Szybkim krokiem Stanisław Przybyszewski minął rynek i wszedł w długa aleję. Planty o tej porze roku pokrywał zielony puch traw urozmaicony kolorowymi kwiatami. Przybyszewski wyglądał na kogoś, kto zupełnie nie zwraca uwagi na otoczenie. Szedł nieco pochylony, bo w ten mroźny poranek musiał wtulić się w swój długi, czarny płaszcz. Tej nocy pisarz nie spał dobrze, a właściwie nie spał wcale. Pragnął odosobnienia, chciał być przynajmniej przez chwilę anonimowy, bo tłumów miał już serdecznie dosyć. Na szczęście nie dostrzegł nikogo znajomego. Aleja szedł jedynie pomarszczony staruszek z psem, który z grzeczności ukłonił się Przybyszewskiemu, ale raczej go nie rozpoznał. Był dziwnie niespokojny, miał wrażenie, że jakaś grubsza afera wisi w powietrzu. Energia go rozpierała i chętnie krzyknąłby, ale nie chciał budzić mieszkańców kamienic przylegających do plant. W zamian pogwizdywał pod nosem. Doszedł do drzwi szynku "Pod czarnym prosiakiem", o dziwo taką sama nazwę miała knajpa, w której spotykał się z przyjaciółmi w podberlińskim Friedrichshagen. Pchnął ciężkie drzwi i uderzył go zapach piwa zmieszany z ludzkim potem. Kiedy był już w środku dostrzegł jakiegoś gościa, najwyraźniej stałego bywalca, który leżał rozłożony na ławie. Przybyszewski podszedł do stojącego za bufetem kelnera. Zdziwił się, bo wybór trunków był dość skromny. Nie było alkohol drogich, ale same pospolite nazwy.

Kelner też patrzył z zainteresowaniem na Przybyszewskiego, choć od razu go nie poznał. Długo zastanawiał się skąd zna tego człowieka. Wreszcie odkrył, że to ten słynny satanista Przybyszewski, który zdobył już sławę w Berlinie i Monachium, a teraz Kraków za nim szaleje. Kiedy tak pomyślał rumieniec oblał jego twarz, bo zawstydził się, że tak późno rozpoznał pisarza. Z zażenowaniem, nieco zdenerwowany wybełkotał w końcu:

- Dzień dobry! Taki zacny gość, to zaszczyt, co mógłbym nalać szanownemu panu.

- Cóż wybór macie dość skromny?!

- Sam wielmożny pan rozumie, klientela nasza nie jest zbyt zamożna.

- To nalej pan setkę czystej, zmrożonej wódki. Jakoś pusto tutaj?

- Jeszcze panie pora zbyt wczesna. Wieczorem to mamy taki ruch, że z zamówieniami nadążyć nie mogę i syn mi pomaga, a i żona czasem.

- Tu zdaje się jest jeszcze podziemie? Byłem kiedyś u was, ale niewiele z tej wizyty pamiętam. Rozumiesz pan? - tu Przybyszewski uśmiechnął się znacząco do barmana.

- Tak, tak. Na dole właśnie je śniadanie Eliza Orzeszkowa. Spała w hotelu obok, bo przyjechała na dwa dni z okazji promocji swojej nowej ksiązki. Słyszał pan?

- Coś tam słyszałem - odpowiedział Przybyszewski, by ukryć swą niewiedzę.

Orzeszkowa tutaj, nowa książka? Znowu jakieś nudy dla grzecznych panienek, albo wskrzeszanie świetności narodu - drwił po cichu. Wreszcie mam okazję, by poznać ten talent prozy kobiecej, hehe.

Zszedł na dół po krętych schodach. Poczuł powiew świeżego powietrza. Na środku ponurej piwnicy stał zastawiony suto stół, a za nim siedziała elegancko ubrana kobieta. Przybyszewski ściągnął kapelusz, podkręcił z zadowolenia wąsy i pewnym głosem, wyraźnie zaakcentował:

- Witam wielce szanowną panią, Stanisław Przybyszewski - wyciągnął dłoń. Przepraszam, iż ośmielam się zakłócać spokój szanownej pani. Czy dobrze rozpoznałem…

- Tak, Eliza Orzeszkowa, witam - odpowiedziała pisarka bez entuzjazmu.

- Hm, rozumiem, że szanowna pani niezbyt zadowolona z mojego najścia.

- Ależ skąd, po prostu jestem zaskoczona.

- Zaskoczona? Wszak nie sposób gościć w Krakowie i nie spotkać Przybyszewskiego - zażartował pisarz.

- Siadaj pan. Szkoda nóg, zwłaszcza tak wybitnych - odgryzła się Orzeszkowa.

- Siadam wedle rozkazu.

Orzeszkowa ze znudzeniem i wyraźnym zdenerwowaniem krążyła łyżką po pustym już talerzu. Przybyszewski zawołał kelnera i zamówił kawał dziczyzny z rusztu oraz butelkę wódki. Orzeszkowa nie ukrywała oburzenia, więc znacząco zakaszlała. "Że tez musiałam spotkać tego pajaca" - mruczała do siebie. Przybyszewski nawet nie zwrócił na to uwagi, bo był przyzwyczajony, że budzi różne reakcje od uwielbienia po zgorszenie.

