Wspomnienia niebieskiego mundurka - streszczenie szczegółowe
Dzwonek szkolny
Siódmą rano oznajmia dźwięk szkolnego dzwonka. To ostre brzmienie budzi ze snu całe miasteczko, które jeszcze śpi. Budzi rzemieślników, pracowników, służących. Wstają także zaspani uczniowie, którzy szybko pakują do teczek drugie śniadanie i ruszają do szkoły. Szkolny dzień zaczyna się wspólną modlitwę, która przygotowuje wszystkich do kolejnych lekcji. W szkole panuje porządek, rozpoczynają się kolejne zajęcia, których pierwszym i stałym elementem jest odczytywana przez nauczycieli lista obecności.
Ten dzwonek o siódmej rano to stały element miejskiej rzeczywistości. Rozbrzmiewa w przestrzeni od kilkuset lat. Być może budził on do pracy zarówno słynnego Mateusza Sarbiewskiego, Piotra Skargą czy Jakuba Wujka, czyli najsłynniejszych polskich humanistów. Z pewnością ten charakterystyczny dźwięk towarzyszy mieszkańcom od zawsze, przez całe życie. Dla uczniów to wyznacznik czasu i zabawy, dla starszych mieszkańców dźwięk przypominający dawne, szkolne czasy.
„Knot”
Nie wszyscy jednak radzą sobie z punktualnością równie dobrze. Dla niektórych przyzwyczajenie się do szkolnego rygoru jest nieco trudniejsze. Tak jest w przypadku pierwszoklasisty, Piotrusia Mieszkowskiego, który zagubiony i spóźniony dociera do szkoły. Nie wie jednak do końca, gdzie ma iść. Z pomocą przychodzi starszy kolega – Karol Kozłowski, który kieruje chłopca do odpowiedniej klasy. Piotrusiowi po drodze wypadają książki i drugie śniadanie. Karol pomaga mu to wszystko pozbierać. Udziela mu w ostatniej chwili także kilku cennych wskazówek, dzięki którym chłopiec wie już, jak ma się zachować w klasie. To bezcenna wiedza dla każdego pierwszoklasisty. Ci bowiem z reguły nie potrafią się odnaleźć w szkolnej rzeczywistości. Zdarza im się usiąść tyłem do nauczyciela, niektórzy przy swoich opiekunach przeciągają się, ziewają, bardziej nieskrępowanym zdarza się nawet zasnąć. Nie są jeszcze przyzwyczajeni do długiego siedzenia w ławce, więc z trudem przychodzi im skupienie się na tym, co ważne.
Piotruś, wdzięczny za wszelkie rady, zapoznaje się z Karolem, za którego pomoc jest bardzo wdzięczny. Chwilę później w klasie staje inspektor. Mężczyzna wygłasza mowę poświęconą uczniowskim obowiązkom, ich znaczeniu i konieczności odpowiedniego zachowania w szkole. Po tym przemówieniu mogą się rozpocząć lekcje. Ich przebieg daleki jest jednak od tego, co można sobie jako lekcję wyobrażać. Problem polega bowiem na tym, że co chwila ktoś przerywa nauczycielowi. O godzinie dziesiątej do klasy ponownie wchodzi inspektor. Zwraca się on do „Knotów” (pierwszoklasistów, których tak określali starsi koledzy), aby poszli do domu. Piotruś zwraca się do Karola z zaproszeniem na stancję. Obiecuje orzechy. Chce jednak od razu wiedzieć, na co może liczyć w zamian. Kozłowski proponuje mu Piłkę. Piotruś jednak tą propozycją nie jest ukontentowany. Karol „Kozioł” jest poirytowany. Piotruś wychodzi, ale już chwile później idzie za Karolem. Próbuje jeszcze raz się do niego zwrócić, tym razem proponuje miód i już niczego nie chce w zamian. Między chłopcami nawiązuje się przyjaźń.
„Zabacuł"
W szkole spotkać można było bardzo różnych uczniów. Jednym z ciekawszych był Księżopolczyk. Był to uczeń, który do szkoły poszedł nieco później niż jego rówieśnicy. Wynikało to z brutalnej konieczności, ponieważ był ojcu potrzebny do pomocy na wsi. Pech chciał, że pewnego dnia szkoły uwagę na Księżopolczyka zwrócił profesor niemieckiego – Effenberger. Chłopiec zupełnie nie uważał na lekcji, nie zauważył więc nawet, kiedy nauczyciel kilkukrotnie się do niego zwrócił. W końcu, kiedy profesor zapytał go, jak się nazywa, chłopiec odpowiedział „zabacułem”, czyli „zapomniałem”. Historia błyskawicznie się rozeszła po szkole i w ten sposób do Księżopolczyka na stałe przylgnęło przezwisko. Niestety pod koniec roku szkolnego musiał odejść ze szkoły i przerwać naukę z powodu choroby. Ta trwała całą wiosnę i połowę lata. Chłopiec niestety zmarł. Przed śmiercią prosił o czytanie mu listów, które wysyłali do niego koledzy ze szkoły. Bardzo bowiem żałował, że nie wystarczyło mu czasu, aby się z nimi zaprzyjaźnić.
