Kim naprawdę jestem? To pytanie nurtuje ludzi od tysiącleci, czego świadectwem może być właściwie każdy wytwór naszej kultury. Oczywiście, literatura, a może dokładnie rzecz ujmując słowo pisane, język, jest tu w uprzywilejowanej pozycji, gdyż żadne inne medium nie jest w stanie wyrazić owego pytania i odpowiedzi na nie bardziej wprost.
Jeżeli spojrzymy zatem na dzieje literatury na przestrzeni wieków, to zauważymy, że dominowały w niej dwie tendencje w ujmowaniu tego, kim jesteśmy. Pierwsza, stwierdza, że człowiek jest - mówiąc nieco brutalnie - tym, co je, a zatem wszystkim tym, co można zaobserwować i opisać, co daje się doświadczyć za pomocą naszych zmysłów. Druga, natomiast stwierdza, że to nie prawda, to, czym jesteśmy w naszych prozaicznych zachowaniach, jest tylko zasłoną, iluzją, która przykrywa nam nasze prawdziwe ja. Konsekwencja pierwszego sposobu myślenia może być prymitywny materializm i hedonizm, gdyż skoro moje zachcianki są całym mną, to dlaczego miałbym sobie odmawiać spełnienia którejś z nich? Konsekwencja drugie sposobu ujmowania istoty człowieczeństwa może natomiast zaowocować przekonaniem, że wszystko to, co nas otacza jest nie warte naszej uwagi, gdyż to, co ważne znajduje się wyłącznie w głębiach naszego ducha. Sądzę, że żadna z tych perspektyw nie jest specjalnie zachęcająca, jednakże ta druga wydaje się stwarzać więcej możliwości rozwiązań, które mogą się okazać wcale trafne.
Odnosząc się zaś do samego cytatu z "Ferdydurke" Gombrowicza zaprezentowanego w temacie niniejszej pracy, to wydaje mi się, że w pewny sensie łączy obydwie te tradycje ujmowania istoty człowieczeństwa, które omówiłem w akapicie powyżej. Człowiek bowiem jest tu, po pierwsze, tym, co najbardziej naskórkowe, powierzchniowe, gdyż tylko tak funkcjonujemy w obiegu społecznym, po drugie zaś, nie jest sobą, tylko czymś, co niejako musi odkryć, a właściwie musi mu zostać odkryte w procesie socjalizacji, przyjmowania różnych form i gąb społecznych. Oczywiście, takie "odkryto - przyjęte" ja nie jest czymś autentycznym, ale być może nic takowego nie istnieje? Przed takim pytaniem stawia nas właśnie sam Gombrowicz.
Bohaterem "Ferdydurke" jest trzydziestoparolatek, który para się pisarstwem, a nawet wydał już książkę, będącą zbiorem opowiadań (Gombrowicz debiutował jako autor zbioru opowiadań zatytułowanego "Pamiętnik z okresu dojrzewania"). To, oczywiście, Józio Kowalski. Przeżywa on właśnie pewien konflikt duchowy wynikający z tego, że z wyglądu jest już dojrzałym mężczyznom, ale tak naprawdę nie wiem kim naprawdę jest i szczerze powiedziawszy wcale nie chce wiedzieć. Wszakże bycie dojrzałym, uformowanym, nie jest żadnym obowiązkiem. Niestety, ciotki naszego bohatera uważają, że wręcz przeciwnie i naciskają nań, aby się wreszcie jakoś określił, by wreszcie zaczął być kimś. Konsekwencją ich działań jest to, że Józia odwiedza profesor Pimko i zabiera go do szkoły, w której ma on zostać ukształtowany na miarę dojrzałego i odpowiedzialnego człowieka.
Dalsza część opowieści opisuje losy naszego bohatera w szkole, na stancji oraz na dworze rodziny, z którą jest on skoligacony. W każdym z tych miejsc Józio jest podawany presji przyjęcia jakieś roli społecznej, która pozwoliłaby go jakoś określić, która pozwoliłaby powiedzieć, że jest tym a tym. W szkole musi wybierać pomiędzy byciem chłopcem albo chłopięciem, a alternatywa jest tu pozorna, gdyż obydwie te role wpisują się w schemat dorastania, jakie nasze społeczeństwo, nasza kultura wytworzyły na przestrzeni wieków. Pimko może zacierać ręce - stworzenie pozoru możliwości wyboru naszemu bohaterowi, to nic innego jak tylko "upupienie" go. Na stancji z kolei Józio spotyka nowoczesna rodzinę, która odwróciwszy tradycyjny jej model, realizuje jego nowoczesną odmianę, co, oczywiście, jest tylko zamiana pewnej formy na inną. Naszemu bohaterowi przypada tu rola "zacofańca" lub też, inaczej mówiąc, jednoosobowego ciemnogrodu. W ostatniej przystani, w jakiej zakotwiczył Józio, czyli dworze swej rodziny, musi być układnym siostrzeńcem, a gdy w porywie desperacji chce uciec od tego wszystkiego, zostaje wepchnięty w rolę zakochanego młodzieńca, który porywa ukochaną, gdyż na jej ślub nie chcą przystać jej rodzice.