- Niedawno wróciłem z Paryża, kilka dni bawiłem też z żoną w Pradze. Niedaleko i uroczo. Była Pani już w Pradze?

- Tak wielokrotnie, nawet pomagałam im odbudować teatr po pożarze, ale pewnie nie o tym chciałby pan ze mną rozmawiać?

- Nie, to prawda. Ale też nie chce pani męczyć poważnymi tematami, bo będzie pani później opowiadać jakiejś znajomej, że Stach Przybyszewski to nudziarz.

- Widzi Pani ten nieszczęsny XXI wiek zabija sztukę. Ba, czy oni w ogóle wiedzą, co to jest sztuka? Czy czują to?

- Ależ pan uderza w poważne tony! Kto o siódmej rano ma do tego głowę?

- Droga Pani sztuka jest tak istotną wartością, że stawać w jej obronie godzi się nawet o siódmej nad ranem.

- Ha, ha, ha, ha - zaśmiała się Orzeszkowa. - Ot i cały Przybyszewski - dodała po chwili.

- Przecież sztuka to najwyższa religia, zaś jej kapłanem jest człowiek wybrany, artysta - tak wyjaśniam znacznie sztuki na łamach krakowskiego "Życia".

- Słyszałam coś od innych o tym pana manifeście, ale nie miałam okazji, by przeczytać. Jak to się nazywało - "Confiteor"? czy jakoś tam - powiedziała z wyraźną pogardą.

-Ja szanowna pani czytam teksty innych nawet gdy nie zgadzam się z nimi. Pani prace też znam.

- Tak - wyraźnie zdziwiła się Orzeszkowa.

- I wie pani co, ten pani patriotyzm w "Nad Niemnem", to kalanie niezależności sztuki.

- Co też pan powie.

- Każe pani sztuce, by była tania kazalnicą, by służyła historii. A sztuka moja pani to samoistna, niezależna wartość. Pani tworzy sztukę dla ludu, co ją w "Confiteor" biblią dla ubogich nazwałem. I pani uważa, że pozytywiści to artyści?

- Cóż stoi na przeszkodzie?

- Otóż nie jesteście jedynie wyrobnikami, rzemieślnikami bez polotu i wrażliwości. Najgorsze jest jednak to, iż piszecie na zadany wam temat. Zupełne niewolnictwo. Dopiero moje modernistyczne pokolenie dostrzegło istotę sztuki, wydobyło ją z zaścianka, uwolniło z kajdan służby narodowi - Przybyszewski wyraźnie się zdenerwował, bo podniósł głos i machał rękoma.

Orzeszkowa tez czerwieniała ze złości i miała ochotę rzucić się na niego z pięściami. Wiedział jednak, że Przybyszewski to pieniacz. Odkąd zaczął ją obrażać nie przełknęła nawet kęsa. Nerwowo szykowała się do kontrataku, szukała argumentów. Przybyszewski dostrzegł, że lekko przesadził, ale cieszył się, że utarł trochę nosa tej zarozumiałej w jego przekonaniu kobiecie.

- Już pan skończył? Czy jeszcze zamierza mnie pan obrzucić jakimś kolejnym wyssanym z palca zarzutem?

- Ależ nic nie wymyśliłem, to szczera obiektywna wizja.

- Właśnie wizja…Często je pan miewasz po nocnych biesiadach?

- O droga pani wypraszam sobie ja sięgam po merytoryczne argumenty dowodzące wyższość sztuki, a pani drąży moje osobiste życie. Tak się nie godzi postępować.

- Chcesz pan argumentów obiektywnych, bardzo proszę. Ja przynajmniej napisałam wspomniane już przez pana "Nad Niemnem". Powieść, w której oddałam hołd tym, którzy walczyli o naszą ojczyznę, chciałam też dodać otuchy tym, co ocaleli. W mojej powieści rozczytują się kolejne pokolenia Polaków i każdy widzi w niej coś swojego, bliskiego sercu. A pan co? Napisałeś pan kilka powieści, ale krytyka nie zostawiła na nich suchej nitki. Nikt tej pańskiej wizyjnej makulatury nie czyta.

- hehehe… To mnie pani zaatakowała. Wizje pani wyśmiewa. Bez wizji, halucynacji, podświadomości, penetrowania psychiki geniusza sztuka nie istnieje, wtedy to jedynie tandetne rzemiosło dla mas. Szczyci się pani tłumami czytelników. A po cóż mi tłumy?

- Każdy pisarz chce, by go czytano - wtrąciła Orzeszkowa.