Zupełnie innym przypadkiem był Mosakowski. Był to chłopiec nieco starszy od pozostałych pierwszoklasistów. Natychmiast zwracał na siebie uwagę, jako zdecydowanie bardziej wyrośnięty, o głosie dojrzałego mężczyzny. Miał nawet na twarzy oznaki pierwszego zarostu. Siłą rzeczy odstawał od znacznie młodszych kolegów. Okazało się jednak, że mimo ogromnego wysiłku, wielu starań Mosakowski nadal nie otrzymał promocji do drugiej klasy. Nie poddawał się jednak. Po kolejnych wakacjach bez promocji znów zabrał się do nauki w pierwszej klasie, choć jego zapał nieco osłabł. W końcu po Bożym Narodzeniu nie wrócił już do szkoły. Pozostali byli bardzo ciekawi, co się z nim stało. Informacji udzielił im jeden z nauczycieli, który poinformował ich, że ojciec postanowił doprowadzić do ożenku Mosakowskiego. W efekcie historia tego chłopca stała się stałą opowieścią wykorzystywaną przez nauczyciela francuskiego, profesora Luceńskiego jako przestroga dla tych z uczniów, którym nie do końca po drodze było z nauką.
Prymus-lizus
W każdej szkole i klasie bardzo ważną rolę pełnili uczniowie, których określano jako prymusów. Odgrywali oni bowiem rolę swoistych pośredników między uczniami a nauczycielami, przyczyniając się do pewnej poprawy relacji między dwiema stronami Na początku z klasie pierwszej takim przymusem był Sprężycki. Potem jednak przejął je Ślimacki. Sprężyckiego koledzy bardzo lubili i szanowali. Mieli także przekonanie, że zapracował sobie uczciwie na miano prymusa. W końcu miał nie tylko świetne wyniki w nauce, ale do tego był dla wszystkich uprzejmy i grzeczny. Ze Ślimackim było już jednak nieco inaczej. Bardzo chciał on być prymusem, robił więc wszystko, aby Sprężyckiego oczernić w oczach nauczycieli. Donosił na kolegę: jakoby to fikał kozły, chodził na rękach, generalnie zachowywał się mało odpowiedzialnie. Ślimacki posunął się nawet do tego, że kiedy na przerwie Sprężycki tańczył „polkę-ułankę”, do sali wprowadził inspektora. Efekt był taki, że to Ślimacki stał się prymusem. Koledzy jednak, widząc, co do tego doprowadziło, niespecjalnie go lubili. Nie podobało im się, że funkcję prymusa zawdzięczał donosicielstwu.
Uważali oni bowiem, że na to trzeba zapracować uczciwym wysiłkiem, a nie oczernianiem innych. Nikt więc nie chciał rozmawiać ze Ślimackim. Każdy obawiał się także, że może stać się przedmiotem donosu ze strony nowego prymusa. Ślimacki po wygranej ze Sprężyckim nie porzucił bowiem swoich metod. Stale donosił inspektorowi i innym nauczycielom na swoich kolegów. Jego ofiarami byli między innymi Kozioł i Mieszko. Ślimacki był na tyle dokuczliwy w swoich metodach, że uczniowie w końcu ułożyli piosenkę krytykującą jego zachowanie. W końcu, po zakończeniu roku szkolnego postanowili go także bardzo dobitnie ukarać. Obito go rózgami zerwanymi nad rzeką. We wrześniu do szkoły już nie wrócił. Przekonał bowiem swojego ojca, aby przeniósł go do gubernialnego gimnazjum.
O chłopcu, co sypiał w trumnie
Niemniej ciekawą postacią był Wojtek Krystek. Jego ojciec był stolarzem. Chłopiec nie miał zbyt wielkiego talentu do nauki, natomiast był jednocześnie bardzo uparty i zawzięty. Jednocześnie dysponował wiedzą, której w szkole nie miał nikt inny. Chłopcom imponowała jego rzemieślnicza wiedza. Chcieli, aby Wojtek opowiadał, jak się robi szafę, krzesło czy inne domowe meble. Sam chłopiec jednak miał zupełnie inne marzenia, niż kontynuowanie pracy ojca. Wojtek chciał bowiem zostać aptekarzem. Chłopcy jednak nie dawali za wygraną: chcieli go odwiedzić, zobaczyć, jak pracuje jego ojciec. Wojtek tłumaczył im jednak, że ojciec bardzo nie lubi, jak mu ludzie przeszkadzają w pracy.
