Nie będzie niczym odkrywczym stwierdzeniem, że dla ludzi miłość stanowi ważną, jeśli nie najważniejszą, rzecz, jaka może ich spotkać w życiu. Nic zatem dziwnego, że poeci, malarze, rzeźbiarze, dawali jej taki lub inny wyraz, taką lub inną formę. Mimo to jest ona dalej źródłem, nie do wyczerpania jak się zadaje, natchnień i podniet artystycznych, co pozwala nam sądzić, iż jej istoty nigdy człowiekowi nie uda się odsłonić do końca.

Do cech konstytutywnych miłości należy różnorodność jej realizacji. Może wręcz powiedzieć, że ilu ludzi, tyle możliwych jej form. Wszak to uczucie może połączyć dwoje kochanków, jak i dziecko z rodzicami, czy też człowieka z jakąś ideą, choćby ojczyzny. Drugą zaś cechą tego uczucia będzie równość zachodząca pomiędzy jej poszczególnymi przejawami. Nie ma bowiem miłości lepszej i gorszej, słuszniejszej i niesłusznej. Konsekwencja takiego stanowiska jest twierdzenie, że każdy człowiek ma prawo do realizacji miłości według własnych upodobań i możliwości i nic w tej mierze nie powinno być mu narzucane lub zabraniane. Oczywiście, nie oznacza to, że miłość zawsze prowadzi nas do Raju, krainy wiecznej szczęśliwości, wręcz przeciwnie, przynajmniej według świadectwa większości poetów, częściej sprowadza ona nas cierpienie i ból. To nieco dziwne, że tak pożądane i dobre uczucie może powodować tak straszne konsekwencje. Sądzę jednak, że to nie w nim leży problem lecz w nas, w naszej ułomności, chęci pójścia na łatwiznę, lub też w naszych bliźnich, którzy nie zawsze uznają, że szczęście drugiego człowieka, jego miłość, należy do sfery, do której nikt nie proszony nie powinien się wtrącać. Zobaczmy zatem jak opisywano miłość w dziełach literatury na przestrzeni wieków.

Przykłady miłości rodzinnej przynoszą nam dwie tragedie Sofoklesa, mianowicie "Król Edyp" oraz "Antygona". Obydwie koncentrują się ona na dziejach poszczególnych członków tebańskiego rodu Labdakidów, nad którym od dawien dawna ciążyło jakoweś fatum, powodujące, że jego przedstawiciele pomimo miłości żywionej względem siebie zadawali sobie bolesne rany. Chciałbym w tym, momencie skoncentrować się wyłącznie na Antygonie, jakkolwiek losy innych Labdakidów są równie interesujące. Wyraz wielkiej miłości względem swego ojca Edypa dała ona zaraz po tym, jak ten uświadomiwszy sobie, że zabił własnego rodziciela i poślubił własna matkę, wyłupił sobie oczy i udał się na dobrowolne wygnanie. Jego towarzyszką i podporą w ostatnich dniach życia była właśnie Antygona, a należy pamiętać, że wtedy jeszcze była na poły dzieckiem. Innym przykładem bezwarunkowej miłości do członka swej rodziny było jej zachowanie po tym, jak się dowiedziała, że Kreon zakazał sprawiać pochówek Polinejkesowi, bratu Antygony, gdyż ten nań nie zasłużył, bowiem był zdrajcą ojczyzny. Ten edykt niezmiernie wzburzył córkę Edypa. Wszakże bogowie stanowili w tej mierze jasne prawa - każdy człowiek musi zostać pogrzebany, gdyż tylko w ten sposób jego dusza będzie się mogła udać do Hadesu, miejsca, gdzie zazna ukojenia. Antygona pochowała Polinejkesa, za co została skazana na śmierć przez zamurowanie w celi. Nie dopuściła jednak do wykonania wyroku, gdyż popełniła samobójstwo. Jej postawa to przykład miłości, która sprowadza, z jednej strony, na tego, kto ją odczuwa, nieszczęścia w sensie poniewierki wśród ludzi, z drugiej jednak, która uwzniośla w sensie moralnym, a zatem i uszczęśliwia w sferze ducha.

