13 października 2004 roku wraz z moją klasą udaliśmy się na wystawianą właśnie w łódzkim tatrze imienia Stefana Jaracza sztukę pod tytułem: "Antygona w Nowym Yorku", którą napisał Janusz Głowacki (znany pisarz i dramaturg) a jej wyreżyserowaniem zajął się wybitny i wysoko ceniony Tadeusz Janak. Stenografia spektaklu jest autorstwa Barbary Wesołowskiej- Kowalskiej, a oprawa świetlna jest dziełem Krzysztofa Sendke. Inspiracją do powstania tej sztuki stał się niewątpliwie bardzo popularny dramat starożytnego twórcy- Sofoklesa zatytułowany: "Antygona", jednakże spektakl Głowackiego jest jego wersją uwspółcześnioną, którego wypadki rozgrywają się zamiast w starożytnej Grecji, to w dzisiejszej metropolii- Nowym Yorku. Przedstawienie traktuje o kilku bezdomnych ludziach, którzy na swój dom wybrali nowojorski Central Park, a przy ich beznadziejnej ludzkiej egzystencji utrzymywały ich wielkie marzenia, ideały, ambicje. Każda z ukazywanych postaci miała w życiu jakiś cel, który starała się osiągnąć.
W sztuce wystąpiła czwórka aktorów: Zofia Uzelec, jako odtwórczyni roli bezdomnej Anity, Piotr Krukowski grający postać Saszy, Krzysztof Janczar- Polak na którego wszyscy wołali Pchełka oraz Michał Staszczak, który wcielił się w znamienną rolę policjanta- znamienną dlatego, iż on spełniał podobną funkcję do tej, jaką w antycznej tragedii odgrywał występujący w niej Chór, czyli był autorem komentatora wszystkich wydarzeń i sytuacji.
Można by zadać pytanie, jakie znaczenie miał tytuł spektaklu Głowackiego, i co właściwie łączyło go z losami starożytnej Antygony. Otóż tytułowa postać z dramatu Sofoklesa była jedną z bohaterek popularnych w starożytności mitów tebańskich, która w swoim życiu kierowała się twardymi zasadami, nie godziła się na niewłaściwe kompromisy, postępowała zgodnie z wytycznymi miłości i wierności wobec swoich powinności. Była pewna, że jej postępowanie jest słuszne, że to ona ma racje w sporze z władcą Teb- Kreonem a posłuszeństwo wobec nakazów i zakazów bóstwa jest ważniejsze od reguł ustalonych przez człowieka, dlatego za wszelką cenę postanowiła zrobić swemu poległemu na bitwie bratu pogrzeb, mimo że wiedziała o tym, iż spotka ją za to kara od króla. Nawet przez chwile się nie zawahała, była ambitna i dumna, pełna wiary w słuszność swych działań. W "Antygonie w Nowym Yorku" autor spektaklu przedstawia niemalże identyczną sytuację biorąc pod uwagę pewne przesłania i treści. Anita żyła tylko dzięki swojemu uczuciu, przywiązaniu i poczuciu wierności do człowieka, który kiedyś w zagrażającej jej życiu i godności sytuacji obronił ją, postawił się za nią, a teraz już niestety nie żył. Kochająca kobieta chciała zgotować mu pochówek, wyprawić mu należny obrządek za jedną z ławek w Central Parku, który stanowił jej dom. Ta nieszczęśliwa dziewczyna jest niewątpliwie bohaterką tragiczna, która wiele łączy z starożytną Antygoną. Największym pragnieniem Anity jest wyprawienie swemu zmarłemu "bohaterowi" pogrzebu, i ta myśl powoli doprowadza ją do obłędu, staje się jej szaleństwem, pod wpływem, którego była zdolna nawet do nagięcia pewnych etycznych zasad. Opłaciła Pchełkę i Saszę, by oni ukradli dla niej ciało zmarłego i oddali je jej, gdyż tylko jej ono się należało, ona musiała wyprawić mu pogrzeb i pochować tam, gdzie się spotkali, poznali i gdzie "coś" ich połączyło. Jej pomocnicy przynieśli w końcu jakieś ciało, ale szybko można było się zorientować, że to nie te zwłoki, o które chodziło. Anita jednak zdaje się nie zwracać na to uwagi, tak bardzo pragnęła tego pochówku, że zupełnie nie miało znaczenia, kogo tak naprawdę tam grzebie. Właściwie jej postępowanie w momencie szczytowym- w chwili "pogrzebu" było w jakimś sensie symboliczne, ukazywało spełnienie marzenia, zadośćuczynienie kobiety wobec tego mężczyzny, który kiedyś okazał jej przyjaźń. Anita budzi współczucie i litość, cała jej pasja z owym pogrzebem wynikała z rozpaczliwej chęci bycia kochanej, szanowanej. Nie chciała być samotna, bezradna, więc jeśli w końcu ktoś nie przeszedł obok niej obojętnie, ona chciała mu się za to odwdzięczyć. Naprawdę z trudem powstrzymywałam łzy wzruszenia patrząc na postępowanie tej kobiety, uważam, że aktorka, która odgrywała tę dramatyczną osobowość dała z siebie wszystko, wypadła bardzo przekonująco i prawdziwie, znakomicie spisała się w powierzonym jej zadaniu.
