Jestem Janusz Kowalski. Jako jeden z żołnierzy pragnę opisać obronę Jasnej Góry, w której miałem zaszczyt uczestniczyć. Słowa moje będą proste, bo jestem prostym człowiekiem, ale każde będzie prawdziwe.
Nikt się nie spodziewał, że Szwedzi odważą się postawić stopę na Świętej Ziemi, której patronuje Przenajświętsza Panienka. Szczególnie, że ich król, Karol Gustaw, obiecał, że oszczędzi klasztor. Niestety, chciwość ludzka po raz kolejny okazała się potężniejsza niż obietnice i respekt przed świętością.
Wszystko zaczęło się od niespodziewanej wizyty pana Babinicza. Przybył zdyszany i od razu powiedział, że chce rozmawiać z przeorem. Młodzieniec długo przekazywał wieści przeorowi, a wreszcie wyspowiadał się. Niedługo po tej rozmowie ksiądz Kordecki zwołał naradę, widocznie uwierzył w rewelacje pana Babinicza. Na radzie ustalono, że Częstochowa musi przygotować się do bardzo długiego oblężenia.
Niewielu znało się na wojaczce tak dobrze jak ja, więc chętnie dzieliłem się swoją wiedzą. Gdy jedni uczyli się walczyć, inni uzupełniali zapasy, a okoliczna ludność chroniła się do naszego klasztoru. Kiedy wszystko było gotowe, nie pozostało nam nic innego, jak zamknąć bramy i czekać.
Przez wiele dni nic się nie działo, cieszyliśmy się jedynie piękną, słoneczną pogodą. Niestety, nic co dobre nie trwa wieczne. Pewnego dnia mnich o bystrym wzroku wypatrzył coś niepokojącego na horyzoncie. Pan Babinicz nie miał wątpliwości, nawet z takiej odległości rozpoznał doskonale wyszkoloną i liczną armię szwedzką. Zapewne sam wolałby się mylić, jednak miał całkowitą rację. Po kilku godzinach wszyscy widzieliśmy zastępy maszerujące wolno, ale nieustępliwie w naszą stronę. Co gorsza, mieli za sobą armaty.
Pod wieczór odwiedził nas szwedzki posłaniec. Żądania naszych nieprzyjaciół nie zaskoczyły nikogo. Szwedzi życzyli sobie wydania słynnych częstochowskich skarbów. Przeor oczywiście nie zgodził się. Odpowiedzią Szwedów był wściekły atak, na szczęście chaotyczny. My również otworzyliśmy ogień, a ja miałem to szczęście, że akurat przy moim dziale postanowił stanąć ten wielki wojownik, Babinicz. Wspólnie wysłaliśmy na tamten świat wielu Szwedów, a dodatkowo zniszczyliśmy kolubrynę.
Od tego pierwszego ataku rytm naszych dni i nocy stał się raczej jednolity. W dzień walka, w nocy sen i odpoczynek. Szwedzi ciągle przysyłali posłańców, ale odpowiedź przeora była zawsze taka sama - odmowna.
Lecz pewna noc różniła się od innych. W głowie Babinicza powstał śmiały plan. Młody człowiek wymyślił, że wymknie się zza murów klasztoru i złoży wizytę śpiącym wrogom. I ja brałem udział w tej ekspedycji. Miałem serce na ramieniu, ale wszystko poszło dobrze. Wiele szwedzkich duszyczek powędrowało do nieba (a może gdzie indziej…) tej pięknej nocy, sam dowódca cudem ocalił życie.
Tymczasem wkrótce Szwedzi sprawili nam paskudną niespodziankę. Pod nasze mury przytoczyło się największe szwedzkie działo. Było tak potężne, że o mało nie poddały mu się święte mury. Jednak Bóg miał nas i tym razem w opiece. Dzielny Babinicz udał się na kolejną wyprawę. Udało mu się - nie mam pojęcia jak - wysadzić w powietrze kolubrynę. Niestety, potem słuch po nim zaginął.
To wydarzenie przesądziło sprawę. Szwedzi musieli przyznać, że zdobycie tego "kurnika" nie było takie łatwe, jak im się wydawało. Bóg był po naszej stronie.
Jakież było moje zdziwienie, gdy usłyszałem, że bohaterski Babinicz był nikim innym, a znienawidzonym zdrajcą Kmicicem.