W darze od wieków średnich otrzymaliśmy piękny romans dworki zatytułowany "Dzieje Tristana i Izoldy". To opowieść o miłości, która nie miała prawa zaistnieć, a jednak zaistniała. Gdy obydwoje wsiadali na pokład statku płynącego do Kornwalii wcale nie postrzegali siebie jako potencjalnych wybraków swych serc. Zresztą nie mogli. Jak bowiem mógłby Tristan podnieść oczy na narzeczoną swego suwerena, króla Marka, jak mogłaby Izolda uśmiechnąć się do rycerza będąc przyrzeczoną innemu? Nie robili więc tego. Lecz zdarzyło się, że pewnego razu przez omyłkę wypili pewien zaczarowany napój, który sprawił, że przestali wyobrażać sobie życie bez siebie. Jak sądzę, można tą scenę uznać za symboliczny ekwiwalent jednej z cech miłości, a mianowicie tego, że przychodzi ona niespodziewanie, jak złodziej, by użyć tej biblijnej metafory. Dalsze dzieje Tristana i Izoldy o pasmo rozstań, cierpienia i tęsknoty, przerywanego tylko chwilami szczęścia, gdy mogli się na chwile spotkać ze sobą. To także historia bólu zadawanego osobom, które miały nieszczęście zostać prawowitymi małżonkami tych dwojga: króla Marka i Izoldy o Białych Dłoniach. Nasi kochankowie nie mogli w pełni zrealizować swej miłości za życia, stało się to możliwe dopiero po ich śmierci: "w nocy z grobu Tristana wybujał zielony i liściasty głóg o silnych gałęziach, pachnących kwiatach, który wznosząc się ponad kaplicę, zanurzył się w grobie Izoldy. Ludzie miejscowi ucięli głóg: nazajutrz odrósł na nowo, równie zielony, równie kwitnący, równie żywy, i znowuż utopił się w łożu Izoldy Jasnowłosej. Po trzykroć chcieli go zniszczyć, na próżno.". Mamy tu do czynieni z miłością jako swego rodzaju fatum, które kierując losem ludzi nadaje ich życiu wymiaru metafizycznego.

Podobną, jakkolwiek pozbawioną wszelkiego sztafażu fantastycznego, opowieść snuje w swym dramacie zatytułowanym "Romeo i Julia" William Szekspir. Ukazuje on w nim dzieje miłości Juli z Kapuletów i Romeo z Montekich, przedstawicieli dwóch skłóconych ze sobą rodzin zamieszkujących Weronę. Nasi bohaterowie poznali się podczas balu wydanego przez ojca Julii, który chciał na nim zademonstrować wdzięki swej córki potencjalnemu kandydatowi do jej ręki hrabiemu Parysowi. Byłaby to niezwykle cenna koligacja dla Kapuletów, gdyż ten młodzieniec pochodził z rodziny rządzącej Weroną. Podczas balu Julia jednak nie zwraca uwagi na swego adoratora, gdyż zainteresował ja ktoś inny. Tym kimś okazał się później być Romeo, przedstawiciel znienawidzonego przez Kapuletów rodu Montekich. Nie miało to jednak żadnego znaczenia, gdyż młodzi zakochali się w sobie bez pamięci. Wkrótce wzięli potajemny ślub, który udzielił im z pewnymi oporami ojciec Laurenty, ale gdy spostrzegł siłę tej miłości wyzbył się wszelkich wahań. Wkrótce doszło do starcia na ulicach Werony pomiędzy Kapuleti a Monteki, polała się krew. Jeden z kuzynów Romeo poniósł śmierć, ten w odwecie zabił Tybalt, przedstawiciela znienawidzonego, oprócz jednej jego latorośli, oczywiście, rodu. Nasz bohater musiał uchodzić ze swego rodzinnego miasta, gdyż groziła mu zemsta, a poza tym został wyjęty spod prawa. Kochankowie tęsknili za sobą. Jednocześnie nad ich związkiem zaczęły się gromadzić czarne chmury, gdyż ojciec Julii coraz bardziej na nią nastawał, aby poślubiła Parysa. Oczywiście, dziewczyna nie miała zamiaru tego prosić. Wymyśliła zatem plan wyjścia z tej sytuacji. Ojciec Laurenty miał dla niej sporządzić napój, który sprawiłby, że zapadła by ona w głęboki sen, który inni poczytaliby za śmierć. W tym czasie mnich miał powiadomić Romeo o tym fortelu, tak iż ukochany miał przybyć n miejsc spoczywania ukochanej mniej więcej w tym czasie, gdy miała ona się wybudzić z letargu. Pierwsza część planu udała się znakomicie, jednakże Laurenty nie zdążył poinformować Romeo o nim, a ten dowiedziawszy się o śmierci Julii natychmiast udał się do Werony. Ujrzawszy w grobowcu rodzynku Kapuleti jej ciało spoczywające na katafalku z rozpaczy wypił truciznę, aby choć w śmierci spotkać się z nią. W tym czasie dziewczyna się budzi. Gdy zauważa ciało martwego kochanka, chwyta sztylet i przebija się nim. Dopiero śmierć obojga tych kochanków pozwoliła ich rodom wyciągnąć do siebie rękę na zgodę. To przykład miłości, która mimo swego tragicznego finału stała się zaczynem dobra - pojednała zwaśnione rodziny. Taką moc posiada wyłącznie to uczucie.

