Stach wybrał się w podróż po Polsce. Zamęczony wojażami po Europie, zapragnął ciszy i spokoju wśród rodzimych krajobrazów. Długo jechał pociągiem - jak sam mówił - byle przed siebie, dlatego nie zwracał uwagi na nazwy kolejno mijanych stacji. Zaplanował, że wysiądzie tam, gdzie podpowie mu serce. Od dłuższego czasu spoglądał przez otwarte okno, aż współpasażerowie z przedziału oburzali się na ciągły przeciąg i większy hałas z zewnątrz. Wokulski widział żółte od kwiatów łąki, ogromny staw, a w pewnym momencie wypatrzył nawet bocianie gniazdo. Zastanawiał się jeszcze przez chwilę, lecz gdy pociąg z łoskotem wjechał na stację i usłyszał przez megafon zapowiedź: "Stacja Milówka", nie miał już żadnych wątpliwości. Zdecydowanym ruchem chwycił walizkę i w pośpiechu wybiegł na peron. Na małej stacyjce nie było nikogo. Zauważył jednak, że z boku stał budynek gospodarczy, przed drzwiami wygrzewał się czarny kot, spoglądając od niechcenia na pląsające w błocie kaczki. W oknach zauważył szare od kurzu firanki i wypełniony doniczkami parapet. Nie zachwycił go ten widok, a przede wszystkim chaos i bałagan przed wejściem, ale cóż sam przecież to miejsce wybrał. Zastukał w okno i zza firanki wychylił się mieszkający tutaj dróżnik. Otworzyły się drzwi i przed Wokulskim stał około czterdziestoletni mężczyzna w rozpiętej koszuli, w pogniecionych spodniach i z trzydniowym zarostem. Stach aż się przestraszył, ale na ucieczkę było już stanowczo za późno. Nie ukrywał, że intruz przerwał mu sen. Zresztą miał pogardę dla paniczyków, którzy ubiorą się w śnieżno białe koszule, mają trochę grosz i człowiek pracujący fizycznie jest dla nich nikim. Ochrypłym od przepicia głosem wybełkotał:

- Czego chce. Noclegu u mnie nie ma, a na wódkę do knajpy niech idzie. Pewnie panicz z miasta spokoju do Milówki szukać przyjechał? Nieprawdaż?

Stach nie miał ochoty na zwierzenia, a człowiek ten nie wzbudzał w nim sympatii. Zresztą przecież nie przyzna się, że szuka dogodnego miejsca, w którym bez przeszkód nie jako Stanisław Wokulski - kupiec galanteryjny, ale jako anonimowy człowiek będzie mógł popełnić samobójstwo. Obawiał się, że jeżeli ktoś ze znajomych dowie się o jego samobójstwie, to zostanie uznany za rozczulającego się nad sobą tchórza. Zależało mu, by pozostać we wspomnieniach innych silnym, myślącym logicznie mężczyzną, a nie słabeuszem, którego załamała nieodwzajemniona miłość. Wyobrażał sobie usypany z ziemi grób, a na nim tabliczkę: "Tu spoczywa przybyły z daleka podróżnik, który wybrał Milówkę, by tutaj tragicznie zakończyć swój żywot. Niech spoczywa w pokoju".

Może jakiś wrażliwy człowiek z litości zapali znicz na jego grobie raz w roku. Z rozmyślań wytrąciło go głośne chrząknięcia dróżnika, który wciąż stał w drzwiach.

- O przepraszam zamyśliłem się - powiedział Wokulski. Pozwoli pan, że się przedstawię: Wacław Lubaszewski. Nie orientuje się pan, u kogo mógłbym wynająć pokój?

- Ano u Grubińskich czasem wynajmują podróżnym, ale płacić z góry trzeba.

- To nie stanowi problemu. Czy wskaże mi pan drogę?

- Trzeba skręcić za tym drzewem. Ooo… tu - wskazał palcem na drzewo po drugiej stronie ulicy. Potem cały czas prosto…..hm, jakieś trzydzieści metrów, a później w lewo i tam zapyta pan kogoś.

- Dziękuję. To dla pana - wsunął mu w dłoń cztery ruble - że tyle czasu zająłem i obudziłem zdaje się?