"Ferdydurke" jest zatem książką o formach, ograniczeniach, jakich podlegamy żyjąc w społeczeństwie, ale także w ogóle żyjąc, czyż bowiem to , że jesteśmy ludźmi, posiadamy dwie ręce i dwie nogi, nie jest już w jakiś sposób ograniczające? Z drugie zaś, strony opowiada o poszukiwaniu naszej najprawdziwszej istoty, które to jednak poszukiwania są zawsze zapośredniczone w drugim człowieku. W "Dzienniku" Gombrowicza możemy odnaleźć następujący fragment, który może nam posłużyć za podsumowanie naszych rozważań o jego dziele: "człowiek jest najgłębiej uzależniony od swojego odbicia w duszy innego człowieka, choćby ta dusza była kretyniczna".
Interesująca postacią literacką w kontekście prowadzonych w niniejszej pacy rozważań jest Zenon Ziembiewicz, bohater powieści Zofii Nałkowskiej zatytułowanej "Granica". Pochodził on z mono podupadłej rodziny szlacheckiej. Jego ojciec pracował jako zarządca u bogatszych ziemian, natomiast matka zajmował się prowadzeniem domu. Ukończywszy studia nasz bohater został pracuje w dzienniku "Niwa", by w końcu stać się jego redaktorem naczelnym. W tym mniej więcej czasie żeni się Elżbietą Biecką, a jednocześnie odnawia romans z Justyna Bogutuwną, dziewczyną, z którą przeżył chwile uniesień podczas pobytu na wakacjach u swych rodziców. Nasz bohater w końcu zostaje wybrany na prezydenta miasta, w którym żyje, a staje się to dzięki pomocy pewnych wpływowych osobistości, które w odpowiednim czasie zażądają rewanżu. Zenon kończy swe życie samobójstwem, gdyż nie jest w stanie unieść ciężaru zła, które wynikło z jego działań (aborcja Justyna, zdradzanie własnej małżonki, korupcja).
Koleje losów bohatera powieści Nałkowskiej pokazują nam jak łatwo stajemy się, mimo naszych chęci, zabawką w rękach sytuacji, w której się znajdujemy, kontekstu miejsca, w którym przyszło nam żyć. "Jest się nie takim, jak myślą ludzie, nie jak myślimy o sobie my, jest się takim, jak miejsce, w którym się jest". Dobrą ilustracją tej myśli Nałkowskiej jest stosunek Zenona do własnego ojca. Pan Ziembiewicz nie był człowiekiem szczególnie wybitnym, ani pod względem indywidualny, ani pod względem praktykowanej przezeń moralności. Zajmijmy się ta druga sprawą. Otóż, miał on niezwykle duży pociąg do młodych kobiet, które było mu tym łatwiej uwodzić, że należały one do jego podwładnych na folwarkach, które administrował. Ponieważ zaś jego żona nie widziała nic w tym zdrożnego, gdyż mężczyzna musi się wyszumieć, to też pan Ziembiewicz nie miał powodu zmieniać swego stylu życia. Zenon patrzył na to niezwykle krytycznie i w duchu sobie obiecywał, że nigdy nie będzie taki, jak ojciec. Rzeczywistość (patrz: romans z Justyną) dość okrutnie zweryfikowała te jego wewnętrzne przekonania.
Okazuje się zatem, że człowiek rzeczywiście jest tym, czym było miejsce, w którym przyszło mu dorastać, że to ono nas determinuje w o wiele większym stopniu niż nasze przekonania i poglądy, pozwala przekraczać wszystkie granice przyzwoitości.
Makbet, tytułowa bohater dramatu Williama Szekspira, miał swojego realnie istniejącego protoplastę w historii. Jak donoszą nam średniowieczne kroniki około roku 1040 jeden z dowódców wojsk władcy Szkocji zamordował go, po czym objął tron tego królestwa. Nazywał się on Makbet. Panowaniem cieszył się około siedemnastu lat, po czym został on zgładzony ręką niejakiego Malcolma.
Szekspirowski Makbet był generałem armii króla Szkotów Duncana, która dawała z wielkimi sukcesami, co zresztą było głównie zasługą naszego bohatera, odpór wojskom norweskim. Wracający po zwycięskiej bitwie do obozu Makbet oraz jego serdeczny druh Banko napotkali trzy wiedźmy, które miały im wiele do powiedzenia na temat ich przeznaczeń. Otóż, nasz bohater miał zostać królem Szkocji, natomiast syn jego przyjaciela również, ale dopiero po śmierci Makbeta. Obaj zbyli sprawę wzruszeniem ramion, tym bardziej, że spieszyli na spotkanie z królem Duncanem, jakkolwiek myśl, że może zostać władcą Szkotów nie dawała naszemu bohaterowi spokoju.