Miłość, którą obdarzamy jakąś osobę, nie powinna być nieodwzajemnioną, a przynajmniej powinniśmy się dobrze zastanowić nad tym, czy potrafimy kochać kogoś mimo jego obojętności względem nas. Wszakże w takiej sytuacji kryje się wiele upokorzenia dla osoby kochającej, które może prowadzić do nieszczęścia. Oczywiście, nie znaczy to wcale, że każde nieodwzajemnione uczucie musi się kończyć tragedią. Nie, to żadne prawo - niejedna bowiem tego rodzaju miłość może uskrzydlić, stać się zaczynem wielkiego dzieła, o czym dobitnie przekonują nas dzieje literatury, szczególnie zaś romantycznej. Jednakże w przypadku Justyny Bogutówny, jednej z bohaterek powieści Zofii Nałkowskiej zatytułowanej "Granica", rzecz skończyła się tragicznie. Gdy poznała Zenona Ziemkiewicza była młodą, niewinną dziewczyną, która niewiele wiedziała o świecie, ale za to była pewna, że go kocha tego oto młodzieńca. Ich związek jednak okazał się dość szybko letnią miłością, zresztą on wyjechał na studia za granicą. Po kilku latach niewidzenia się nawiązali jednak ponownie swój romans, jakkolwiek Zenon był już wtedy żonaty. Jak się zdaje Justyna była dla niego wyłącznie zabawką, przedmiotem do zaspakajania jego fantazji seksualnych, ona natomiast go kochała. Fakt, że jest wykorzystywana docierał powoli do jej świadomości, ale gdy już to się stało, wyzwolił on siłę, która niszczyła naszą bohaterkę od wewnątrz, czyniąc z niej tylko obolałą skorupę, której całe wnętrz zostało wypalone. W akcie desperacji dziewczyna targnęła się nażycie swego kochanka.

Miłość Justyna została odrzucona, podobnie jak uczucie Joanny Orzelskiej, bohaterki powieści Stefana Żeromskiego zatytułowanej "Ludzie bezdomni", jakkolwiek tu rzecz wyglądała zupełnie inaczej niż w przypadku książki Nałkowskiej. Judym nie chciał się wiązać z nią, mimo to że ją kochał, gdyż miłość stanęła by na drodze do realizacji jego marzenia o niesieniu pomocy skrzywdzonym i poniżonym. Według niego nie ma w naszej duszy miejsca na dwie miłości: do kobiety i do wielkiej idei. To kwestia albo - albo. Nie wiem czy to akurat prawda, lecz wydaje mi się, że Judym miał prawo do swego wyboru, gdyż w obrębie naszych uczuć i ich realizacji jesteśmy autonomiczni, o czym już była mowa na początku niniejszej pracy, a zatem możemy wybierać sami co jest dla nas ważniejsze. Nie oznacza to, oczywiście, że Joanna była dla Judyma osobą nieważną, wszakże nie istnieją miłości lepsze i gorsze, ale jej osoba musiała ustąpić uczuciu większemu, któremu nasz bohater chciał się poświęcić. Wiązało się to z koniecznością ofiary, z koniecznością wyboru, co zawsze jest połączone z bólem i cierpieniem. Trudno to zrozumieć, ale także nie można Judyma potępiać, mówiąc że wybrał ideę zamiast żywego człowieka, gdyż byłoby to dlań krzywdzące i niesprawiedliwe.

