Na pewno nie ma wśród nas tu obecnych żołnierza, który nie znał by opowiadania o legendarnej obronie klasztoru na Jasnej Górze. Legendarną jest nazwana, dlatego że była pełna poświęcenia, odwagi, miłości, które włożyli tamci dowódcy i żołnierze w swoją walkę. Walczyli zażarcie jak lwy broniąc pazurami ostoi polskiego katolicyzmu przez pogańskimi najeźdźcami. Bronili wielkich skarbów, ale i czci Najświętszej Panienki. Mimo, że z pewnością każdy z was słyszał tą opowieść, to ja chciałbym dziś przytoczyć ją wam raz jeszcze, przypomnieć sławę tych, którzy tam polegli, oddać hołd narodowym bohaterom.
Co jest najistotniejsze w działaniach wojennych? Oczywiście świetny, dokładnie przemyślany plan wojenny, zaskakująca taktyka, która ułożona będzie z wykorzystaniem sprytu i logiki, tak by wróg nie zdoła jej rozgryźć, nie miał możliwości pokonania nas. Trzeba myśleć, trzeba obrać najlepszą z możliwych strategii by zaskoczyć przeciwnika i nie dać mu szans. Żeby odnieść zwycięstwo musimy kontrolować sytuację, nie dać się zaskoczyć, nie dopuścić by nieprzyjaciel przejął inicjatywę. To byłby niewybaczalny błąd. Należy być spokojnym, opanowanym, cierpliwym i konsekwentnym, nic na siłę moi drodzy Panowie.
Jasnogórscy bohaterowie właśnie tak postępowali. Zaplanowali dokładnie, co i jak trzeba zrobić. Zaczęli od zniszczenia wszelkich budowli i budynków, baraków i szałasów, które mieściły się w najbliższej okolicy murów klasztornych, by tym samym odebrać miejsca zebrań, stacjonowania, ukrycia szwedzkiej armii. Zostawili im szczere pola wokół swojego obozu, co utrudniało wrogowi ulokowanie się tuż przy celu, gdyż byli wystawieni na ogień prosto z murów. Tym przechytrzyliśmy naszego nieprzyjaciela. Wojsko i dowódcy szwedzcy byli zszokowani, nie wiedzieli co mają robić, gdzie się kryć, miotali się z miejsca w miejsce, a ostrzał z jasnogórskich murów wciąż nie ustawał. Dlatego zdezorientowany dowódca szwedzkiej armii- Miller poprosił polskich obrońców o rozejm na czas nocy. W taki sposób pierwszy dzień oblężenia był wielkim sukcesem polskich żołnierzy, który poprzez działanie z zaskoczenia zdobyli nad wojskami przeciwnika lekką przewagę.
Drugi dzień rozpoczął się bardzo wczesnym świtem, tym razem to Szwedzi zaatakowali jako pierwsi. Chcieli także zadziałać z zaskoczenia i od samego początku obsypać cały klasztor kulami, by narobić jak największych szkód, wystraszyć jego obrońców i zmusić ich do kapitulacji. Tymczasem nie przyniosło im to takich rezultatów, jakich się spodziewali. Oprócz naszych żołnierzy pełni wigoru byli zakonnicy, którzy nie chcieli za nic oddać stolicy polskiego katolicyzmu w ręce protestantów, dlatego pomagali polskim żołnierzom jak tylko mogli. Kiedy nastąpił agresywny atak szwedzki, oni wyszli na mury z procesją i świętą hostią by w ten sposób przypominać Polakom wartość za którą walczą, oddziałać na ich dusze i sumienia i widokiem świętego sakramentu podtrzymać ich w słuszności swego działania. Wówczas polskie armaty grzmotnęły: oko za oko, ząb za ząb. Biliśmy z taką samą lub nawet większą mocą niż nieprzyjaciele, wszyscy włożyli w ten atak całe serce, duszę i wszystkie z możliwych sił. Grzmiało nad Jasną Górą. Przez unoszący się dym i pył nie było nic widać.
