...) i to wszystko za jej pieniądze.". Nasz bohater konsekwentnie zatem wprowadza w czyn konsekwencje wyznawanej przezeń filozofii. Lichwiarka ginie.

Okazało się jednak, że nie jest kimś, kto stoi poza dobrem i złem, gdyż aby coś takiego było w ogóle możliwe, nie mógłby Rodion posiadać sumienia, sądząc zaś po tym, co się z nim działo po dokonaniu mordu, głos takowe odzywał się w jego wnętrzu. Idea, która mu zatem przyświecała, była nieprawdziwą, jakkolwiek on sam chyba do końca sobie tego nie uświadamiał. Dopiero pobyt na katordze i wpływ Sonii pozwolił mu dojrzeć kim był i co uczynił.

Wydaje mi się, że ocena ideałów Rodiona, szczególnie ich konsekwencji praktycznych, może być tylko jedna, tym bardziej, jeśli sobie przypomnimy, że podobnym poglądom hołdowali naziści, czego konsekwencją była śmierć dziesiątków milionów istnień ludzkich podczas drugiej wojny światowej.

Innego pokroju człowiekiem niż Raskolnikow był zdecydowanie doktor Tomasz Judym, główny bohater powieści Stefana Żeromskiego zatytułowanej Ludzie bezdomni. Nie było w nim pogardy dla ludzi, raczej wielka miłość i chęć niesienia im pomocy. Czy jednakże prób realizacji marzeń o idealnym społeczeństwie, w którym nie ma skrzywdzonych i poniżonych, wymagała aż takiej ofiary, jaką złożył nasz bohater, to rzecz warta zastanowienia.

Judym pochodził z dość ubogiej warstwy społeczeństwa, zapewne dlatego był szczególnie wyczulony na krzywdę ludzką. Po ukończeniu studiów medycznych postanowił podjąć praktykę lekarską, jednakże jego pacjentami nie mieli być ludzie zamożni, ale ci, których na lekarza nie było stać. W ten sposób, dość praktyczny zresztą, nasz bohater starał się choć trochę naprawić świat. Cóż, chorzy byli mu wdzięczni, natomiast jego koledzy po fachu mieli mu za złe, że psuje rynek. Ostatecznie nawet od najbiedniejszego można wyciągnąć jakieś pieniądze, gdy śmierć będzie pukała do jego drzwi. Judym zderzył się więc w swej społecznikowskiej naiwności z realiami życia społecznego, które nie pozostawiały wiele miejsca dla miłosierdzia i współczucia, a nawet zwykłej ludzkiej przyzwoitości. To jednak go nie załamało, po prostu dalej kroczył ścieżką, która sobie wybrał i którą uważał za słuszną. W dwudziestym wieku Albert Camus mówił, że istnieją świeccy święci i chyba takie określenie najlepiej pasuje do naszego bohatera. Szczególnie, gdy weźmiemy jego stosunek do Joanny Podborskiej. Kochał on tą kobietę, a ona jego, obydwoje byli młodzi, obydwoje chcieli nieść pomoc najuboższym, ale Judym zadecydował, że szczęście osobiste odwiedzie go od realizacji ideałów, który przysiągł wierność, a zatem ten związek nie może trwać, ani tym bardziej przemienić się w małżeństwo. Odszedł więc od niej, a jego życie wypełniła praca na rzecz skrzywdzonych i poniżonych.

Trudno mi go ocenić. Tak bowiem na zdrowy rozum to Judym był głupcem, któremu wydawało się, że ofiarą ze swego szczęścia osobistego spowoduj jakąś diametralną odmianę w świecie. Z drugiej jednak strony, wspomniałem, że należałoby go określić jako świeckiego świętego, a wiadomo, że święci to ludzie wyłączenie z powszechnego porządku świata… Może miał zatem rację postąpiwszy tak, jak postąpił, jakkolwiek za jego wyborem przemawiały wyłącznie rację emocjonalne, a nie skuteczność podejmowanych działań, czy po prostu zdroworozsądkowa logika. Mogę więc na zakończenie powiedzieć tylko, że Judym to dla mnie postać sympatyczna i emocjonalnie bliska, jakkolwiek nie mam zamiaru zostawać świętym, nawet świeckim…

W dwudziestym wieku wydarzyło się bardzo wiele zła na świecie. Pierwsza i druga wojna światowa, rewolucja październikowa, obozy śmierci, przewroty, zabójstwa polityczne, rządy krwawych dyktatur. Wiele by jeszcze wymieniać. W tych czasach ludzie często walczyli o zachowanie najprostszych, najbardziej elementarnych cech ludzkich, a nie wprowadzanie wielkich idei w czyn. Nie była to rzecz łatwa, gdyż nierzadko za dobro i miłosierdzie nagradzano śmiercią. Literatura obozowa przynosi nam wiele przykładów tego typu.