Miłość może być także przedmiotem pewnej idealizacji, który przyjmuje postać danego człowieka, który jest jednak dla nas w naszym życiu nieosiągalny. Wystarczy zajrzeć do pokoju nastolatek, które nader często bywają obklejone plakatami przedstawiającymi różne gwiazdy muzyki i filmu. Podobny syndrom, jakkolwiek na innym poziomie intelektualnym, przeżywała Barbara Niechcicowa, główna bohaterka powieści Marii Dąbrowskiej zatytułowanej "Noce i dnie". Jej ideałem, księciem z bajki, o którym marzyła we śnie i na jawie był Józef Toliboski, mężczyzna, z którym w młodości związał ją płomienny romans. Niestety dla niej był on człowiekiem pragmatycznym i po chwili uniesień i wzruszeń wybrał sobie za małżonkę kobietę z o wiele większym posagiem niż Barbara. Mimo to stał się on dla niej uosobieniem miłości, jej tajemnicy, którą odczuwamy jako dreszcz przechodzący po naszym ciele… Nic zatem dziwnego, że Bogumił Niechcic, mężczyzną, za którego wyszła za mąż, jawił się jej jako jednostka dobra i poczciwa, ale której daleko do Toliboskiego. Życie z nim było dla niej nazbyt prozaiczne, nazbyt pogrążone w codzienności, nie istniały w nim żadne zagadki, nie można było spodziewać się, żadnej niespodzianki. Wszystko, co się wydarzy było już wiadome z góry. Problemem Barbary było to, że nie potrafiła lub nie chciała dostrzec tego, iż goniła za chimerami, za jakimiś zaczerpniętymi z tanich romansów mamidłami, że życie rzadko kiedy jest nieustającą przygodą, a my królami naszych losów. Docenienie i zrozumienie tego, co się ma, przychodzi człowiekowi nader trudno, zawsze szuka lepiej, a czasami wszakże wystarczy rozejrzeć się dookoła, aby móc popatrzyć w oczy miłości. Barbara miała Bogumiła i długo zeszło nim zrozumiała, że ten oto mężczyzna to jest właśnie ktoś, kogo kocha, i przez kogo jest kochana.

Miłość może być również czynnikiem powodującym zachodzenie w nas zmian, które wydawały się nam dotąd niemożliwe, może nas ona również skłonić do podejmowania działań, o których sądziliśmy, że nigdy się na nie nie zdobędziemy. Mógł się o tym w pełni przekonać Stanisław Wokulski, główny bohater powieści Bolesława Prusa zatytułowanej "Lalka".