- Eee…panie, tu przecież żywej duszy nie ma. Ciągle ktoś do mnie zachodzi, ale pan jeden umiesz docenić człowieka. Hanka! - krzyknął dróżnik do wnętrza domu - a idź ty do gospody, masz tu cztery ruble i przynieś co ojcu, a dobrodziejowi drogę do Grubińskich pokaż.

Z domu wyszła dziesięcioletnia, przestraszona dziewczynka. Wokulski chwycił walizkę i szedł za nią bez słowa. Kiedy byli przed wejściem do gospody dziewczyna odwróciła się do Stacha i zawstydzona powiedziała:

- A dalej to pójdzie dobrodziej sam, tam w dół jak tatko mówił.

Żal było Wokulskiemu tej małej dziewczynki. Jednak nie dał jej pieniędzy, bo obawiał się, że i tak zabierze je ojciec i przepije.

Nie spieszył się zbytnio. Wolnym, spacerowym krokiem szedł ściskając walizkę z najpotrzebniejszymi rzeczami. Jednak skromnie wyglądająca walizka kryła w sobie poważny ciężar, jakim było kilka sztab złota. Wreszcie Stach był na miejscu. Wszedł do środka i powitał go tęgi mężczyzna.

- Grubiński jestem. W czym mogę zacnemu panu pomóc?

- Wacław Lubaszewski. Dróżnik mówił, że wynajmuje pan pokoje. To prawda? - spokojnie zapytał Wokulski.

Grubiński w między czasie dokładnie przyjrzał się przybyłemu. Zwrócił uwagę na jego schludny strój i staranną wymowę, którą arystokraci ćwiczą latami.

- Tak, to prawda. Coś dla tak zacnego gościa na pewno się znajdzie.

Zaprowadził Wokulskiego do pokoju na poddaszu, ale doskonale urządzonego i z widokiem na całą okolicę.

- Niestety, inne pokoje są chwilowo zajęte, bo we wsi ślub córki sołtysa. Sam pan rozumie dużo ludzi z daleka przyjechał, ale za trzy dni wyjeżdżają i będzie pan mógł wybrać dogodny dla siebie pokój.

- Tu mi się podoba. A ten widok wprost zachwycający.

Stach zapłacił z góry za tydzień, zaznaczając jednak, że może zapragnie pozostać dłużej. Grubiński aż klasnął w dłonie widząc plik banknotów i mając perspektywę jeszcze większego zarobku. Stach zasnął niemal natychmiast. O pierwszej w nocy zerwał się na równe nogi. Przez okno w doskonale oświetlonym ogrodzie zobaczył kila par tańczących w rytm skocznej muzyki, którą grali siedzący na ławach chłopi w regionalnych strojach. Stach poczuł jak ból rozsadza mu czaszkę. Zapalił świecę i zobaczył swoje odbicie w lustrze. Miał przekrwione od zmęczenia oczy. "Nie, tego już za wiele" - pomyślał. Ubrał szlafrok i zszedł na drugie piętro, gdzie znajdował się prywatne mieszkanie Grubińskich. Na schodach spotkał gospodarza:

- Panie Grubiński przyjechałem tu wypocząć. Zapłaciłem panu nie mało i oczekiwałem błogiej ciszy. Stroi sobie pan ze mnie żarty?

- Nie rozumiem pańskiego wzburzenia. Przecież mówiłem, że mamy tu wesele. Ludzie chcą się zabawić. Jedyne o czym pan może nie wiedział - tu spojrzał badawczo na Wokulskiego - to jedynie fakt, iż prowadzę na parterze cukiernię, a w całą piwnicę zajmują magazyny. Sołtys zamówił u mnie ciasta, to pomyśleliśmy, że i wesele może być u mnie. Ogród duży i spać po zabawie też jest gdzie. Sam pan widzi, że nic nie mogę w pana sprawie zdobić. A może przyłączy się pan do nas?

- No nie, teraz to chyba pan żartuje - wybuchnął Wokulski.

- Proponuję zwrot zaliczki - z żalem wydusił Grubiński.

- Doceniam u ludzi poczucie humoru, ale chyba sam pan rozumie, że nie o pieniądze tutaj chodzi. A może powie mi pan, gdzie mam się podziać o pierwszej w nocy?