"Czarne myśli napawają go grozą, ale trudno je odpędzić.
Książę Kumberland! Trzeba mi usunąć
Z drogi ten szkopuł, inaczej bym runąć
Musiał w pochodzie. Gwiazdy, skryjcie światło,
Czystych swych blasków nie rzucajcie na tło
Mych czarnych myśli; nie pozwólcie oku
Napotkać dłoni ukrytej w pomroku, / Aby się mogło przy spełnieniu zatrzeć
To, na co strach nam po spełnieniu patrzeć."
W końcu napisał do swej żony - Lady Makbet - list, w którym opisał jej zaszłe wydarzenia oraz niepokój, jaki zaczął trawić jego duszę. Małżonka Makbeta była osobą niezwykle ambitną, która pragnęła władzy, dlatego też szybko zwietrzyła okazję, aby tak pokierować mężem, by ten zrealizował wieszczbę trzech wiedźm. Jej determinacje widać wyraźnie w następującym fragmencie dramatu:
"Przybądźcie, o wy duchy, karmiciele
Zabójczych myśli, z płci mej mię wyzujcie
I napełnijcie mię od stóp do głowy
Nieubłaganym okrucieństwem!
Zgęśćcie Krew w moich żyłach: zatamujcie wszelki
W mym łonie przystęp wyrzutom sumienia
By żaden podszept natury nie zdołał
Wielkiego mego przedsięwzięcia zachwiać
Nie stanąć w poprzek między mną a skutkiem!"
Lady Makbet nie ma większego problemu z pchnięciem Makbeta do popełnienia królobójstwa. Po części dzieje się tak, iż akie jest właśnie jego pragnienie, po części zaś, że jest o jednostką o słabym charakterze, którą można niezwykle łatwo urobić. Dokonawszy tego czynu wkroczył on na ścieżkę, z której nie sposób było już zawrócić. Jedno morderstwo stwarzało konieczność następnego, to zaś jeszcze jednego i tak właściwie bez końca.
Szekspir przedstawił nam tu portret człowieka, który jest marionetką rękach innych ludzi, ale również własnych, nie do końca uświadamianych pragnień i rządz (tak należy, jak sądzę odczytywać postacie trzech wiedźm). Co ciekawe, Makbet jest tego w pełni świadomy, co wynika z jego następującego monologu:
"Życie jesteś cieniem ruchomym jedynie,
Nędznym aktorem, który przez godzinę
Pyszni i miota się po scenie, aby
Umilknąć później na zawsze; jest bajką
Opowiedziana prze głupca, pełnego
Furii i wrzasków, które nic nie znaczą."
Człowiek jest zatem aktorem, który odgrywa rolę napisaną dlań przez nieznanego autora, a zatem to, kim jest, zależy w dużej mierze od tego, co zostanie mu podsunięte z sugestią, że to jest właśnie jego najprawdziwsze ja.
Bywa również tak, że bohaterowie literaccy przyjmują jakieś maski, mający na celu ukazanie ich innymi niż rzeczywiście są. Wzorcowym wręcz przykładem może być tu tytułowy bohater komedii Moliera zatytułowanej "Świętoszek".
Tartuffe jest człowiekiem, który bez wątpienia posiadł sztukę manipulowania ludźmi w stopniu wręcz niebywałym, a przy tym potrafił to ukryć pod płaszczykiem nabożności i ogólnej życzliwości. Jego ofiarą padł Orgon, człowiek dość zamożny, głowa rodziny, jednakże nieco ograniczony umysłowo i skłonny do dewocji. To przede wszystkim na takich ludzi polował nasz Świętoszek. Wprowadziwszy się do domu Orgona zaczął realizować krok po kroku swój diabelski plan wydziedziczenia swego dobroczyńcy z jego własnego majątku. Na szczęście, gubi go zadufanie we własne siły oraz pożądliwy charakter. Chciał posiąść żonę Orgona Elmirę, lecz ta zdemaskowała jego niecne zakusy przed swym małżonkiem. Rzecz zakończył się zatem szczęśliwie. Ja tow komedii.
Na przykładzie sztuki Moliera może dojść do wniosku, że niezwykle ważnym aspektem funkcjonowania człowieka w świecie jest - by tak rzec nieładnie - wyrobienie sobie odpowiedniej marki. To bowiem ona zapewniam nam różnego rodzaje profity społeczne, a nie to kim tak naprawdę jesteśmy. To również dzięki niej możemy wkraść się w łaski innych, co w skrajnych przypadkach może wyglądać tak, jak w przypadku "przyjaźni" pomiędzy Tartuffem a Orgonem. Świętoszek mógłby w tym miejscu używając języka Gombrowicza powiedzieć, że skoro już nie możemy uciec od formy czy gęby, to przyjmujmy chociaż takie, które pozwolą nam wygodnie żyć i nie zważajmy na to, czyim kosztem się to obejdzie.