Nadarzyła się jednak w końcu okazja, aby chłopcy mogli się udać w odwiedziny. Mieli pretekst, ponieważ Krystka przez kilka dni nie było w szkole. Poszli więc w odwiedziny. Weszli do domu, który był połączony z warsztatem stolarskim. Na przedzie szedł Sprężycki, który jednak bardzo szybko wybiegł z domu. Za nim ruszyli kolejni. Sprężycki natknął się bowiem na Wojtka, który spał w trumnie. Jak już trochę ochłonęli, chłopcy postanowili jednak wrócić do domu Wojtka i sprawdzić, co się z nim stało. Okazało się, że Wojtek żyje i ma się dobrze. Witał się on z nimi, jednocześnie podnosząc się z trumny. Chłopcy przerażeni nie wiedzieli. co mają o tym wszystkim myśleć. W końcu jeszcze raz uciekli. Dopiero kiedy spotkali się z nim w szkole, wytłumaczył im, że śpi w trumnie na co dzień, ponieważ w domu brakuje miejsca i nie ma tam specjalnie przestrzeni na łóżko. Trumnę zrobił zaś jego ojciec już jakiś czas temu, a Wojtek przejął ją jako miejsce swojego noclegu.
Artyści klasowi
W klasie nie brakowało uzdolnionych uczniów. Kilku z nich naprawdę miało talent. Jedną z takich osób z pewnością był chłopiec o nazwisku Welinowicz, który wyróżniał się zdolnością do pięknego kaligrafowania. Niejednokrotnie koledzy zwracali się do niego z prośbami o prośbą o podpisanie im zeszytu. Welinowicz przyjaźnił się między innymi ze Sprężyckim. Ten kiedyś jednak powiedział, że prawdziwi geniusze nie mieli talentu do kaligrafii i pisali jak kury pazurem. Welinowicz był wściekły. Nie dokończył więc napisu, który właśnie wykonywał dla kolegi.
Kolejnym utalentowanym uczniem był Konopko, którzy przepięknie rysował. Na innych kolegach wrażenie robiły jego szkice, na których przedstawiał myśliwych, psy, zające. Welinowicz i Konopko oczywiście rywalizowali między sobą, który z ich talentów jest ważniejszy. Nie byli jednak tylko we dwójkę – „artystą” był także Hefajstos specjalizujący się się w ostrzeniu piór do pisania. Hefajstos jednak za swoje usługi pobierał opłaty. Zatemperowanie jednego pióra kosztowało ucznia jedną bułkę. Kolejny talent miał Olszewski. On z kolei potrafił wykonać piłki do grania. Oczywiście monetyzował swój talent. Sprzedawał także tzw. gumę strzelającą, a więc plastyczną masę z mocno przeżutego kawałka gumy, która stanowiła ulubioną rozrywkę „knotów”. Zabawa nią polegała na tym, by rozpłaszczyć kulkę, a następnie zlepić ją tak, by w środku zostało powietrze. Kulka po naciśnięciu powinna była pęknąć z odpowiednim trzaskiem.
Nauczyciel starej daty
Uczniowie mieli wielu nauczycieli, natomiast niektórzy znacznie bardziej przyciągali ich uwagę od innych. Do takich należał Skowroński, profesor od języka polskiego. Kochał on przede wszystkim klasyków literatury polskiej, do których zaliczał Krasickiego, Naruszewicza, Kniaźnina, Karpińskiego, Osińskiego i Dmochowskiego. Każdy z tych wybitnych autorów zasłużył od profesora na własnych przydomek: książę poetów, poeta-dziejopis, poeta-serca, śpiewak Justyny, polski Boileau. Skowroński dbał także, aby wszyscy uczniowie znali te przydomki i o nich pamiętali. Przede wszystkim jednak chodziło o przekonanie ich do piękna polskiej poezji. Na zajęciach języka polskiego panował więc podniosły nastrój, chłopcy deklamowali poezję, przede wszystkim tę XVIII-wieczną, bo ją sobie profesor ukochał szczególnie. Dotarli jednak sami także do innych twórców. Pewnego dnia Dembowski wraz ze Sprężyckim trafili na tom poezji romantycznej, w którym znajdowały się Dziady i Konrad Wallenrod Adama Mickiewicza. Poezja ta była dla nich zupełnie nieznana, zrobiła jednak ogromne wrażenie. Dembowski bardzo szybko przeszedł na stronę Mickiewicza i otwarcie głosił przekonanie, że góruje on nad wszystkimi poznanymi przez niego dotychczas poetami. Ktoś przekonał go jednak, że właściwie wszyscy są równie ważni, a poezje nie są lepsze i gorsze, tylko po prostu inne, każda piękna na swój sposób. W trakcie tej rozmowy nagle rozbrzmiały dzwony. Nigdy nie biły one o tej porze, chłopcy próbowali się więc dowiedzieć, co się stało. Okazało się, że umarł Skowroński.
