W 1953roku L. Stanley Miller - 23-letni student uniwersytetu w Chicago, podjął się próby przeprowadzenia eksperymentu, mającego potwierdzić ostatecznie teorię ewolucji przedstawioną przez Darwina - dowieść możliwości stworzenia życia z nieożywionej materii.
Wypełnił on aparaturę o szklanej strukturze amoniakiem, wodorem, metanem w odpowiednio dobranych proporcjach, i zwyczajną dopełnił wodą. Odpowiadać to miało Praoceanowi oraz pierwotnej atmosferze. Po tym, utrzymując we wnętrzu probówki temperaturę wysoką, bombardował ją elektrycznym prądem, a to imitowało atmosferyczne wyładowania. Po upływie kilkunastu godzin woda przybrała kolor, jaki nadała jej powstała czerwona maź. W wyniku laboratoryjnej analizy okazało się, iż jest obfituje ona w aminokwasy, czyli związki, będące podstawą organizacji żywych istot. Wyniki tego eksperymentu opublikowano na łamach 'Science' - prestiżowego czasopisma. Darwiniści triumfowali.
40 lat po tym wydarzeniu S.L. Miller, teraz profesor chemii uczelni University of California, już nie wykazuje takiej pewności co do wyników własnych badań. Latem 1991 roku wyznał, iż zagadka powstania życia jak się okazało jest trudniejsza znacznie niż on a także większość innych osób przewidywali. Najnowsze odkrycia pokazały, że w czasach sprzed kilku miliardów lat warunki panujące na globie ziemskim były zdecydowanie trudniejsze niż te, którymi charakteryzowała się próbówka Millera. Uczony ten swe doświadczenia opierał na opracowaniach Harolda C. Ureya - uczonego, który otrzymał Nagrodę Nobla,. W 50-tych latach Urey miał wyobrażenie, iż atmosfera panująca po powstaniu kuli ziemskiej bogata była w metan i amoniak, sprzyjających syntezie organicznych związków. Jednak odkrycia najnowsze zmuszają do tego, by zweryfikować tę hipotezę.
Na początku istnienia Ziemia oraz cały Wszechświat zapewne były sterylne idealnie. Miliony lat nawet po powstaniu planety Ziemi temperatura jej sięgała tysiącom stopni, a powierzchnia tworzona była przez płynną magmę. Nad nią znajdowała się cienka atmosfera, która pełna była trujących gazów, w zasadzie pozbawiona tlenu, lecz prześwietlana poprzez zabójcze ultrafioletowe promieniowanie. Jego siła na tyle duża, iż niektórzy z naukowców wykluczają stworzenie życia na tej planecie. Według nich mogło jedynie ono powstać w najlepszym razie setki metrów pod powierzchnią wód Praoceanu lub wiele kilometrów od powierzchni lądu w dół. Tam jednak temperatura było jeszcze wyższa od tej, która panowała na powierzchni.
Ponadto z ogromną częstotliwością w Ziemię uderzały śmieci kosmiczne - meteoryty oraz komety. Zdecydowanie później, jak się przypuszcza przynajmniej, jedna z takich katastrof wystarczyła, by wygubić setki gatunków zwierząt jakimi były dinozaury. Ówczesne kolizje tymczasem były zdecydowanie częstsze oraz jeszcze gwałtowniejsze. Po każdym takim zderzeniu przez planetę przechodziła fala żaru, powodująca przejście Praoceanu do stanu wrzenia, po czym następowało jego wielokrotne i całkowite wyparowanie. Woda łącznie z pyłem wówczas tworzyła szczelną osłonę, nie dopuszczającą promieni słonecznych na Ziemię, co powodowało dla odmiany gwałtowny spadek temperatury do wielu stopni poniżej zera. Opisane warunki to jedynie niektóre ze składników charakterystyki warunków towarzyszących powstaniu życia. W sytuacji tej Christoper P. McKay - naukowiec powiązany z NASA, przyznał, iż życie najprawdopodobniej powstało w burz szalejącej, a nie w ciepłym, małym bajorku.