Gdy zobaczył w teatrze pannę Izabele Łęcką, był czterdziestopięcioletnim wypalonym wewnętrznie mężczyzną, którą niedawno owdowiał. Można rzecz, że zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia, ale czyż można było się nie zakochać w kobiecie, którą Prus opisał w następujący sposób: "(...) Izabela była niepospolicie piękną kobietą. Wszystko w niej było oryginalne i doskonałe. Wzrost więcej niż średni, bardzo kształtna figura, bujne włosy blond z odcieniem popielatym, nosek prosty, usta trochę odchylone, zęby perłowe, ręce i stopy modelowane (...)". Na przeszkodzie do realizacji tej miłości stało kilka przeszkód. Pierwszą była nierówność pochodzenia Wokulskiego i Izabeli. Dziewczyna wywodziła się ze starego arystokratycznego rodu, natomiast nasz bohater z drobnej szlachty, a w dodatku wżenił się w rodzinę mieszczańską. Wokulski zdawał sobie sprawę, że swego rodowodu już raczej nie poprawi, ale za to może spróbować wedrzeć się na salony dzięki pieniądzom. Z wypalonego i zmęczonego życiem mężczyzny przemienił się rzutkiego i pełnego energii kupca, któremu niestraszne było żadne niebezpieczeństwo. Wkrótce udało się mu zarobić wcale pokaźną sumkę pieniędzy, a to głównie na konflikcie zbrojny, jaki wybuchł pomiędzy Rosją a Turcją. Mógł zatem już wrócić do Warszawy i podjąć starania o wejście do sfery, z której wywodziła się jego ukochana. Przychodziło mu to tym łatwiej, że arystokraci w przeważającej swej części nie cierpieli na nadmiar gotówki, zatem z otwartymi rękoma przyjmowali tych, którzy ją mieli. Jednym z takich dobrze urodzonych, ale bez pieniędzy, był Tomasz Łęcki, ojciec Izabeli, typowy niedojda, który nie potrafił zapewni bytu swojej rodzinie, zatem pomoc Wokulskiego w interesach spadła mu jak z nieba. To pozwoliło naszemu bohaterowi zbliżyć się do przedmiotu swego pożądania, ale oczywiście, samo to nie wystarczało, aby móc zaimponować pannie Izabeli, dlatego te Wokulski zaczął się wyposażą we wszelkie atrybuty "dobrze urodzonego" - lokaj, koń, powóz, a także zachowywać się jak przystało na kogoś z wyższych sfer - choćby bywanie na wyścigach. Wkrótce jednak się przekonał., że to nie wystarcza, aby zjednać sobie uczucie tej panny. No cóż, raczej trudno było mu dorównać do wyobrażeń Izabeli o swym kochanku - "(...) Raz zobaczyła w galerii posąg Apollina, który zrobił na niej tak silne wrażenie, że kupiła jego piękną kopię i ustawiła w gabinecie. Myślała o nim i kto wie ile pocałunków ogrzało nogi i ręce marmurowego bóstwa (...)".

Zniechęcony do przedmiotu swej miłości, który, jak dostrzegał, nie darzył go nawet cieniem sympatii, nie mówiąc już o czymś większym, Wokulski wyjechał do Paryża, gdzie miał nadzieje odnaleźć ukojenie i pozbyć się swej obsesji. Tutaj zaznajomił się z pewnym naukowcem, co przypomniało mu jego młodzieńczą pasję do nauk ścisłych i sprawiło, że zaczął rozważać możliwość powrócenia do nich. Jednocześnie nie potrafił zapomnieć o Izabeli - "Przypuśćmy wreszcie, żebym się z nią ożenił, a wtedy co?... Natychmiast do salonu dorobkiewicza wleliby się wszyscy jawni i tajni wielbiciele, kuzyni rozmaitego stopnia, czyja wiem wreszcie kto?... I znów musiałbym zamykać oczy na ich spojrzenia, głuchnąć na ich komplimenta, dyskretnie usuwać się od poufnych rozmów - o czym?.... O mojej hańbie czy głupocie?...".

Właściwie już się zdecydował, że pozostanie w Paryżu i zajmie się pracą naukową, gdyż tylko to było w stanie odciągnąć go od rojeń o Izabeli Łęckiej, a poza tym sprawiało, że czuł się potrzebny, że jego Zycie ma jakiś sens. Jednakże w tym czasie napisała do niego prezesowa Zasławska, która zapraszała go do swego majątku, jednocześnie wzmiankując, że jej gościem będzie również Izabela Łęcka. Okazało się, że wszystkie te rozważania o poświęceniu się nauce były samooszukiwaniem się Wokulskiego - właściwie od razu po otrzymaniu tej korespondencji wyruszył w podróż, na której końcu czekał przedmiot jego adoracji i nie gasnącego uczucia. Ponownie nasz bohater zaczął mieć nadzieję, że jednak panna odwzajemni jego uczucie, ty bardziej, że tym razem okazywała mu o wiele więcej względów niż poprzednio. Cóż, rodzinie Łęckich groziło bankructwo, przed którym mogło ich uchronić wyłącznie skoligacenie się z Wokulskim, a dokładnie rzecz ujmując, z jego fortuną. Wkrótce zatem odbył się ślub, ale młoda para nie żyła długo i szczęśliwie, gdyż tym związku tylko jedna osoba kochała. Szybko zatem okazało się, że dla Izabeli to małżeństwo było wyłącznie kontraktem natury ekonomicznej, a ponadto wcale nie czuła się zobowiązana do przestrzegania przysięgi małżeńskiej złożonej swemu małżonkowi, czego koronnym dowodem był jej romans ze Starskim. Wokulski targnął się na swoje życie, ale został uratowany. Wkrótce jednak zniknął, niektórzy twierdzili, że poniósł śmierć samobójczą wysadziwszy w powietrze stare ruiny i będąc pod nimi pogrzebanym.