Doskonale w swojej roli spisał się także Krzysztof Janczar, który odgrywał postać Pchełki. Pomimo, że można by powiedzieć, że nie jest to postać pozytywna, gdyż nadużywał alkoholu i często oszukiwał innych ludzi, to mimo wszystko budził we mnie pozytywne emocje, miał coś w sobie dobrego, co zaświadczało o tym, że tryb życia, jaki prowadził nie był do końca jego życiowym wyborem, że to los obszedł się z nim w okrutny sposób i postawił go przed taką dalszą egzystencją- w parku na ławce, w otoczeniu innych bezdomnych.
Świetna była także kreacja aktorska Michała Staszczaka jako policjanta, gdyż jego rola- komentatora wymagała od niego największego "kontaktu z publicznością", do której się w swych wypowiedziach zwracał. Każde jego wyjście na scenę było niezwykle dynamiczne, pełne energii i werwy, jego monologi były pełne ważnych i pouczających treści, zmuszały do przemyśleń, zawierały retoryczne pytania, nad odpowiedzią, do których, każdy powinien się indywidualnie zastanawiać. Jego gra była pełna emocji, często podnosił głos, używał nieco niecenzuralnych słów, uciekał się do bluźnierstwa- to była prawdziwa gra, pełna pasji, żaru. Kiedy wchodził na deski włączał się niezwykle głośno szumiący wiatrak, co jeszcze bardziej podkreślało jego energiczność i dynamizm, było niezwykle ekspresyjne.
Natomiast zupełnie nie przypadła mi do gustu postać Saszy, jak i nie przekonał mnie swoją gra wcielający się w niego Piotr Krukowski. Cała ta postać mnie drażniła, przygnębiała, jego wypowiedzi były nudne, źle na mnie wpływały.
Dużym zaskoczeniem dla mnie był język tej sztuki, pełen wulgaryzmów, słów, które potocznie uważa się za nieeleganckie, wręcz niestosowne. To było dla mnie pewne novum, żeby w teatrze usłyszeć "język ulicy", ale z drugiej strony było to w pełni uzasadnione i na miejscu, jeżeli wziąć pod uwagę środowisko, w którym rozgrywa się akcja- wykolejeńców, ludzi bezdomnych. Było by wręcz nienaturalne i całkowicie sztuczne, gdyby nagle postacie te zaczęły posługiwać się pięknym śpiewnym językiem literackim, dlatego gratuluję odwagi Głowackiemu, który zdecydował się zachować wierność realiom nowojorskiego Central Parku i jego mieszkańców. Jeśli ktoś został pozbawiony dachu nad głową, środków do życia, bliskich a nawet przyjaciół, każdego dnia walczy o przetrwanie, o wygranie jeszcze jednego dnia, to trudno by przebierał w mowie, gdyż jego język jest składnikiem jego egzystencji, warunków, w jakich przyszło mu żyć.
Świetne były także kostiumy postaci, od razu sugerowały, z jakim środowiskiem mamy do czynienia, były niezwykle wymowne.
Natomiast, według mnie, sporym minusem tej sztuki był brak muzyki, aktorzy odgrywali swe role w ciszy, bez podkładu, jedynie wyjścia policjanta na scenę były urozmaicane szumem wiatraka.
Niezwykle wymowna jest scena zakańczająca spektakl, w której następuje ostatni monolog policjanta, który jest jakby podsumowaniem całej sztuki (podobnie, jak w tragedii antycznej!). Wówczas człowiek ten przestrzega zgromadzoną w teatrze publiczność, że wypadki ukazane w sztuce nie były zupełnie zmyślone, i nierealne, że każdy człowiek może w jednej chwili stracić wszystko, może stać się takim bezdomnym zamieszkującym jakiś podmiejski park. Takie słowa naprawdę dają do myślenia, skłaniają do refleksji nad własnym losem, ale także zwracają uwagę na życie innych ludzi. Zakończenie sztuki nie odbiegało od całej je wymowy, nastroju, było nieco przygnębiające.
Trochu zaskoczyło mnie postępowanie Anity, która pod koniec sztuki popełnia samobójstwo. Ja chciałam wierzyć w to, że ta nieszczęśliwa kobieta, kiedy udało się jej już zrealizować swoje marzenie- pochówek ważnego dlań mężczyzny, zechce stanąć na nogi, zrezygnować z Central Parku i wrócić do normalnego, cywilizowanego świata.
Ja osobiście reflektuję na obrazy nieco bardziej dynamiczne, niż refleksyjne. Nie żałuję, że oglądnęłam "Antygonę w Nowym Yorku", ale z pewnością nie jest to sztuka, którą zakwalifikowałabym do najlepszych, jakie oglądałam, do tych, które najbardziej mnie urzekły i zainteresowały. Warto jednak jest ją zobaczyć, gdyż skłania do myślenia, do innego spojrzenia na otaczającą rzeczywistość. Godna uwagi jest tu gra aktorów, ich wejście w odgrywane postaci, dlatego chociażby z tego powodu zachęcam do wizyty w teatrze na spektaklu Głowackiego.