Pośród naukowców zajmujących się powstaniem życia na naszej planecie narasta zniechęcenie. Problem ten zostaje nadal otwarty nawet po dziesiątkach lat badań a także wielkim wysiłku ogromnej liczby uczonych. Całość naszej wiedzy a także teoria ewolucji dopiero zaczyna się od organizmów będących potomkami pierwszej komórki. Nikt dotychczas nie jest w stanie wyjaśnić sposobu jej powstania. Bezwolność nauki dotycząca tej sprawy została pięknie opisana przez Thora Heyerdahl'a - norweskiego podróżnika i etnologa, w eseju pt. 'Wielki Duch i Wielki Wybuch', który przedrukowany został przez 'Gazetę Wyborczą' i opublikowany 11-12 lipca roku 1998: "Większość naukowców, opierając się na antykwarycznych dogmatach darwinizmu, wciąż usiłuje udowodnić, że życie organiczne narodziło się w wyniku przypadkowych reakcji różnych związków chemicznych. Czy w rzeczywistości było to możliwe? Aby odpowiedzieć na to pytanie trzeba się przyjrzeć wewnętrznej budowie komórki. 'Przypadkowo powstała' prakomórka powinna była posiadać hydrofilową powłokę, lipidy, białka globularne, peryferyjne i integralne, aparat Golgiego, sferosomy, lizosomy, plastydy, mikrobule, mitochondria, etc. Pod każdą z tych nazw kryje się bardzo skomplikowany związek chemiczny: zwykły chloroplast, niezbędny do fotosyntezy, to misterna konstrukcja 55 atomów węgla, 72 atomów wodoru, 5 tlenu, 4 azotu i magnezu. Losowe szanse na powstanie aminokwasu czy chloroplastu są minimalne, na jednoczesne - niewyobrażalnie małe. A pomysł przypadkowego stworzenia przez nie (i wiele innych związków) jednej całości, która w dodatku będzie posiadała zdolność do samoreprodukcji, to już czyste szaleństwo."
Teoria ewolucji długo była wyrazem postępu oraz walki z dominacją, jaka wykazywała religia nad nauką, w rezultacie stała się świętą krową, której po prostu nie wypadało kwestionować. Czasy się jednak zmieniają, obecnie darwinizm okazał się doktryną oficjalną, przeciw której młodzi naukowcy zbuntowali się, obnażając bezlitośnie przypadkowego jej słabości. Fred Hoyle - brytyjski znany astronom - porównywał prawdopodobieństwo powstania pierwszej komórki z powstaniem Boeinga 747 w wyniku tornada, które wirowało na złomowisku. Wytknął on wyraźne słabości darwinowskiej hipotezy np. dlaczego w dzisiejszych czasach nie obserwuje się tworzenia życia z materii nieożywionej? W końcu warunki bez porównania są zdecydowanie dogodniejsze! W 80-tych latach darwiniści utworzyli tzw. gradualizm, który miał być obroną przed krytykami. Ta teoria zakładała, iż zmiana danego gatunku w odmienny zachodzi na tyle szybko, iż nie pozostawia śladu. Zostało to nazwane przez złośliwych "hipotezą kurczaka z jaszczurki".
W tej sytuacji dużą liczbę zwolenników zdobyła tzw. teoria panspremii, którą w XIX wieku wysunął Svante A. Arrheniusa, zakładająca przyjście z kosmosu życia. Częściowo żartem, częściowo serio pod nią podpisali się Orgel oraz Crick. W istocie jednak było to jedynie odsunięciem pytania dotyczącego pochodzenia życia. Skąd przecież ono miałoby się znaleźć w zdecydowanie mniej przyjaznej kosmicznej przestrzeni? Czy istnieją podstawy, by podejrzewać, iż w jakimkolwiek miejscu Wszechświata istnieją warunki bardziej korzystne do powstania życia? Panspermia zresztą nie wyjaśnia również wielu pozostałych wątpliwości, które narosły wokół teorii Karola Darwina. Do nich należy np. fenomen rozwoju dalszego żywych form. Tego rodzaju dążenia do doskonałości nie można wytłumaczyć pragnieniem przystosowania lepszego do naturalnych warunków - nie istnieje stworzenie przystosowane w lepszym stopniu do życia na Ziemi niż karaluch czy ameba. Jaka jest więc geneza dalszego rozwoju? Darwinizm jest bezradny całkowicie wobec stwierdzenia powstania życia oraz nie potrafi dać wyjaśnienia dotyczącego zagadki jego rozwoju w kierunku organizacji postępującej.
Trzeba zatem przypatrzeć się z jeszcze większą uwagą innej teorii, która tłumaczy pojawienie się na Ziemi życia. Tą teoria jest kreacjonizm - hipoteza, mówiąca, iż Świat oraz życie stworzone zostało dzięki ingerencji Wyższej Siły. Pomimo wielu sprzeciwów dochodzących ze świata nauki wobec tej teorii, kreacjonizm ma wielu zwolenników, co wydaje się być zaskakujące. Zwłaszcza w USA, w których liczba sympatyków tej teorii uległa wzrostowi z 42% społeczeństwa (!) w połowie 70-tych lat do 52% (!!) zanotowanych na początku roku 1998. Kreacjonizm wręcz okazał się modny.