Relacje tego, kim jesteśmy w oczach innych, do tego, kim w rzeczywistości, możemy również obserwować na przykładzie tytułowego bohatera powieści Honoriusza Balzaka zatytułowanej "Ojciec Goriot".
Ten ponad sześćdziesięcioletni starzec, mieszkaniec jednego z najnędzniejszych pokoi w pensjonacie pani Vauqer, był kiedyś zamożnym kupcem, zajmującym się handlem mąkom. Nieszczęściem, które sprowadziło go do tak nędznego stanu, była jego nieograniczona niczym miłość do swych córek - Anastazji i Delfiny. Sprawiła ona, że nie był im w stanie niczego odmówić, tak iż wyrosły ona na egoistki, nie potrafiące myśleć o niczym innym, jak tylko o własnym dobrze. Łożąc na ich zachcianki Goriot stał się niemal nędzarzem.
Córki naszego bohatera odwiedzały go w pensjonacie pani Vauqer jedynie wtedy, gdy potrzebowały pieniędzy. Pozostali mieszkańcy tego domu nie wiedząc kim one są, podejrzewali, że starzec zaprasza do siebie ladacznice. Oczywiście, wszyscy to surowo potępiali - "Wedle logiki ludzi o pustej głowie (...) ten szanowny kupiec stał się (...) hultajem, ten "bałamut" został starym ladaco". Nasz nieszczęśnik był również podejrzewany o to, że roztrwonił całą swą fortunę spekulując na giełdzie: "W oczach innych lokatorów był kutwą pożyczającym na lichwę, człowiekiem topiącym całe mienie w loterii liczbowej. Przypisywano mu wszystko, co tylko hańba, występek, niedołęstwo zdolne są w stanie wyhodować najbardziej tajemniczego".
To kolejny przykład tego, jak nam są przyklejane rożne gęby i jak ludzie łatwo wpadają w łatwe schematy określając charakter innych. Odnoszenie się mieszkańców pensjonatu pani Vauqer do Goriota może być dla nas ostrzeżeniem, że zbyt szybkie ferowane wyroków w stosunku do ludzi, zbyt szybkie szufladkowanie ich, jest rzeczą nader ryzykowną, gdyż łatwo okazać się przy tym niesprawiedliwym.
Niezwykle interesującą rzeczą jest również obraz jakiegoś człowieka, który wytwarzamy w swojej duszy, a jednocześnie brak nam narzędzi pozwalających sprawdzić, czy odpowiada on rzeczywistości, lub też nie chcemy z nich skorzystać. Z takim przypadkiem mamy do czynienia w książce Johana Wolfganga Goethego zatytułowanej "Cierpienia młodego Wertera", będącej częściowo opartej na prawdziwych przeżyciach autora.
Jej bohaterem jest młody człowiek, który przyjechał do małej mieściny Waldheim, gdzie spodziewał się nieco odetchnąć od rzeczywistości wielkiego miasta, tym bardziej, że był on zaangażowany w skandal, który zwracał nań powszechną uwagę. Nie dane mu było jednak znaleźć ukojenia, gdyż spotkał tu Lottę, dziewczynę, która okazała się być miłością jego życia. Z jej gestów, słów, zachowań, tworzy sobie obraz, który nie wiadomo czy chociaż w przybliżeniu odpowiada rzeczywistości. Nie wiemy zatem, jaka jest naprawdę Lotta, gdyż tego nie wiem sam Werter, ponieważ nigdy się nie ośmielił przekroczyć pewnej konwencjonalnej granicy oddzielającej ją od niego.
Można powiedzieć, że takie tworzenie obrazu innego człowieka we własnej duszy jest charakterystyczne dla każdej istoty ludzkiej, jakkolwiek nie zawsze przybiera to aż tak egzaltowany charakter, jak to miało w miejscu naszego bohatera. Jak bowiem tak naprawdę nie znając siebie możemy poznać innego? To raczej nie możliwe - naszą jedyną szansą jest zbieranie okruchów, które potem możemy próbować skleić w jedna całość. Jak się zdaje, takie właśnie wnioski można wysnuć z tej powieści epistolarnej Goethego.