Dawid i Goliat
W szkole nie brakowało atrakcji. Chłopcy non stop wymyślali jakieś psikusy i zabawy. Pewnego dnia największy z nich – Kucharzewski postanowił przynieść do szkoły w swojej teczce jednego z najmniejszych uczniów – chudego Wrońskiego. Kiedy dowcip ten zobaczył profesor Luceński, nazwał parę Dawidem i Goliatem. W ten sposób przypomniał klasie biblijną historię, jak to niepozorny Dawid pokonał słynnego biblijnego olbrzyma – Goliata. Co zabawne, na lekcji także okazało się, że klasowy Dawif jest lepszy od „Goliata” Kucharzewskiego, tyle tylko że w odpowiedzi przy tablicy, do której profesor wezwał obu chłopców. Kucharzewski nie potrafił sobie poradzić z zadaniem przetłumaczenia zdania zadanego przez profesora, Wroński natomiast w tym zadaniem zmierzył się szybko, skutecznie i bez większego wysiłku.
Co zabawne, nie była to jedyna taka sytuacja. Powtórzyła się ona na lekcji religii, kiedy ksiądz zapytał uczniów o Mojżesza. Ksiądz widząc oczywiste różnice między chłopcami, zwrócił się do Wrońskiego z sugestią, że skoro „Goliata” Kucharzewskiego pozbawił już głowy, to powinien pomóc mu ją odzyskać. Kucharzewski miał bowiem spore problemy z nauką, ale był bardzo zdeterminowany do tego, aby zawalczyć o złożenie egzaminu i otrzymanie promocji do następnej klasy. Wroński także widział ogromną, ale nie przynoszącą odpowiednich efektów pracę Kucharzewskiego, więc postanowił mu pomóc. Wierszyk, którego nauczył Kucharzewskiego, pomógł mu zapamiętać trudne łacińskie wyjątki, a dzięki temu spełnić wymagania nauczyciela. Pomoc niepozornego fizycznie kolegi okazała się bezcenna także podczas walki z arytmetyką. Wspólna nauka sprawiła, że chłopcy stali się właściwie nierozłączni. Dla Kucharzewskiego przyjaźń ta przełożyła się na ogromną zmianę w wynikach nauki. Do tej pory miał na koncie jedynie słabe trójki, teraz zaś na koniec klasy otrzymał list pochwalny. Matka była z niego bardzo dumna, ale nie mniej wdzięczna była Wrońskiemu, o którego pomocy doskonale wiedziała.
Stancje
Szkoła w Pułtusku najwięcej uczniów miała ze wsi. Jej uczniami byli przede wszystkim synowie właścicieli ziemskich, a także dzierżawców, szlachty zagrodowej. Chłopi nie posyłali swoich dzieci jeszcze wtedy do szkół, ale już niedługo miało się to zmienić. Odległość od domów uczniów do szkoły była jednak na tyle duża, że zupełnie nieopłacalne i bezsensowne były codzienne dojazdy. Dlatego też uczniowie na co dzień mieszkali na stancjach, czyli czymś, co zastępowało internat. Stancje były jednak pod ścisłą kontrolą. Uczniowie mieszkający na stancji mieli własne skrzynie, w których trzymano bezcenne zapasy przywiezione z domów. Ich uzupełnianie odbywało się trzy razy w roku: po wakacjach, Bożym Narodzeniu i Wielkanocy. Stancje prowadziły różne osoby. Jedną z nich była pani Pórzycka. Była to kobieta niezwykle cierpliwa, bardzo tolerancyjna i wyrozumiała. Zdawała sobie sprawę, że młodość rządzi się swoimi prawami, dlatego przymykała oczy na różnego rodzaju figle swoich podopiecznych. Staje usprawiedliwiała ich przed wizytującym regularnie stancję inspektorem.
Kontrole stancji były bardzo sumienne. W każdym domu znajdowała się księga wizyt, w które skrupulatnie inspektorzy zapisywali nie tylko przewinienia uczniów, lecz także różnego rodzaju niedopatrzenia właścicieli stancji. Jeśli uwagi się powtarzały, a nagany nie prowadziły do poprawy, właściciel mógł stracić prawo do prowadzenia stancji i przyjmowania uczniów. Ganiono przede wszystkim za picie likieru i palenie papierosów. Uczniowie oczywiście nagminnie te zakazy łamali, nie dlatego jednak, że likier i papierosy wybitnie im smakowały, lecz dlatego że były one zakazane. Mimo że konsumpcja nie sprawiała im przyjemności, to samo przekroczenie zakazu było bardzo kuszące. W trakcie takich spotkań wystawiali na czaty któregoś z młodszych uczniów. Miał on ostrzec pozostałych, jeśli na horyzoncie pojawiłby się się któryś z nauczycieli. Nie zawsze jednak czaty okazywały się skuteczne. Przyłapać uczniów a gorącym uczynku udało się między innymi profesorowi Salamonowiczowi.
