O Henri'm Toulousie Lautrecu nie sposób było nie nakręcić filmu. Jeden z najważniejszych impresjonistów francuskich, który pochodził z rodziny arystokratów, niestety, jak pośród nich się często zdarzało - jako dziecko rodziców blisko spokrewnionych urodził się kaleką. Wychowywano go na szlachcica, jednak on szybko opuszcza dom rodziców, a resztę swojego życia spędza pośród bohemy francuskiej, z cyganerią, w kabarecie lub domu publicznym do wyboru. Odbija się to na jego zdrowiu - zapada na alkoholizm. Udaje mu się mimo wszystko stworzyć "coś". Jest on bowiem twórcą podwalin dla współczesnego plakatu. Zapisał się również jako wielki impresjonista. Jego bogate życie stało się inspiracja dla reżysera Rogera Planchona, który postanowił w roku 1998 nakręcić film o tym genialnym człowieku.

Na temat reżyserowania autor dzieła powiedział kiedyś: "Reżyseria jest strumieniem obrazów mniej lub bardziej kontrolowanych, raczej jednak mniej niż bardziej". I zdecydowanie dał tego dowód w tym filmie. Każda, nawet najmniejsza scena, jest mistrzowskim obrazem: charakterystycznym tłem, nakreśloną akcją, które podkreśla masa detali i szczegółów, docenianych nie tylko przez widza, dla którego film nabiera dodatkowego wymiaru, ale i przez znawców, czego wyrazem jest nagroda Cezara za kostiumy i scenografię. Już w pierwszej scenie, gdy mamy do czynienia z narodzinami Henryka, scena przesycona jest ludźmi - pokojówkami, sługami, gośćmi. To samo przecież dzieje się w scenie ostatniej, jakże niezwykłej scenie pogrzeby, podczas której w orszaku żałobnym kroczą, choć to chyba złe słowo, tańczą (!) fauny i bandanki. Może właśnie dlatego, że wszystkie sceny są stworzone tak, jakby ich przesłaniem było obrazowanie, wizualizacja, a nie zagłębienie się w człowieka, można odnieść wrażenie, że film ten jest po prostu płytki. Warto jednak zauważyć, że jest to film o artyście impresjoniście, twórcy rzeczy lekkich, ulotnych, ukazujących moment. I to chyba właśnie z tym związany jest ów nietypowy, zwiewny klimat filmu. Utrzymanie go wymagało od autora skakania po wątkach, nie zatrzymywania się na żadnym z nich dłużej, co dla wielu oglądających mogło być wyjątkowo irytujące. Nawet najważniejszy moment w filmie został pokazany… jak dla mnie zbyt lekko. A mówię o wielkiej przemianie bohatera… Z żywego optymisty, radosnego młodzieńca przemienia się on w cień człowieka, którym kiedyś był, smutnego, chorego alkoholika bez nadziei na cokolwiek…jak to jednak się stało, dlaczego? Na te pytania film nie odpowiada.

O czym więc jest ów film? W sumie nie wiem :) O artyście, o człowieku, o jego zmianach, o buncie, o miłości, bo przecież ukazana zostaje miłość do przecudownej Zuzanny. Oraz o impresjonizmie. Jednak najbardziej o obrazie. Niewiele można bowiem powiedzieć o grze aktora, który wcielił się w rolę Lautreca. Regis Royer zagrał szalenie ciepłego człowieka i, gdyby reżyser zdecydował się pozwolić mu na pogłębienie roli, myślę, że przejmująco oddałby to, co stało się z bohaterem podczas przemiany. Jedyną postacią, którą można podejrzewać o głębię, jest zagrana przez Anemone matka bohatera. Grała ona kobietę chłodną, zimną, zupełne przeciwieństwo Henryka. Jednak ta jedna kreacja nie była w stanie uratować akcji.

Dlaczego więc ten film tak mi się spodobał? Dlatego, że jest to film o obrazie. I jeśli jako taki go potraktować, nie wierzę, że znajdzie się ktoś, kto zaneguje jego walory.