Przykładem na to, jak ludzie potrafią zakłamywać to, kim naprawdę są, jest krewna Tartuffe'a w pierwszej linii, mianowicie pani Dulska, tytułowa bohaterka tragifarsy Gabrieli Zapolskiej zatytułowanej "Moralność pani Dulskiej". Ta kobieta pomimo tego, że jest niezwykle łasa na pieniądze i rozstaj się z nimi wyłącznie w przypadku wyższej konieczności, udaje, że w rzeczywistości niezwykle łaskawa i hojna. Będąc przy tym niezbyt inteligentną pozuje, jeśli nie na wybitną intelektualistkę, to osobę, której nieobce są książki. Można również zgłaszać pewne zastrzeżenia do kodeksu etycznego, jakim kieruje się nasza bohaterka. Otóż, utożsamia ona moralność z tym, że pewne niezbyt przyjemne i chwalebne sprawy dla jej rodziny nie są wywlekane poza jej krąg, gdyż wywołałoby to "szkandal", a to byłoby zdecydowanie złe. Z jej ust padaja następujące słowa: "na to mamy cztery ściany i sufit, aby brudy swoje prać w domu i aby nikt o nich nie wiedział. Rozwłóczyć je po świecie, to ani moralne, ani uczciwe. Ja zawsze tak żyłam, aby nikt nie mógł powiedzieć, że byłam powodem skandalu". Oczywiście, na same te uczynki, jeśli nie okażą się sprawą publiczna, przymyka oko.
Taka stosunek człowieka do moralności, a w ogólności taki sposób życia, został określony mianem dulszczyzny i zwrot ten po dziś dzień jest używany w polszczyźnie jako oznaka najwyższej hipokryzji.
Człowiekiem, który nie potrafił dostrzec, kim w rzeczywistości jest, był cesarz rzymski Neron, którego portret możemy odnaleźć na kartach powieści Henryka Sienkiewicza zatytułowanej "Quo vadis?".
Mając trzydzieści parę lat, od kilkunastu będąc cezarem, uważał on się za wybitnego artystę, którego talent przewyższa i Homera, i Horacego, i Wergiliusza. Nic zatem dziwnego, że oddawał się on prawie zupełnie muzyce i poezji, tym bardziej, że wygłaszane przezeń deklamacje własnych utworów przy wtórze liry zyskiwały niezwykły aplauz na dworze. Nie dziwi również fakt, że zdecydował się on podpalić Rzym, aby, po pierwsze, widok płonącego Wiecznego Miasta mógł go natchnąć do napisania wielkiego eposu, po drugie zaś, aby zrealizować swa wielka wizje przebudowy tego miasta, co wszystko to razem wzięte miało mu zapewnić nieśmiertelność, "pomnik trwalszy niźli ze spiżu". Nie interesował się przy tym zbytnio losem tych, których domy pójdą z dymem, gdyż wielka sztuka i wielki artysta nie zważają na tak prozaiczne i przyziemne problemy. Szczytem zaś narcyzmu Nerona są słowa, jakie wypowiedział w chwili swej śmierci: "Jakiż artysta ginie!".
Oczywiście, wszystkie te mniemania o swym talencie Nerona były nieprawdziwe. Co prawda, nie można powiedzieć, że był on zupełnie pozbawiony słuchu i zdolności formowania myśli w języku poezji, ale te uzdolnienia i tak lokowały go raczej wśród wierszokletów, a nie na parnasie poetyckim wspólnie z Homerem i Wergiliuszem. Wszyscy zdawali sobie z tego sprawę, ale nikt nie chciał, a raczej nie mógł mu tego wytknąć, gdyż byłoby to równoznaczne z wydaniem na siebie wyroku śmierci. Większość zatem tylko szeptała z jego plecami to, co w rzeczywistości myślała. Przodował w tym ulubieniec cezara, arbiter elegantiae, Petroniusz, który z upodobaniem określał swego władcę jako "miedzianobrodą małpą", a w epistole skreślonej do niego tuż przed tym, jak kazał podciąć sobie żyły, znalazły się następujące słowa, które w pełni charakteryzowały tyrana. "Ale kaleczyć sobie uszy (...) twoim śpiewem, widzieć twe domicjuszowskie cienkie nogi, miotane tańcem pirrejskim, słuchać twej gry, twej deklamacji i twoich poematów, biedny poeto z przedmieścia, (...) przewyższyło moje siły i wzbudziło do śmierci ochotę. Rzym zatyka uszy słuchając ciebie, świat cię wyśmiewa, ja zaś dłużej już za ciebie płonić się nie chcę, nie mogę. Wycie Cerbera (...), choćby do twego śpiewu podobne, mniej będzie dla mnie dotkliwe, bom nie był mu nigdy przyjacielem i za głos jego wstydzić się nie mam obowiązku".