- Hm, ależ się pan upiera. Niech pomyślę. Po drugiej stronie wsi, bliżej lasu mieszkają Kotowiczowie. Kobieta- wdowa istny anioł. Dwaj jej synowie pracują dzisiaj na weselu, a Józek to u mnie na czeladnika się uczy. Pójdę po niego do kuchni. Niech pan poczeka.

Stach był coraz bardziej zdenerwowany, a ból głowy nasilał się. Na szczęcie Grubiński dość szybko wrócił z Józkiem.

- Kłaniam się nisko dobrodziejowi - powiedział głośno siedemnastoletni, wysoki chłopak.

- Podobno u twoich rodziców mógłbym wynająć pokój?

- Pokoi panie to u nas dostatek, ale skromnie jest. Tutaj u mistrza Grubińskiego to hotelowe wygody. A pan wyglądasz na wytwornego człowieka.

- Wytwornego, ale nie wybrednego. Tym się nie przejmuj - powiedział z uśmiechem Wokulski, bo żal mu się zrobiło dobrodusznego chłopaczyny.

- To jak, jest dobrodziej zainteresowany. Wyjaśnię, jak trafić, bo w robocie jestem i majster nockę odpisze, a grosz ważna sprawa

- O pieniądze się nie martw dam ci dwa razy tyle. Poczekaj na mnie, przebiorę się i za kwadrans jestem na dole.

- To się matka ucieszy - odrzekł Józek zadowolony z nowego lokatora.

Po piętnastu minutach czekał już na Wokulskiego. Chciał nawet pomóc mu nieść walizkę, ale Stach stanowczo odmówił:

- Zmęczony jesteś pracą, dość się pewnie już dziś nanosiłeś.

- Co prawda, to prawda - odrzekł Józek i czuł coraz większą sympatię do Stacha. "Ten jegomość zna się na ciężkiej robocie" - pomyślał.

Szli przez ciemną wieś w milczeniu. Po pół godzinie dotarli na miejsce. Ku zaskoczeniu Stacha w kuchni paliła się lampa.

- Matka zawsze zostawia światło w kuchni, bo to wiadomo czy kto noclegu w nocy szukać nie będzie - wyjaśnił rezolutny Józek.

Wszedł pierwszy do chałupy i od progu wołał:

- Matulu gościa nam prowadzę. A zacny on, a hojny i na robocie ciężkiej się znający.

Po chwili stanęła przed Stachem niska, szczupła kobieta, mniej więcej w jego wieku, ale widać, że bardzo spracowana. Okazało się w krótkiej rozmowie, że Józek ma liczne rodzeństwo: trzech braci i dwie siostry. Bez problemu wskazano pokuj Wokulskiemu. Rzeczywiście był bardzo skromny: łóżko, mały stoliczek i taboret, a na ścianie wisiał wyblakły od słońca obraz. Było skromnie, ale nad wyraz czysto. Kotowiczowa była bardzo religijna, wyznawała prawosławie i czuwała, by synowie przestrzegali wartości ważnych dla tego wyznania. Zapewne dlatego nad drzwiami pokoju wisiał prawosławny krzyż, a na stoliku leżała otwarta Biblia. Wokulski był jednak zbyt zmęczony, by czytać o tak późnej porze. Wokulski pomyślał tylko przed zaśnięciem, że życie jest strasznie niesprawiedliwe, że kobieta, która straciła męża sam musi podołać wychowaniu dzieci i pracy na gospodarstwie. Wszak wtedy bieda dotyka całą rodzinę i tego sympatycznego Józka też.