Miłość była czynnikiem, który uczynił z Wokulskiego człowieka takiego, jakiego poznaliśmy na kartach powieści Prusa, a jednocześnie to, a raczej jej obiekt, stał się przyczyną jego nieszczęścia. Nie wiem jednak czy Wokulski kiedykolwiek żałował, że pokochał, wszak, gdyby nie miłość jego życie przypominałoby pustynie, na której nie można znaleźć choćby odrobinę ożywczej wody. Sądzę, że jego uczucie do Izabeli było dlań właśnie taką życiodajną krynicą znaleziona pośród piasków i cóż z tego, że było ono zatrute - czasami dla kilku chwil szczęścia warto wiele poświęcić, zresztą co nasz bohater miał do stracenia? Nie bez kozery Szuman powiedział wszakże o nim "Stopiło się w nim dwu łudzi: romantyk sprzed roku sześćdziesiątego i pozytywista z siedemdziesiątego. To, co dla patrzących jest sprzeczne, w nim samym jest najzupełniej konsekwentne." Czyż romantyk nie rzuca się w ogień miłości, nawet jeśli by miał przy tym spłonąć?

Miłość, osoba, która ją obdarzamy, może być także przedmiotem naszej troski. Boimy się wszakże o naszych najbliższych, drżymy na sama myśl, że mogłoby spotkać ich coś złego, że mogliby oni od na s odejść na zawsze… Bywa również tak, iż z troski o ukochanego, ukochaną, sami odchodzimy, gdyż wiemy, że tak będzie dla niego, dla niej, lepiej. Trudno wyobrazić sobie większe poświecenie i bardziej wzniosły wyraz miłości niż ten, w którym dochodzi ona do samopoświęcenia w imię troski o innego człowieka. Edward Stachura w jednym ze swych wierszy pisał: "Zrozum, to co powiem, spróbuj to zrozumieć dobrze, jak życzenia najlepsze te urodzinowe, albo noworoczne, jeszcze lepsze może, o północy gdy składamy drżącym głosem niekłamane: Z nim będziesz szczęśliwsza, dużo szczęśliwsza będziesz z nim; ja cóż? Włóczęga, niespokojny duch, ze mną można tylko pójść na wrzosowisko i zapomnieć wszystko -jaka epoka, jaki wiek, jaki rok, jaki miesiąc, jaki dzień i jaka godzina kończy się, a jaka zaczyna." (Edward Stachura " Z nim będziesz szczęśliwsza"). Nigdy nie spotkałem człowieka, wliczając w to samego siebie, który byłby zdolny do czegoś takiego, ale wszakże nie jesteśmy w stanie doznać wszystkiego co na tym świecie jest możliwe do doznania.

Przedmiotem miłości może być również idea. Była już o tym nieco mowa przy okazji omawiania postaci Tomasza Judyma, ale warto wrócić do tego, gdyż istnieje pewien wyraz tego uczucia niezwykle charakterystyczny dla mentalności i literatury polskiej. Oczywiście, chodzi o miłość do ojczyzny.