Kiedy już złapał chłopców, poprosił o przyniesienie mu księgi wizyt. Chciał wpisać naganę. Chłopcy nie dawali jednak za wygrana i upierali się, że oskarżenia nauczyciela są bezpodstawne. W tym momencie do akcji wkroczyła pani Pórzycka. Nie tylko broniła chłopców, ale i skutecznie przekupywała nauczyciela. Zaproponowała mu poczęstunek, co przyniosło oczekiwane rezultaty. Wydawało się, że wszystko się udało. Okazało się jednak, że Salamonowicz był bardziej przebiegły. Wstał i niby przypadkiem schował do kieszeni kieliszek znaleziony w trawie, po czym wpisał chłopcom naganę.
Stancji było wiele i były bardzo różnorodne. Oprócz tej prowadzonej przez panią Pórzycką wyróżniała się stancja prowadzona przez wyjątkowo pobożnych i bogobojnych ludzi. Co ciekawe, spora część mieszkających tam uczniów, po ukończeniu szkoły zdecydowała się wstąpić do seminarium.
Kąpiele i katastrofy
Jedną z ważniejszych atrakcji Pułtuska są rzeki. Najważniejszą jest Narew, ale oprócz tego przez miasto biedną jeszcze dwie jej odnogi. Chłopcy w okresie wiosenno-letnim bardzo chętnie korzystali z tych atrakcji. Szczególnie podobało im się miejsce w pobliżu młyna, a także okolica Kępy Wierzbinowej. Spośród uczniów najlepszym pływakiem niezaprzeczalnie był Kucharzewski. Potrafił on wykonać szczególnie wymagające i niebezpieczne „salto śmierci”. Inni jednak także radzili sobie całkiem nieźle. Nie brakowało uczniów specjalizujących się w pływaniu w pozycji stojącej, dzięki której ani jedna kropla wody nie moczyła im głowy. Niektórzy pływali na wznak z papierosem. Byli również i tacy, którzy specjalizowali się w trzykrotnym pokonywaniu rzeki w najszerszym jej miejscu. Niektórzy mieli mniej typowe talenty. Jeden z chłopców umiał wrzucić do wody kamień, dać nurka i wyciągnąć go z wody. Byli jednak i tacy, którzy pływać po prostu nie potrafili. Jednym z takich uczniów był Piotruś Mieszkowski. Kozioł postanowił więc nauczyć go pływać. Jedna z lekcji odbywała się w pobliżu mostu benedyktyńskiego. Kozłowski stał na moście i instruował Piotrusia, który pływał z utrzymującymi go na powierzchni pęcherzami pod pachą. Kiedy jednak Piotruś poczuł brak gruntu pod stopami, zniknął pod wodą. Kozłowski nie zastanawiał się i wskoczył do wody w ubraniu. Udało się mu sprawić, że Piotruś wypłynął, ale w tym momencie samego Kozłowskiego złapał skurcz. Zdążył jedynie krzyknąć z prośbą o pomoc. Tej udzielił Kucharzewski, który najpierw wyniósł z wody Piotrusia, następnie Kozłowskiego. Wieść o przygodach uczniów rozeszła się szybko.
Następnego dnia w klasie pojawił się inspektor. Pochwalił ucznia i nazwał bohaterem. Kucharzewski jednak nie do końca rozumiał o co chodzi, ponieważ ratunek dla przyjaciół był dla niego zupełnie naturalny. Zawstydziły go słowa pochwały. Nie chciał żadnego medalu za zasługi. Kiedy jednak usłyszał, jaki to będzie ważny gest dla jego matki, zmienił zdanie. Nie chciał jednak być bohaterem. Ukrył się przed mamą Piotrusia, która chciała mu podziękować. Zwróciła się ona z podziękowaniami także i do Kozła. Ten jednak także uznał, że nie ma o czym mówić. W końcu z Piotrusiem przy miodzie z orzechami ślubowali sobie przyjaźń.
Chłopcom przygód jednak nigdy nie brakowało. Kolejny poważny wypadek wydarzył się zimą. Uczniowie ślizgali się po zamarzniętej rzece. Po Narwi jeździło czworo z nich. Dwóch chłopców – bracia Lutek i Władek, trafili na pęknięty lód i wpadli do rzeki. Na szczęście dwaj pozostali chłopcy szybko zaalarmowali rodziców braci. Akcję ratunkową rozpoczęto jednak, kiedy było już ciemno. Szczęśliwie jednak udało się chłopców wydobyć spod lodu. Trzeba było jednak ich reanimować. Podczas reanimacji Lucek, starszy z braci, otworzył w końcu oczy i pierwsze co, to zapytał o Władka. Jego niestety nie udało się uratować. Rodzice przez cały okres rekonwalescencji Lucka ukrywali to przed nim. W pewnym momencie sam Lucek jednak powiedział im, że doskonale wie, co się stało i nie muszą dalej przed nim udawać, bo brat przyszedł do niego we śnie, oświadczając, że jest mu dobrze i nie trzeba się już o niego martwić.