Następnego dnia Stach wstał przed południem, ale był wypoczęty po trudach podróży i przygodzie z Grubińskim. Szybko zjadł śniadanie, bo pogoda wręcz zachęcała do spaceru. Znowu po raz kolejny zastanawiał się nad własnym życiem oraz na tym, co zrobić ze sztabami złota w walizce. Bardzo chciał je użyć w szlachetnym celu. Pomnażanie fortuny, raczej go już nie interesowało. Gdy żył Kotowicz rodzinie dobrze się powodziło. Nie byli zamożni, ale na codzienne potrzeby nie brakowało. Miał własny zakład rzemieślniczy, w którym zajmował się niemal wszystkim. Był w jednej osobie: budowniczym, kowale, a jak trzeba było i kowalem. Ludzie cenili jego wszechstronność i fachowość. Niestety, zginął tragicznie, układają dach na kościelnej dzwonnicy. Początkowo wdowie pomagał proboszcz i okoliczni sąsiedzi. Później jednak proboszcz o nic zapomniał, a sąsiedzi też nie byli majętni, sami potrzebowali wsparcia. Wokulski wracając ze spaceru wstąpił do dawnego warsztatu Kotowicza. Powybijane szyby, porozrzucane narzędzia, niektóre części rozkradzione, albo może sprzedane przez Kotowiczową. Widać było, że nikt od dawna tutaj nie zaglądał. Gdy stała na progu warsztatu zauważył Jurka, który rozkładał w altanie nuty, być ćwiczyć grę na akordeonie. To on minionej nocy tak głośno walił w klawisze i wrzeszczał, że Stach nie mógł spać. Zrobiło się Wokulskiemu żal chłopca, bo zamiast pobierać rzetelne lekcje muzyki, musiał grać skoczne piosenki po nocach za marne grosze. Wyciągnął zegarek i zobaczył, że jest dość późno. "A może Jurek przygotowuje się do kolejnego nocnego występu" - pomyślał. "Nie powinno tak być, to pewne".

Każdy następny dzień pobytu Stacha u Kotowiczowej miał taki sam scenariusz. Im dłużej mieszkał we wsi, tym bardziej ludzi intrygował przybyły z daleka dobrodziej. Lubaszewski (przypomnijmy, że pod tym nazwiskiem ukrywał się Wokulski) podarował nowy ołtarz dla kościoła i przyczynił się do rozwoju miejscowego handlu, czym zjednał sobie miejscowych ludzi. Polubił też Kotowiczową i jej dzieci, jak własne. Dał posag, gdy Krystyna - córka Kotowiczowej wychodziła za mąż, Jurka wysłał do szkoły muzycznej w pobliskim mieście. Najbardziej przywiązał się do Józka, dla którego odkupił za spore pieniądze cukiernię od Grubińskiego.

Szybko minęło pięć lat od przyjazdu Wokulskiego do Milówki. Sam siebie nie poznawał. Przestał rozmyślać o Izabeli, a koncepcja popełnienia samobójstwa nawet go śmieszyła. Warsztat Kotowicza przerobił na własną pracownię i dalej szukał metalu lżejszego od powietrza.

Ludzie we wsi zaczęli plotkować, że wdowa ma romans z Lubaszewskim i było w tym sporo prawdy. Wokulski, by ukrócić plotki oświadczył się Kotowiczowej, lecz wcześniej wyjawił jej swe prawdziwe nazwisko. Bardzo zależało mu, żeby ta pełna bezinteresownej miłości kobieta miała do niego pełne zaufania. Odbyło się huczne wesele, na które zaproszono całą wieś. Następnego dnia państwo młodzi wraz z całą rodziną wybrali się w podróż poślubną do stolicy. Stach chciał przedstawić żonę Rzeckiemu, a przybranym dzieciom miasto swej młodości i sklep. Niestety okazało się, że przez pięć lat wiele się zmieniło. Rzecki zmarł i po jego śmierci pojawił się niespodziewanie młody mężczyzna, który podawał się za jego nieślubnego syna. Żałował, że nigdy nie poznał ojca, więc chociaż zabrał pozostawione przez niego rzeczy. Wokulski zabrał więc rodzinę na cmentarz i długo płakał nad grobem przyjaciela, żałując, że ten tak serdeczny dla niego człowiek nie może teraz zobaczyć, jak on jest szczęśliwy.

Stanisław Wokulski długo szukał właściwej drogi do miłości, ale gdy ją odnalazł szedł nią konsekwentnie. Tak doszedł do kresu i zaznał pełni szczęścia. Nie przeszkadzało mu, że jego żona nie jest świetnie wykształcona, nie jest arystokratką, a nawet była innego niż on wyznania. Odpłacił jej sercem za serce. To był najlepszy interes w jego życiu.