Pierwszym i niemalże wzorcowym jej przykładem jest postać wykreowana przez Adama Mickiewicza w jego powieści poetyckiej zatytułowanej "Konrad Wallenrod". O jej tytułowym bohaterze poeta pisze, że "Szczęścia w domu nie znalazł, bo go nie było w ojczyźnie", a w jego usta wkłada zdanie: "Słodszy wyraz nad wszystko, wyraz miłości, któremu Nie masz równego na ziemi, oprócz wyrazu - ojczyzna". Już zatem wiemy, z jakim człowiekiem mamy do czynienia. Dzieje Wallenroda to nieustanny konflikt pomiędzy uczuciem, jakie żywi do swego kraju rodzinnego, a pragnieniem zaznania szczęścia u boku umiłowanej kobiety, czyli Aldony. W dodatku nakłada się na to konieczność złamania przez naszego bohatera kodeksu rycerskiego, który został mu wpojony w młodości przez rycerzy zakonnych, gdyż tylko w ten sposób jest w stanie uratować Litwę przed nawałą Krzyżacką. Miłość do ojczyzny jest zawsze jednak ważniejsza i dla niej wszystko musi zostać poświęcone. Chyba nie ma w dziejach literatury polskiej bohatera, który cierpiałby równie dotkliwe katusze jak Konrad, który byłby rzucony w tak dramatyczną sytuację…

Nieco inny przykład miłości do ojczyzny przynosi nam "Pan Tadeusz", również dzieło Adama Mickiewicza. Tutaj bowiem nie tylko ona jest motywem działań podjętych przez Jacka Soplicę, ale równie ważna jest chęć zmazania grzechów, które plamiły jego duszę (zabójstwo Stolnika Horeszki, warcholstwo). Dlatego więc walczy on w Legionach, następnie zaś pod sztandarami napoleońskimi, a wreszcie przywdziewa mnisi habit i udaje się na Litwę, aby przygotować powstanie szlachty przeciw caratowi. Można zatem rzecz, że w tym Mickiewiczowski bohaterze nieco harmonijniej łączy się to, co prywatne, egzystencjalne, z tym, co ogólne, niż miało to miejsce w przypadku Wallenroda. Warto tu również zauważyć, że sam ten poemat jest wielkim hymnem pochwalnym wszystkiego, co polskie - ludzi, obyczajów, krajobrazów. Cóż, wtedy, gdy Mickiewicz pisał "Pana Tadeusza" (rok 1833), już niemal dziesięć lat przebywał na emigracji (pobyt w Rosji, podróże po Europie, wreszcie przyjazd do Paryża), a zatem tęsknota za krajem, za ziemią ojczystą, była w nim ogromna, a przecież o takiej miłości - do ojczyzny - nie można po prostu zapomnieć, gdyż stanowi istotę naszego samookreślenia.

Można zatem powiedzieć, że miłość niejedno ma imię, a jakie przybierze ono w naszym przypadku, zależy prawie wyłącznie od nas. Jedno wydaje się być pewne - nie istniał na świecie człowiek, który choćby w minimalnym stopniu nie odczuł potęgi tego uczucia w swoim wnętrzu, który choćby raz nie ogarnęło owo swoiste drżenie, którym witamy zbliżanie się ukochanej istoty… Oczywiście, w naszych czasach wielu będzie skłonnych twierdzić, że miłość to tylko biologia, chemia, i powiadać jak to dopamina, norepinefryna czy też serotonina wpływa na nasze zachowania, które przez wieki określano jako efekt działania miłości. Nie widzę w tym żadnego problemu, gdyż mimo wszystko nasze uczucia, nasza świadomość, nasze jestestwo, nie jest konsekwencją oddziaływania białek czy aminokwasów na siebie, ponieważ nie widzę możliwości przejścia od stosunków ilościowych, na jakich bazują nauki przyrodnicze, do stosunków jakościowych, jakie określają nasza psyche.

Innym, modnym obecnie sposobem patrzenia na miłość, jest sprowadzanie jej do sfery seksu. Mówiąc krótko, miłość to tyle co satysfakcja, niekoniecznie obopólna, z odbytego stosunku. Trudno na cos takiego odpowiedzieć, gdyż taką opinię może wygłaszać albo skończony głupiec, albo ktoś, kto jest pozbawiony wszelkich ludzkich uczuć. Ale jeśli ktoś uważa, że tak właśnie jest to jego sprawa, wszakże możemy wierzyć w każą bajkę, jaka tylko się nam spodoba.