Dzień chrabąszczowy
Jednym z geograficznych wyzwań szkolnych była nauka wszystkich stanów Ameryki Północnej wraz z ich stolicami. Wyzwanie było spore, ale szczególnie trudne okazało się tym razem dla Sprężyckiego, który zupełnie nie potrafił sobie z nim poradzić. W trakcie jego nauki do pokoju wpadł chrabąszcz. Jego pojawienie się zainspirowało chłopca do nowej zabawy, do której zaprosił pozostałych kolegów. Następnego dnia wszyscy przynieśli do szkoły chrabąszcze. Kiedy na lekcji łaciny profesor Izdebski odpytywał Smolińskiego, który to nie radził sobie najlepiej, Sprężycki poinformował nauczyciela, że ma na sobie chrabąszcza. Oczywiście ruszył mu z pomocą, ale tylko po to, aby przyczepić mu kolejne 10. Wybuchło niemałe zamieszanie, w efekcie czego oczywiście lekcja się już nie odbyła. Następna w planie była zaś geografia, z którą tak nie radził sobie Sprężycki. Profesor oczywiście wywołał do odpowiedzi właśnie jego. Nie szło mu najlepiej, odpowiadał bardzo powoli, kiedy zaś doszedł do końca swojej wiedzy, postanowił zwrócić uwagę profesora na chrząszcza. Ten jednak postanowił się tym nie przejmować i spokojnie poprosił ucznia, aby dokończył swoją odpowedź. Koledzy przyszli Spężyckiemu na ratunek, wpuszczając do klasy kolejne owady.
W końcu poirytowany nauczyciel przerwał lekcję i wyszedł z klasy. Chwile później pojawił się w niej inspektor. Chłopcy jednak powiedzieli, że za sprowadzenie owadów są pewnie odpowiedzialni ci z pierwszej lub czwartej klasy. Po przerwie następna lekcja miała odbyć się lekcja z profesor Effenbergerem i tutaj historia po raz kolejny się powtórzyła. Panujący chaos uniemożliwił nauczycielowi prowadzenie lekcji. Nie obyła się również kaligrafia: kiedy próbowano wygnać chrabąszcze, ktoś potrącił kałamarz, z którego wylał się cały atrament. Potem zaś ubrudzone ( z pomocą uczniów) w nim chrabąszcze zniszczyły uczniowskie zeszyty. Tak zakończyła się ostatnia lekcja. Dzięki pożytecznym chrabąszczom nie było ani złych ocen, ani pracy domowej.
Poeta
Po śmierci Skowrońskiego uczniowie poznali nowego nauczyciela języka polskiego, został nim profesor Chabrowski. Był to człowiek o naturalnym talencie dydaktycznym, który sprawiał, że profesor miał bardzo duży i pozytywny wpływ na swoich uczniów. Okazało się, że na lekcjach są w stanie zapomnieć o zabawie i skupić na tym, co prezentuje im nauczyciel. Okazało się, że Chabrowski był miłośnikiem literatury romantycznej. Krasicki, Karpiński czy Trembecki, o których uczniowie non stop słuchali od Skowrońskiego w jego wypowiedziach pojawiali się raczej okazjonalnie. Chętnie brał także zastępstwa za innych nauczycieli, jeśli była taka okazja. Traktował takie lekcje jako szansę, aby z uczniami poczytać jeszcze więcej literatury polskiej. Sam przynosił na lekcje książki. Potrafił zaskakiwać, na przykład kiedy poprosił uczniów, aby czytali na głos po fragmencie „Pana Tadeusza”, a sam wymknął się na spotkanie z innym poetą – Władysławem Syrokomlą, który właśnie przyjechał do Pułtuska. Uczniowie byli tak posłuszni profesorowi, że bardzo cierpliwie czytali „Pana Tadeusza”, ale Sprężycki wyszedł z klasy. Chciał bardzo zobaczyć poetę, stał więc na skraju miasta i czekał na wyjazd. Sprężycki uwielbiał poezję, był bardzo wrażliwy. Kiedy minęła go bryczka pocztowa i siedzący w niej poeta się do niego uśmiechnął, chłopiec ogromnie się wzruszył.