Kolejna postać, którą chciałbym przedstawić, to Konrad Wallenrod, tytułowy bohater powieści poetyckiej Adama Mickiewicz. Jego problem określenia własnej tożsamości wynika z kolei jego losów. Będąc jeszcze dzieckiem został on wzięty przez rycerzy zakonnych do niewoli, którzy wychowali go w duchu poszanowania dla kodeksu rycerskiego. Jednakże przez wszystkie lata swej niewoli nasz bohater nigdy nie zapomniał o swej ojczyźnie, o Litwie, tym bardziej, że przypominał mu o niej cały czas inny braniec krzyżacki - Wajdelota. W końcu udało mu się wrócić do swoich. Znalazłszy się na dworze władcy Litwinów zakochał się w jego córce Aldonie, on również nie był jej obojętnym, tak iż wkrótce młoda para pobrała się. Jednakże ich szczęście nie trwało długo. Wojska zakonu zaatakowały. Litwie groziło zniszczenie. Jedyna osobą, która mogła ją ocalić, był Konrad. Po długich wahaniach zdecydował się opuścić na zawsze Aldonę, aby zrealizować plan rozbicia zakonu od wewnątrz, który ułożył wspólnie z Wajdelotą. Wróciwszy do państwa krzyżackiego zaczął awansować w hierarchii zakonu, aż w końcu został wielkim mistrzem. Dzięki władzy, jaką uzyskał, mógł pokierować tak działaniami wojsk rycerzy z czarnym krzyżem na płaszczach, aby te odnosiły klęskę za klęską. Odniósłszy wielki sukces popełnił samobójstwo.
Wallenrod był człowiekiem, którego wyżej przedstawione kolej losu, zmusiły do bycia kimś innym, do zakładania maski, co powodowało, oczywiści, wiele konfliktów w duszy naszego bohatera. Jak bowiem człowiek może posyłać ludzi, z którymi żył tyle lat, wszakże wśród rycerzy zakonu przebywał od dziecka, na pewną śmierć, udając przy tym ich przyjaciela? Czyż kodeks rycerski nie zabraniał takich czynów z całą surowością? Jak można wyrzec się miłości do kobiety, jeśli to o niej można powiedzieć z całą pewnością, że stanowi nasze prawdziwe ja? Można tylko podziwiać samopoświęcenie tego człowieka i współczuć nieszczęściu, na jakie skazały go czasy, w których przyszło mu żyć. Czasy, które wymagały od takich ludzi jak on zaparcia się siebie.
Warto w tym miejscu przypomnieć, że losy Konrada były w zamierzeniu Mickiewicza swego rodzaju wykładnią dla Polaków postępowania z zaborcą. Jedyną szansą na odzyskanie niepodległości jest nie rycerska walka, lecz podstęp, wewnętrzne rozbicie wroga. Należy zatem odrzucić sentymenty dotyczące rycerskiej postawy i zacząć działać jak lis. Mickiewicz zdawał sobie sprawę, że ten makiawelizm musi zostać okupiony wielkimi stratami moralnymi, ale, jak zdaje się sugerować, wobec dobra ojczyzny skrupuły etyczne muszą ustąpić. Wiele to nam mówi o stanie ducha wieszcza w czwartym roku jego pobytu w Rosji ("Konrad Wallenrod" został opublikowany w 1828 roku po długich targach z carską cenzurą). To człowiek, który musiał do pewnego stopnia grać, który musiał udawać, że żądne spiski wymierzone w carat nie są mu w głowie, a jednocześnie posiadał on wśród w Rosjan wielu całkiem bliskich przyjaciół. Bardzo to przypomina sytuacje, w jakiej znalazł się Konrad Wallenrod po swym powrocie do państwa zakonnego.
W życiu bywa również bywa tak, że będąc ludźmi dobrymi i uczciwymi możemy zostać potraktowanie przez otocznie nieżyczliwe, mogą nam zostać przypisane cechy, których nie posiadamy, bądź działania, których nie podjęliśmy. Zostajemy zatem niejako zafałszowani przez innych. Taki los spotkał bohatera opowiadania Bolesława Prusa zatytułowanego "Omyłka".
Narratorem utworu jest mały chłopiec, Antoś. Na skraju miasteczka, obok którego znajdował się jego rodzinny dwór, mieszkał stary człowiek, mający być w opinii wszystkich jego mieszkańców zdrajcą i zaprzańcem. Gdy pojawiał się on w mieścinie dzieci obrzucały go błotem, a w nocy ktoś na jego drzwiach napisał farbą "szpieg".
W rzeczywistości ów człowiek nie był żadnym zaprzańcem. Jako młodzieniec wziął on udział w Powstaniu Listopadowym, a po jego upadku wraz z wieloma podobnymi jemu udał się na emigracje do Francji. W tym mniej więcej czasie wzięło się przekonanie, że to szpieg uwieszony paska carskiej ambasady. Powody takiego myślenia o nim dały jego przyjaciołom dwie rzeczy. Po pierwsze, gdy oni cały czas snuli plany dalszej walki zbrojnej, on nawoływał do opamiętania się, wszak już jedno powstanie zostało przegrane, a straty były wielkie, jak zatem można w ogóle, że teraz po takim upuście krwi karta może się odwrócić. Po drugie, miał on przeciwieństwie do nich pieniądze, a nie pobierał przy tym żadnego zasiłku. Jak to w ogóle możliwe? Sprawa wydawała się prosta, nasz bohater musiał je dostawać od carskiego ambasadora w Paryżu za szpiegowanie środowiska emigracji. Sprawa rzeczywiście była prosta, jednakże wyglądała zupełnie inaczej niż przedstawiali to sobie niedawni powstańcy. Otóż, nasz bohater zarabiał pracując jako gałganiarz, a nie mówił o tym głośno, gdyż obawiał się, że zostanie wyśmiany. Odium zdrajcy przylgnęło do niego już na stałe, a koniec końców stało się przyczyna jego śmierci, gdy miejscowy kasjer, zresztą tchórz i chwalipięta, mocny jedynie w gębie, wskazał go powstańcom jako tego, który zdradziwszy Rosjanom pozycje ich oddziału przyczynił się do jego klęski. Nasz bohater został powieszony, jakkolwiek był zupełnie niewinny, a nawet uratował jednemu z konfederatów życie.