Co też tam się działo, Panowie! Hałas, jakiego w życiu nie słyszeliście, rumor, zgiełk. Ciągłe huczenie i świstanie przelatujących kul i pocisków, nieustanny krzyk dowódców i żołnierzy, niewyobrażalny hałas rozbryzgujących się kul, trzaskające pożary, rozpryskujące się szyby, lecące kamienia z murów obronnych, istne szaleństwo. Burza z piorunami, błyskawicami zgotowana ludziom przez ludzi, luteranom przez katolików, istna apokalipsa i sąd boży w jednym.
Walki nie ustawały. Były coraz bardziej zacięte i zapalczywe. W południe było najstraszniej, armaty nie milkły od paru godzin, ludzie nie mieli czasu odpoczywać, coraz więcej zabitych i rannych. Kiedy widoczność była już żadna, kiedy dym i mgły powstałe z pożarów, prochu i wapnia odpadającego z klasztornych murów nie pozwalały dobrze celować, zasłaniały przeciwnika, zakonnicy ponownie wylegli na mury, by modlić się i odpędzać dymną chmurę, która utrudniała walkę obrońcom klasztoru. Wyszli z krzyżami i odprawiali egzorcyzmy, by przepędzić opary. Nie poddawali się.
Bracia zaczęli śpiewać, płynęła z ich gardeł pieśń ku czci Matki Najświętszej proszącą ją o wsparcie, pomoc i opiekę. Ich głosy rozdzierały huki i hałasy, niosły się daleko i wysoko, ich śpiewna modlitwa podtrzymywała na duchu polskich zapaleńców, dodawała im otuchy i odwagi, przerażała Szwedów. Brzmiała jak jakiś wielki mistyczny obrządek, rytuał, który zagrzewał Polaków do walki, nie pozwalał na zaprzestanie, dodawał im krzepy i energii. Każdy, kto słyszał tą podniosłą muzykę wiedział, że zwyciężymy, że nikt nie ma teraz większej mocy niż my, nikt nie był w stanie zaprzepaścić naszych szans, nasza nadzieja i pewność triumfu dodawała nam skrzydeł. Wszyscy zaczęli śpiewać Bogurodzice, w czym akompaniowały nam trąby i instrumenty, a co razem dawało niesamowity efekt, było kluczem do zwycięstwa. Teraz już wszyscy w nie wierzyli. Nic nie było w stanie popsuć podniosłego nastroju, ani ciągły szwedzki ostrzał, ani walące się mury, spadające konstrukcje, walczyliśmy z "Bogurodzicą" na ustach. To było silniejsze od armatnich pocisków nieprzyjaciela. "Bogurodzica" dodawała nam tajemnej mocy, wiedzieliśmy, że nie walczymy w zwykłej wojnie, ale bronimy narodowej świętości, poświęcamy się dla samego Boga. To było niesamowite.
Ostrzał trwał przez cały dzień bez przerwy, ale nic nie było nam straszne, żadne zmęczenie i znużenie nie przeszkadzało nam w walce. Na noc walka została przerwana. Kiedy poszliśmy na obchód, zauważyliśmy, że mimo całodniowego ostrzału, żaden z naszych żołnierzy ani braci nie poległ, nikt nie został raniony. Wiedzieliśmy, że to sama opatrzność nad nami czuwała, że Bóg i Niepokalana Panienka mają nas w swojej opiece, że są tu razem z nami, czuwają. To dodawało sił i odwagi, wiedzieliśmy, że jeżeli będziemy trwać na swoich stanowiskach to i inne cudowne zdarzenia zobaczymy. Byliśmy teraz dziwnie spokojni, czuliśmy swoją moc i siłę.