Gustaw Herling - Grudziński w swej książce zatytułowanej Inny świat przedstawił nam rzeczywistość, jaka panowała za drutami sowieckiego łagru. Na wstępie umieścił on cytat z "Zapisków z domu umarłych" Fiodora Dostojewskiego. Brzmiał on następująco: "Tu otwierał się inny, odrębny świat, do niczego niepodobny; tu panowały inne odrębne prawa, inne obyczaje, inne nawyki i odruchy; tu trwał martwy za życia dom, a nim życie jak nigdzie i ludzie niezwykli. Ten oto zapomniany zakątek zamierzam tutaj pisać." I rzeczywiście świat obozu w Jercewie, położonego niedaleko kola podbiegunowego, w niczym nie przypominał tego, do którego przywykliśmy. Było to miejsce, w którym przeżycie za wszelką cenę stało się najważniejszą wartością, a skoro tak, to nie miało znaczenia, jakie środki się obierało, aby ją zrealizować. Ludzie zatem donosili na siebie swym wspólnym ciemiężycielom, kradli współwięźniom jedzenie, kobiety bywały gwałcone, a słabsi poniżani. Praca, którą wykonywali była ponad ich siły. Dochodziły do tego bardzo niskie temperatury - dość powiedzieć, że do pracy nie wychodzono wyłącznie wtedy, gdy gotująca się woda wylana z czajnika zamarzała nim dotarła do ziemi - i bardzo małe racje żywieniowe, które nie pozwalały nawet nasycić pierwszego głodu. Trudno było w takich warunkach zachować swoje człowieczeństwo. Jednak znaleźli się tacy, którzy zdołali to uczynić, jakkolwiek niektóre formy tego oporu wobec nieludzkiej rzeczywistości obozu mogą się nam wydawać… nieludzkie. Na przykład jeden z więźniów, Kostylew , opalał sobie rękę nad ogniem, tak iż była ona cały czas otwartą raną. Robił to po to, aby jego praca nie szła na budowę systemu, który doprowadzał ludzi do takiego upodlenia. Był to jego sposób na zachowanie choćby odrobiony człowieczeństwa w tym szaleństwie, które go otaczało. Takich jak on było niewielu. Książka kończy się wielce wymowną sceną, gdy do Gustawa Herlinga - Grudzińskiego przychodzi jego dawny współtowarzysz niedoli, próbując uzyskać od niego zrozumienie podłego czynu, którego się dopuścił za drutami obozu. Nie uzyskuje go, gdyż akceptacja oznaczałoby to, że ta " inna" rzeczywistość, jej prawa, w jakiś sposób przynależą do naszego świata, a na to żaden normalny człowiek nigdy nie przystanie. "Wyszedł z drzwi hotelu, jak ptak z przetrąconym skrzydłem przefrunął przez jezdnię i nie oglądając się za siebie, zniknął w kotłującym się tłumie.".

Niekiedy, aby zrealizować jakąś wielką ideę, wystarczy być po prostu przybitym człowiekiem.

Jak zatem widać problem idei i ich realizacji w życiu jest sprawą złożoną, a co zatem idzie nie łatwą do oceny. Dzięki literaturze jednak możemy wiele przemyśleć zanim sami staniemy przed mniejszymi lub większymi wyzwaniami moralnymi, gdy będą się ważyły losy naszych marzeń i wyboru naszych takich a nie innych dróg życiowych. To być może wiele nam ułatwi, gdyż, jak sądzę, często nasze złe wybory wynikają z niewiedzy, z niewystarczającej dozy samokrytycyzmu, który by pozwolił nam odróżnić idee warte urzeczywistniana od tych, o których należałoby jak najszybciej zapomnieć, a także prawidłowo oszacować siły, jakimi dysponujemy, wielu bowiem mocno się przecenia pod tym względem. Literatura jest więc nauczycielką życia, ale jak każdy dobry nauczyciel wskazuje jedynie możliwości, pozwala rozpoznawać znaki, a nie prowadzi za rączkę jedyną i nieomylną drogą, tak iż to my będziemy realizować nasze marzenia i idee i to właśnie my zostaniemy za to osądzeni. Werdykt jest sprawą otwartą…