Chora noga
Zimą Sprężycki zwichnął nogę w kostce. Niestety lekarze niezbyt dobrze zadbali o chłopca i pojawiło się poważne ryzyko, że nogę trzeba będzie obciąć. Za wszelką cenę próbowano jednak tego uniknąć. Chory już jednak trzy miesiące leżał z raną, która cały czas się jątrzyła. Dla aktywnego chłopca takie przymusowe uwięzienie było bardzo trudne do zniesienia. Bardzo czekał na wiosnę, wypytywał rodziców, czy pojawiły się jaskółki. Odwiedzali go oczywiście koledzy. Przychodził między innymi Dembowski, który pewnego dnia przyniósł mu pachnący bez – niewątpliwą oznakę wiosny. W trakcie swoich wizyt Dembowski opowiadał Sprężyckiemu, co się działo w szkole. Okazało się, że o chorego chłopca dopytywał Chaber i zamierzał się do niego wybrać w odwiedziny. Sam chory cierpiał nie tylko w powodu bólu, jaki powodowała rana, lecz także pozasłanianych na rozkaz lekarza okien, przez które nie mógł obserwować słońca, nie wpadał także wiosenny wiatr. Zabroniono mu czytać. Kiedy jednak pojawiał się Dembowski, na prośbę przyjaciela odsłaniał okna, otwierał je na oścież i czytał przyjacielowi książki na głos.
Chłopcy często w rozmowach wracali także do swojego wspólnego sekretu. Przypominali bohaterów powieści przygodowej, ponieważ w ogrodzie zamkowym zakopali pod dużym kamieniem prawdziwą truciznę. Był to ich skarb. Przyrządzili ją bowiem samodzielnie. Składnikami był sok z pokrzywy, rozgniecione pająki i stawonogi, a także potłuczone szkło i rtęć z termometru. Tylko oni znali miejsce zakopania skarbu.
Niestety czas mijał, a Sprężycki czuł się coraz gorzej. Ból był na tyle silny, że chłopiec nie był nawet w stanie spać. Groźba utraty stopy stawała się coraz poważniejsza. Dembowski u przyjaciela przesiadywał więc coraz częściej. Czytał mu ulubione książki, czekając aż cierpiący chłopiec uśnie. W końcu ojciec chłopca pojechał do Warszawy i sprowadził lekarza-homeopatę. Prezentował on zupełnie inne podejście do leczenia. Kiedy się pojawił, natychmiast kazał otworzyć okno w pokoju chłopca na całą szerokość, na ranę stosował jedynie okłady z płótna nasączonego tłuszczem, lekarstwem była woda, której pić miał odpowiednio dużo. Chłopcu z dnia na dzień zaczął wracać apetyt, lepiej spał, ból powoli ustępował. Sprężycki zaczął odzyskiwać siły. Zupełnie inaczej wyglądała dieta chłopca, miała być pożywna i smaczna. Niebezpieczeństwo zostało zażegnane. Gdy Sprężycki miał się już znacznie lepiej, Dembowski powiedział mu, że miał plan solidarnościowy. Zakłada, że jeżeli jego przyjaciel straci nogę, to on pójdzie na wojnę, zostanie ranny i pozwoli także i sobie obciąć nogę.
Szkoła i klasztor
Szkoła, do której chodzili bohaterowie, mieściła się w tym samym budynku, co klasztor. Jedną połowę zajmowała szkoła, drugą klasztor. Bliskość kuchni zakonnej sprawiała, że do chłopców docierały wyjątkowe zapachy, za które odpowiadał francuski kucharz, który podobno służył u generała napoleońskiego w trakcie kampanii wojennej w 1812 roku. Niejeden z uczniów rozważał wstąpienie do zakonu jedynie z powodu tych właśnie zapachów. Zainteresowanie budziła także klasztorna pompa, o której chłopcy czasami odpowiadali sobie absolutnie fantastyczne historie. Co bardziej niewiarygodne próbowano przede wszystkim wmówić „knotom”. Przekonywano na przykład, że woda do pompy płynie spod kościoła, a pod nim od kilkuset lat chowa się zmarłych zakonników. Niektórzy chłopcy próbowali przekonać pierwszoklasistów, że widzieli w wodzie na przykład kawałek ludzkie palca z założonym a niego sygnetem.
Jedną z najbardziej popularnych i ogniskujących wyobraźnię była opowieść, zgodnie z którą wystarczyło spojrzeć do środka pompy, aby zobaczyć tam ludzkie oko. Niektórzy z uczniów, którzy mieli okazję spoglądać w lustro wody, potwierdziło tę opowieść. Okazało się jednak, że nie było w niej żadnej makabry. Po prostu każdy, kto zaglądał do wnętrza pompy, widział w niej odbicie własnego oka. Na tym fascynacja uczniów klasztorem się nie kończyła – lubiano wchodzić także do ogrodu klasztornego. Celował w tym Sprężycki, który przy tej okazji musiał nakłamać przeorowi. Potem chciał odwiedzić pustelnię księdza Siennickiego. Kiedy w końcu się tam zakradł, znalazł go pustelnik, który zwrócił mu uwagę, że nie powinien naruszać spokoju mieszkańców pustelni. Na pamiątkę dał mu jednak obrazek ze świętym Franciszkiem.