Okazuje się, że to, jak zostaniemy określeni przez innych, może być równoznaczne z wyrokiem śmierci, gdyż vox populi jest rychliwy, ale niezwykle rzadko sprawiedliwym.
Innym bohaterem literatury polskiej, któremu niesłusznie, a przynajmniej nie do końca, przypisano miano zdrajcy i zaprzańca, jest Andrzej Kmicic, kluczowa postać "Potopu" Henryka Sinkiewicza. Tu należy zauważyć, że w odróżnieniu od bohatera "Omyłki", nie był on niewiniątkiem i że w pewnym sensie sam siebie wpakował w kabałę, z której wyszedł właśnie z takim mianem.
Kmicic był człowiekiem młodym, krewkim, o zawadiackim usposobieniu, lubiącym wypić i skorym do bójki. Gdy ktoś mu nastąpił na odcisk, to niewiele się zastanawiał tylko ciął szablą. Tą gwałtowność usposobienia naszego bohatera widać szczególnie w jego reakcji na śmierć ludzi, którzy należeli do jego kompani. Zginęli oni, gdyż zaczepiali w karczmie panny należące do rodu Butrymowiczów, a ci wszakże nie mogli spokojnie patrzeć jak ich córki i siostry są niewolone. Kmicic w akcie zemsty pali siedzibę tego rodu Wołmontowicze, co z kolei ściąga na niego infamię. Uciekając porywa Oleńkę, chcąc ja przymusić do ożenku, ale na szczęście z rąk gwałtownika ratuje go imć pan Michał Wołodyjowski.
Kmicic jednak nie zwisnął na szubienicy, ale dostał drugą szansę. Tym, który wyciągnął do niego rękę, był książę Janusz Radziwiłł. Nasz bohater przysiągł mu na Pismo Święte, że będzie przy nim stał bez względu na to, co się wydarzy. Miał później Kmicic wiele razy żałować danego słowa, gdyż jego dobrodziej okazał się być zdrajcą ojczyzny, a sam nasz bohater musiał z jego rozkazu gromić wojska wierne królowi.
W końcu jednak udaje się Kmicicowi wyrwać spod kurateli księcia Janusza, ale właściwie nie ma co ze sobą począć, gdyż w opinii całej szlachty jest sługą arcy - zdrajcy, a co za tym idzie splunięcia nie jest wart. Przy tym dokonał się w nim przemiana wewnętrzna. Zrozumiał ile zła uczynił ludziom własnej ojczyźnie. Postanawia to naprawić. Przybiera więc nazwisko Babinicz i udaje się pod Jasną Górę, gdyż chodzą słuchy, że Szwedzi chcą ją oblegać. Okazuje się to być prawdą. Nasz bohater podczas oblężenia dokonuje wielu walecznych czynów, z wysadzeniem kolubryn, wielkich armat, którymi żołnierze wrogiej armii mieli zamiar skruszyć mury klasztoru. Następnym doniosłym czynem, jaki udało mu się dokonać, było ocalenie życia króla Jana Kazimierza. To jednak nie koniec, gdyż nasz bohater otrzymał pod swoje rozkazy oddział Tatarów, z którym dokonał wiele śmiałych wypadów na oddziały wroga. W ten sposób Kmicic zmył z siebie odium hańby, w czym wybitnie pomógł mu list króla Kazimierza rozesłany po całym kraju do parafii, w którym władca informował poddanych o wielkich czynach rycerza.
Nasz bohater okazał się być człowiekiem zupełnie innym niż bohater Omyłki, który biernie przyjmował na siebie wszelkie oskarżenia i nigdy się im nie przeciwstawiał Taka postawa była zupełnie obca temperamentowi głównego bohatera "Potopu". On nie czekał biernie aż inni zrozumieją jego postępowanie, on swoimi czynami niejako ich do tego przymusza. Stąd wniosek, że nie jesteśmy zupełnie skazani na to jak nas ocenią inni, gdyż do pewnego stopnia sami tą ocenę możemy kształtować.