- Czytano i rozumiano droga pani, a to już inna sprawa. Moja sztuka skierowana jest do elity intelektualnej, Anie do prostego chłopa. To sztuka Jedynego dla Jedynego - jak pisałem w mych esejach. Trzeba mieć określoną wiedzę, aby ją odczytać, zrozumieć. Trzeba wbić się w duszę artysty i wraz z nim jakby stworzyć dzieło na nowo.

- I cóż to za marna satysfakcja dla artysty?

- I tu się pani myli. Artysta nie jest własnością narodu, jest Panem Panów. Nam modernistom nie zależy na poklasku, tanim zysku czy rozbawieniu mas, bo przecież nie jesteśmy clownami. Ale przecież pani nic mojego nie czytała?

- Raczej miałam inne lektury - trochę z gniewem, ale też z nie małym wstydem przyznała Orzeszkowa.

- Widzi pani zatem sama, że pani wyobrażenia o mojej, jak to pani łaskawi nazwała wizji sztuki, oparte są jedynie na plotkach i domysłach. W takiej sytuacji ciężko rozmawiać, choć warunki mamy wspaniałe - powiedział Przybyszewski i po ostatnim słowie wlał w siebie kieliszek wódki.

- Tak całkiem tu przyjemnie.

- Ubolewam, że tak marnie bronię swego zdania i nie zdołałem przekonać pani do mojej definicji sztuki.

- Na próżno podejmował pan temat, panie Przybyszewski. Bujanie w obłokach jest dobre, ale dla lekkoduchów i marzycieli. Nawet w pan czasach, gdy poprawiła się zasadniczo sytuacji polityczna naszego kraju, wciąż trzeba budować , uczulać na potrzeby ojczyzny, prowadzić. Przecież nawet w pana teorii artysta to przewodnik. Nieprawdaż?

- Poniekąd - burknął pisarz.

- Niech mi pan powie, kto jeśli nie my ma pokazać, co dobre, szlachetne. Kto jeśli nie my utrwali pamięć o chwalebnej przeszłości narodu. Czyż właśnie do tego nie jest powołany pisarz. Trzeba nam odrzucić utopię, marzenia i nierealne wizje, a zejść do ludu, zwłaszcza do tych najuboższych. Mówi pan o elitarności sztuki. Elita zawsze sobie poradzi w każdych warunkach, a ubodzy pozostaną bezradni. Stąd wywodzą się dwa z naszych haseł: pracy u podstaw i pracy organicznej.

- Aaaaaa - chciał coś wtrącić Przybyszewski.

- Milcz pan, teraz ja mówię. Nie przerywałam panu, choć mnie pan obrażał. Masz pan pretensje, że kobieta chwyciła za pióro? Cóż za ograniczony potwór z pana. A to się w stolicy będą śmiali, kiedy im powiem, że Przybyszewski, słynny kobieciarz, ma coś przeciw emancypacji.

- No wie pani to taki element szokowania, podobnie jak satanizm.

- Te marne wypociny o kościele szatana nazywasz pan satanizmem. Niech mnie pan nie rozśmiesza. Drugim Baudelairem, to pan nigdy nie będziesz. Hehe…

- Dobrze się pani czuje w roli prześmiewcy? Cóż na to poradzę, że bardziej jestem znany i ceniony poza granicami, zwłaszcza w Niemczech niż we własnym kraju?

- Ależ skąd u nas też jest pan znany, ale z nieco innej strony - tu pisarka znacząco mrugnęła okiem.

- Ta rozmowa zaczyna być już dla mnie nie miła i co najmniej niestosowna. Ponieważ nie czytała pani moich prac, to akurat mam przy sobie egzemplarz krakowskiego "Życia", w którym wydrukowali moje "Confiteor". Zechce pani przyjąć z moją dedykacją?

Orzeszkowa niedbale wystawiła rękę.

- Dziękuję, gdy wrócę wspomnieniami do tej rozmowy przeczytam, choć zaznaczam, że miłe wspomnienie to zapewne nie będzie.

- Żegnam panią. Muszę już iść, bo zaprosiłem kilku znajomych z kabaretu na mój koncert. Zamierzam grać dzisiaj Chopina. Gdyby pani chciała porozmawiać o tym, co jak sądzę z zaciekawieniem przeczyta, to mieszkam tu niedaleko rynku, na Karmelickiej.

- Raczej nie skorzystam. Niemniej dziękuję. Ukłony dla szanownej małżonki.

- Przekażę, a to się zdziwi, gdy jej powiem, że sama Orzeszkowa ją pozdrawia. Nawiasem mówiąc zona czytała to pani "Nad Niemnem". Była wyraźnie rozczarowana, to nazbyt uduchowiona osoba.

Przybyszewski wyszedł z knajpy. W połowie drogi przychodziły mu do głowy doskonałe kontrargumenty, nawet w pewnym momencie zastanawiał się, czy nie wrócić, by wygarnąć jeszcze co nieco tej osadzonej w realiach antypatycznej personie. Powstrzymał się jednak, bo przecież każdy ma prawo pisać co chce i jak chce. Orzeszkowa wprawdzie według niego wybrała najgorszą z możliwych dróg, ale to jej problem.