Bez przeszkód i zakłóceń została odprawiona uroczysta msza z okazji święta Ofiarowania Najświętszej Panny, gdyż polscy żołnierze kazali powiedzieć posłańcowi, że odpowiedź, co do zakończenia walki prześlą popołudniu, tym samy zagwarantowali sobie możliwość pomodlenia się w spokoju. Moi drodzy Panowie, to się nazywa świetna dyplomacja, strategia, rozsądek. Swoim mądrym posunięciem umożliwiliśmy sobie uczestnictwo we mszy. Wspaniałe zagranie. Końcowe błogosławieństwo jeszcze bardziej nas wzmocniło, zahartowało naszego ducha walki. Oczywiście kapitulacja w ogóle nie wchodziła w grę i około godziny czternastej walka rozgorzała na nowo. Szwedzi rozzłoszczeni Polską postawą ruszyli do ataku z wielkim impetem. My nie pozostawaliśmy im dłużni. Jednakże teraz Szwedzi lepiej rozmieścili swe armaty, mieli większą celność i dużo więcej uszkodzeń spowodowali. Trzeba było czuwać, aby pożary się nie rozprzestrzeniały, by nic się nie zawaliło. Dlatego część osób była w nieustannym pogotowiu do gaszenia, tego, co się zajęło od szwedzkich pocisków. Inni czuwali na dachach, by nie dopuścić do ich zawalenia. Natomiast mnisi towarzyszyli żołnierzom swoją pieśnią i grą na najróżniejszych sprzętach, byśmy ciągle pamiętali, o jak zaszczytną i największą z możliwych wartości przyszło nam walczyć. Pieśń była ważna też dla tych, którzy stali tyłem do zabudowań klasztornych, nie widzieli, co się tam dzieje, w jakim stanie są mury, ale brzmiąca głośnie i dumnie "Bogurodzica" sygnalizowała im, że wszystko jest pod kontrolą, że klasztor trwa dzielnie na swoim miejscu, żołnierze się nie poddają, i to dopingowało ich do walki, do działania. Walka trwała coraz dłużej, ostrzał szwedzki nie ustawał, my też broniliśmy się, więc dzielnie. Muzyka towarzyszyła nam przez cały czas. Nawet w nocy nie było ustanku, cały czas huk, świst i hałas. Około drugiej w nocy zaczęło mżyć, deszcz później wzmagał się tworząc całe ściany, które przecinały się z czerwonymi pożogami pożarów. Aura nam sprzyjała, pomagała, w chronieniu klasztoru przez ogniem, szybko ugaszała miejsca, gdzie zaczynało się tlić.
Ranek. Nic się nie zmieniało, Szwedzi bili bez odpoczynku, więc i my nie mogliśmy przestać. Ostrzał trwał cały dzień i całą następną noc bez chwili wytchnienia. Jednostajność i monotonia trzasków i huków sprawiła, że przyzwyczailiśmy się do nich. Nie porażały nas już grzmoty i hałasy. Trwaliśmy na posterunku kolejną dobę.
Nagle następnego dnia wszystko ucichło, zapanował spokój. Szwedzi zaprzestali ostrzału, my również umilkliśmy. Nasłuchiwaliśmy, co teraz będzie. Czekaliśmy z niepokojem. Okazało się, że w czasie nocnego ostrzału jacyś dzielni bohaterowie z naszego wojska wymknęli się do szwedzkiego obozu i zniszczyli ich armaty, zabrali część amunicji. To się nazywa moi Panowie odwaga i poświęcenie. Dobrowolnie zaryzykowali swoje życie, po to by pomóc Jasnej Górze, by osłabić przeciwnika. To są wzorce do naśladowania. Tak moi Panowie powstają legendy, to jest godny naśladowania patriotyzm. Kilka dni panował względny spokój, Szwedzi próbowali zmusić nas do kapitulacji, prowadzono rozmowy, które nie odniosły żadnych efektów. Klasztor nie mógł i nie chciał się poddać. Zbyt daleko zaszliśmy, wiedzieliśmy, że musimy doprowadzić naszą misję do końca. Ostrzał zaczął się na nowo, znowu przystąpiliśmy do walki. Rozprzestrzeniały się pogłoski, że Szwedzi wezwali posiłki, że sprowadzają ogromne armaty i dodatkowych żołnierzy, to było niepokojące, ale nie poddawaliśmy się.
W dzień Niepokalanego Poczęcia znowu odbyła się uroczysta msza, po niej wszyscy wróciliśmy do swoich stanowisk, by kontynuować obronę. Szwedzi napierali z dużym impetem. Ostrzał trwał kolejne dwa dni. Następnego dnia w obozie nieprzyjaciela zapanowało ogromne poruszenie i nienaturalny ruch, wręcz zamieszanie. Domyśliliśmy się, że mogły dotrzeć do nich zapowiadane posiłki, to nie była by pomyślna dla nas informacja.