Postacią, która uświadamia sobie, że jest wolna i że może robić to, czego pragnie bez oglądania się na opinię innych, jest Weronika, bohaterka powieści Paul Coehlo zatytułowanej " Weronika postanawia umrzeć". To kobieta, które zawsze chce być akuratna i na miejscu i zresztą za taką właśnie uchodzi. Jednakże tak naprawdę jest istotą , która pragnie, aby ktoś się nią zaopiekował, przytulił, pozwolił być niezaradną. Niemniej jednak wybrawszy raz jedną pozę - kobiety silnej i zaradnej, nie zamierzała się jej wyzbywać: "Roztaczała wokół aurę kobiety niezależnej, choć rozpaczliwie potrzebowała kogoś obok siebie (...), uchodziła za wzór godny naśladowania, traciła większość swojej energii, usiłując być zawsze na miarę takiego obrazu siebie, jaki sama stworzyła. Z tego właśnie powodu nie miała już siły, by być sobą - dziewczyną, która tak jak wszyscy ludzie na świecie, potrzebowała do szczęścia innych".
Nasza bohaterka targa się na swoje życie, zostaje jednak uratowana i trafia do zakładu dla psychiczni chorych. I dopiero tu zaczyna być normalna. Już nie zastanawia się co o jej zachowaniu pomyślą inni, czy nie uznają ją za osobę niedojrzałą i słabą. Urządza zatem nocny koncert gry na pianinie, a mężczyzna, który ośmielił się jej uchybić, zalicz siarczysty policzek. To nie już inni ją określają, a dokładnie rzecz ujmując, jej wyobrażenie tego, czego od niej oczekują owi "inni", lecz ona sam. Weronika jest w końcu wolna.
Na zakończenie tych rozważań chciałbym przywołać wiersz Leopolda Staffa zatytułowany "Kowal", który możemy odnaleźć w pierwszym tomiku poetyckim, jaki ten poeta wydał, był to rok 1901, mianowicie w "Snach o potędze". W tym okresie na Staffa silnie jeszcze oddziaływała myśl filozofa niemieckiego, burzyciela tradycyjnej metafizyki europejskiej, wroga chrześcijaństwa i Platona, Fryderyka Nietzschego. Głosił on konieczność aktywizmu, kształtowania życia podług naszych własnych wyobrażeń bez oglądania się na innych, szczególnie zaś na wszelkiego rodzaju przesądy religijne, które oplatają naszą wolną wolę.
Takim jest bohater wiersza Staffa. To człowiek, który wie czego chce i dąży, a raczej wykuwa się, do tego celu. Oczywiście, poeta chce w ten sposób zamanifestować nietzsche'ański aktywizm, konieczność uczynienia człowieka na nowo.
"Bo z tych kruszców dla siebie wykuć muszę,
Serce hartowane, mężne, serce dumne, silne..."
Staff daje tu także odpór wszystkim dekadenckim miazmatom, które działają na człowieka niczym narkotyk, niszcząc go od środka. Stawia on przed nami alternatywę - albo zdołamy się wyrwać z niemocy, z inercji, właściwej naszemu życiu, albo czeka nas unicestwienie:
"Lecz gdy ulegniesz, serce pod młota żelazem,
Gdy pękniesz, przeciw ciosom stali nieodporne
W pył cię rozbiją pięści mej gromy potworne !"
Stworzenie nowego człowieka, a może raczej nad - człowieka, jest konieczne, gdyż tylko on jest w stanie podnieść z upadku kulturę europejską. Jeśli zaś by miało być inaczej, gdyby nowy człowiek miałby nie powstać, to poeta stwierdza co następuje:
"Bo lepiej giń [serce], zmiażdżone cyklopowym razem,
niżbyś żyć miało własną słabością przeklęte,
Rysą chorej niemocy skażone, pęknięte !"
W opinii Staffa człowiek nie jest tym, kim widzą go ludzie, lecz podmiotem, który sam się kreuje. To znacznie różni tego poetę od Gombrowicza, który w autokreacji widział tylko jeszcze jeden sposób na przyczepienie sobie gęby. Tym razem własnoręcznie.
Trudno mi odpowiedzieć jak to naprawdę jest z tym, kim człowiek jest w rzeczywistości. Małym usprawiedliwieniem jest tu fakt, że dotąd nikomu podobny wyczyn się nie udał. Może rzeczywiście jesteśmy funkcją innych ludzi, jakimś zbiorem nałożonych na siebie masek, a zatem co pozorne. Może jednak jest tam gdzieś w głębi naszej duszy jakiś pierwiastek, który jest wyłącznie nasz, który możemy określić jako nasz prawdziwe ja. Jeśli jest tak rzeczywiście, to dotarcie do niego wymaga ogromnego wysiłku, co zapewne sprawia, że nie jest to droga dla wszystkich, ale tak, jak już powiedziałem - nie wiem. Przede mną całe życie, aby spróbować się dowiedzieć. Kto wie może się uda?