Spacer na film "Kocha…Nie kocha!" był jednym z tych spacerów, gdy idzie się i nagle stwierdza się, że nogi same nas zaprowadziły do kina. Specjalnego wyboru nie było, postanowiłam więc wybrać się na to, co brzmi niezwykle romantycznie i szalenie lekko. Ot, banalny i sympatyczny filmik na walentynkowy wieczór. Srodze się jednak zawiodłam w tym myśleniu i przyznać muszę równocześnie, że był to przyjemny zawód.

Bohaterka owego filmu to maleńka Angelique, młoda dziewczyna studiująca malarstwo, która wie, co to miłość. Miłość to… Loic. Poza nim dla dziewczyny nie istnieje nic. Za to na drodze do niego istnieje wiele. Przeszkód. Na przykład jego żona. Na przykład jego nienarodzone dziecko. Różnice środowiskowe, wiek… no i zasadniczo wszechogarniające szaleństwo. Ale czy to może mieć jakiekolwiek znaczenie, jeśli ona prawdziwie kocha? To pytanie zadaje nam przez cały film Laetitia Colombina, balansując w tej produkcji pomiędzy zwyczajnym filmem o miłości a trudnym filmem psychologicznym ukazującym meandry kochania. Na pytanie, czy faktycznie miłość to taka siła, która jest wieczna i dlatego trzeba wytrwale i uparcie w niej dążyć do celu, gdyż to najwyższe dobro i jedyny cel w życiu, nadal nie umiem odpowiedzieć. Również nie umiem jednoznacznie ocenić bohaterki.

W filmie można zauważyć, że jest on jakby podzielony na dwie części. Jedną z nich stanowi życie Angelique, którą zagrała cudowna Audrey Tautou, druga zaś jest poświęcona Loic'owi, zagranemu przez Samuela Le Bihana. Takie podzielenie świata na dwie części, które jednak niemal na każdym kroku się splatają, jest według mnie tym pomysłem, który odróżnia ten film od innych "romansideł" już na pierwszy rzut oka. To pozwala na pokazanie losów bohaterów z zupełnie innej perspektywy. Co dodatkowo wznosi ten film ponad inne filmy o miłości. Owa dwubiegunowość doprowadza do takiego momentu, że widz kompletnie się nie spodziewa zakończenia. Jednym słowem - mimo że tytuł może sugerować romansidło, nie jest to sztampowy film o miłości, który skończy się happy endem.

Twórcy zadbali o to, aby sceneria, w której przyszło żyć bohaterom odpowiadała ich charakterom. Żywa, choć niepoukładana Angelique jest otoczona barwami dynamicznymi, ciepłymi, czerwieniami, natomiast jej kochany Loic jest otoczony zimnem symbolizowanym przez kolor niebieski. W miarę jak rozwija się akcja filmu, różnice zacierają się… podobnie jak i cała reszta. Za owe zdjęcia, które tak doskonale ukazują ten jakże barwny świat, "winny" jest Pierre Aim - zasłużył na wielka pochwałę. Jednak nie tylko barwy są tutaj symbolami. Symbolem, znakiem jest przecież pojawiające się drzewko na pustyni, które, im bardziej bohaterka kocha i popada w szaleństwo, tym bardziej schnie. Ów obłęd jest nawiązaniem do Ofelii szekspirowskiej i jest on moim zdaniem niezwykle ważnym elementem.

Ponieważ jest to swoisty teatr dwóch aktorów, inne postaci są jakby tłem dla dwójki głównych bohaterów granych przez Audrey Tautou oraz Samuela Le Bihana. Byłabym jednak szalenie niesprawiedliwa, gdybym nie powiedziała o aktorce, grającej rolę żony owego Loic'a - Isabelle Carre. Aktorka ta stworzyła wielce poprawną, grzeczną rólkę, na tle której mogli się wybić jej towarzysze z planu zdjęciowego. Jej rola, jak muzyka, w sumie nie wybijała się z tła. Była tylko dodatkiem.

Nie umiem określić jasno swojego stanowiska wobec postawy bohaterki. Nie wiem bowiem, czy nie jest racją stwierdzenie, że miłość i szaleństwo dają takie same objawy… bo to niemal to samo. Jak cienka jest granica pomiędzy miłością a obsesją, szaleństwem właśnie? Czy można kogoś karać za to, że kocha?

Wiem na pewno jednak, że bardzo lubię filmy, które mnie skłaniają do refleksji, tak jak uczynił to ten film. Polecam każdemu, kto od produkcji filmowych oczekuje czegoś więcej niż tylko łatwych do przewidzenia gagów i powtarzanego do uśmiechniętej śmierci happy endu.