Kiedy następnego dnia jak, co rano modliliśmy się na porannej mszy niewypowiedziany huk potrząsnął całym klasztorem. Był to grzmot, jakiego do tej pory żaden z nas nie słyszał. Wszystko zakolebotało, powylatywały ostałe jeszcze szyby, błyskawicznie rozszalał się ogień. Wybiegliśmy na swoje pozycje, trzeba było szybko działać, gasić ogień, podtrzymywać konstrukcje. Podczas tej serii pocisków szwedzkich zostały wyrządzone na Jasnej Górze wielkie szkody, zniszczeń było mnóstwo. To nie wróżyło dobrze naszej obronie. Szwedzi zaatakowali ze swoich nowych armat, było to dla nas bardzo niebezpieczne. Mieliśmy już rannych. Razem z pociskami rujnowały nas pożary.
Ten okrutny atak ustał około południa. W czasie sobotniego ostrzału udało nam się unieruchomić jedną z nowych kolumbryn, jednakże zniszczeń i rannych a nawet poległych przybywało. Wobec nowej szwedzkiej siły byliśmy bezbronni, nie mieliśmy takiego sprzętu jak oni. Gdy wydawało się, że jednak nie damy rady, że klasztor nie wytrzyma, że zostaniemy pokonani, zgłosił się śmiałek, który obiecał, że własnoręcznie i samodzielnie unieruchomi drugie szwedzkie działo. Był naszą ostatnią nadzieją, choć jego misja była bardzo niebezpieczna. Następnej nocy z kontemplacji wyrywał nas wielki grzmot, kiedy podbiegliśmy do murów, by zobaczyć, co się dzieje, czy to początek kolejnego ostrzału, zobaczyliśmy zniszczoną armatę i ogromne zamieszanie wokół niej wśród szwedzkich żołnierzy. To było niewiarygodne. To był nas wielki sukces moi Panowie, dzięki determinacji jednego z naszych żołnierzy udało się pozbawić Szwedów wielkiego atutu i broni, którą najpewniej zdołali by nas pokonać.
Po tym wydarzeniu ostrzał był kontynuowany jeszcze przez parę dni. Jednakże nie była już to tak zaciekła i zażarta walka, jak przedtem. Nasi wrogowie byli już zmęczeni i tracili nadzieje na sukces.
Było nad dane przeżyć tam święta Bożego Narodzenia, w wigilijny wieczór połamaliśmy się opłatkami, byliśmy dziwnie spokojni o naszą przyszłość. Wewnętrzna radość kołatała nam się w sercach. Czuliśmy naszą przewagę, czuliśmy, że się uda, że ostatecznie zwyciężymy, pokonamy najeźdźców. Opat Korecki był wzruszony, kiedy słuchał relacji z ostatnich dni. Czarniecki dumnie opowiadał o świetnej walce swoich żołnierzy, o ich poświęceniu i odwadze. Wspomniał też o niezapomnianym czynie Babinicza, który zdecydował się wejść w paszczę lwa, by wysadzić i zniszczyć potężną armatę.
Zakonnicy posłali do szwedzkiego obozu opłatki, a potem zobaczyliśmy jak nasz wróg szykuje się do odwrotu, demontuje armaty, zbiera sprzęt. W okolicach piątej rano nastała cisza, kiedy po porannej mszy podeszliśmy pod mury, zobaczyliśmy pustkę, Szwedzi odstąpili, wycofali się, odeszli. Zwyciężyliśmy moi Panowie. Pokonaliśmy intruzów, ochroniliśmy bastion polskiego katolicyzmu.
Tak to było moi Panowie! Tak narodziła się legenda! Dzięki naszej determinacji, odwadze, dzięki opatrzności, która nad nami czuwała, zakonnikom, którzy dzień w dzień dodawali nam otuchy odnieśliśmy wielkie zwycięstwo, pokonaliśmy potężniejszego wroga. W tej historii moi Panowie jest zawarta wielka lekcja patriotyzmu i katolicyzmu. Są tu wiara, nadzieja i miłość. Tymi wartościami musicie się kierować, one gwarantuję triumf!