Kuracja mleczna profesora Jastrebowa
Sprężycki uczył się rosyjskiego wiersza, ale nie mógł nauczyć się jego dwóch wersów. Nauki nie ułatwiał fakt, że nie lubił nauczyciela języka rosyjskiego – Jastrębowa. Nie lubili go jednak zarówno inni uczniowie, jak i nauczyciele. Był on jednak niespecjalnie wymagający. Zależało mu właściwie jedynie na tym, aby pokochali oni poezję rosyjską. Nieprzygotowanym uczniom stawiał trójkę. Właściwie nie stawiał ani niższych, ani wyższych ocen. Nikt się u niego nie przejmował nauką. Na zakończenie roku szkolnego Sprężycki miał deklamować odę po rosyjsku. Nie była to idealna recytacja, ale na szczęście na widowni nie było profesora od literatury rosyjskiej. Kiedy kilka dni później Sprężycki szukał profesora, zastał go w ogrodzie jak boso deklamował tę samą odę, co on. Obok leżał razowiec, zsiadłe mleko oraz butelka wódki. Kiedy dostrzegł chłopca, zaczął krzyczeć „szatan”.
Mali bohaterowie
Trwało poszukiwanie bohaterów wśród chłopców. Jednym ze sprawdzianów miało być odwiedzenie cmentarza o północy albo przepłynięcie rzeki dwa razy w najszerszy miejscu albo wykonanie niebezpiecxznego skoku z huśtawki. W końcu w sprawdzianach wziął udział także wracający do zdrowia Sprężycki. Kiedy chłopcy spotkali się po zakończeniu roku szkolnego, wymieniali się swoimi osiągnięciami. Kozłowski opowiedział o pobycie na cmentarzu, gdzie został pobity przez nocnego stróża. Radzicki opowiadał o swoich pływackich osiągnięciach i bolesnym skurczu, który uniemożliwil mu pokonanie rwącej rzeki. Balonik opowiadał o skoku. Dla Spężyckiego bohaterstwem było zaś zdanie egzaminów i zdobycie nagrody, po okresie długiej nieobecności i długiej rekonwalescencji. Chłopcy najpierw to zlekceważyli, w końcu oni też zdali egzaminy. Doniosłość wyczynu Sprężyckiego docenił dopiero Dembowski, który uzmysłowił innym, czego tak naprawdę dokonał ich kolega. Ostatecznie to właśnie jego okrzyknięto prawdziwym bohaterem.
Nowy zwierzchnik
Na początku roku szkolnego do chłopców dotarła informacja, że w szkole ma się pojawić nowy inspektor. Podobno obecnego miano usunąć za wymierzenie jednemu z „knotów” dwudziestu uderzeń rózgą, w wyniku których chłopiec zmarł. Równie prawdopodobna była opowieść o tym, że inspektor przechodził na emeryturę. Nikt go jednak nie lubił. Nikt więc nie zamierzał za nim tęsknić. Był znany z chęci do karcenia niż nagradzania. Obawiano się jednak tego, kto miał go zastąpić. W końcu się on pojawił. Był to pan Wiśnicki. Odbyła się pożegnalna msza, stary inspektor pożegnał się z uczniami, a następnie głos zabrał nowy. Wydawał się przyjazny, skupił się na wspólnej i zgodnej pracy. Przyjęto go entuzjastycznie. Zniósł kary cielesne. Zmieniła się atmosfera w szkole. Nie było już gróźb, aby uspokoić uczniów wystarczył autorytet nowego inspektora. Znalazł nawet sposób na palaczy. Ogłosił, że opiekun szkoły – Jan na przerwie będzie miał papierosy i każdy będzie mógł palić na dziedzińcu szkolnym. Wstyd przecież palić po kątach. Uczniom zrobiło się głupio i tak przestali palić. Zniknęło donosicielstwo. Wszystko to wpływało także na nastawienie samych nauczycieli i stosowane przez nich praktyki.
Ostatnie zebranie
W ogrodzie spotkali się piątoklasiści. Mieli dostać patenty następnego dnia i się rozstać. Każdy miał swoje plany na przyszłość. Osowski niestety nie mógł kontynuować nauki, bo jego rodzina nie miała na to środków. Chciał jednak uczyć inne dzieci, aby po odłożeniu pieniędzy wstąpić do gimnazjum, a następnie na uniwersytet. Smoliński planował karierę weterynarza, Kozłowski leśniczego, Sitkiewicz – geometry, Właszczuk – pracownika biura powiatowego, a Petrykowski – księdza. Bellon zamierzał się podporządkować decyzji ojca i stryja. Część uczniów planowała pomoc rodzinom w gospodarstwach, praktykę u innych lub naukę w szkole rolniczej. Dembowski już od roku uczęszczał do warszawskiego gimnazjum. Spężycki natomiast zamierzał dostać się na uniwersytet.