Wpadła mi niedawno w ręce książka dotycząca hermeneutyki. Dotyczyła ona w głównej mierze sposobów odczytywania, interpretowania, analizowania pewnych treści w zależności od epoki, a zwłaszcza na przełomach wieków. I choć przemawia ona do mnie bardzo, to jednak najbardziej zapamiętałem z niej fragment dotyczący języka, którym się posługujemy:
"Fakt, że język służy porozumieniu, nie oznacza, aby był on po prostu narzędziem, jak określał go Wittgenstein. Gdy używam młotka do wbicia gwoździa w ścianę, jest on mi potrzebny tylko w tej chwili. Później mogę go odłożyć i zapomnieć o nim. Być może nawet trudno mi go będzie po jakimś czasie znaleźć. Nie mogę jednak >>odłożyć<< języka, nie mogę go też zapomnieć. Język jest dla mnie zawsze obecny i jest obecny w całości, nawet jeśli w danej chwili używam tylko poszczególnych słów."
Dopiero wtedy zrozumiałem, że język nie jest faktem istniejącym obok człowieka. Jest on nam tak przynależny jak ręka czy mózg. I to, jak się wypowiadamy, w jaki sposób formułujemy nasze myśli, determinuje sposób postrzeganie nas przez innych ludzi. Nie możemy istnieć bez języka, ani prawidłowo się rozwijać. Ale to nie koniec genialnych odkryć, jakie nastąpiły u mnie po przeczytaniu tego fragmentu. Wszak inaczej patrzymy na kogoś, kto po zjedzeniu sutego obiadu mówi (z pełną zresztą satysfakcją) "Niezła wyżerka", a inaczej na tego, kto ocenia posiłek znacznie bardziej wytwornymi słowami: "Stwierdzam z pełnym zadowoleniem, iż skonsumowany przeze mnie posiłek zaspokoił mój wyszukany zmysł smaku i pozwolił zregenerować siły witalne". Wiem, że nie zachwyca to może głębią naukowego podejścia, ale dla mnie było to naprawdę spore odkrycie, które pozwoliło mi na rozwinięcie dalszych refleksji dotyczących języka.
Język determinuje nasze postrzeganie świata i to, jak postrzegają nas inni. Jedno kolokwialne słowo może jednak przekreślić fantastycznie rozwijającą się karierę intelektualisty, niestety nie działa to w przypadku grup podwórkowo - blokowych, gdyż mądre słowo nie zamieni ich w osoby elokwentne. Świadczy to o tym, iż nasz zasób leksykalny cały czas się powiększa i tylko od nas zależy, w jaką stronę ten rozwój następuje. Nie od dziś bowiem wiadomo, że człowiek przejmuje zachowanie (a więc i sposób wypowiadania się) od środowiska, w którym przebywa, a ono równie obficie czerpie z niego. Oddziaływanie człowieka na słownik, jakim się posługuje i zasoby leksykalnego na sposób zachowania, jest znane nie od dziś. Wiadomo bowiem, że sposób, w jaki się wypowiadamy przyciąga do nas takich, a nie innych ludzi. Przebywając wśród ludzi, często mimowolnie przejmujemy ich nawyki językowe, czasem jest to bardzo dobry znak, gdyż dzięki niemu wzbogacamy nasze słownictwo i możemy być postrzegani jako osoby świetnie radzące sobie z trudnymi tematami, możemy stać się pożądanymi przez wszystkich dyskutantami.
Musimy dbać o język, którym się posługujemy. Nie możemy zapomnieć o nim i rozwijać jedynie innych części naszego ciała, ponieważ wzrost człowieka powinien odbywać się harmonijnie. Na jego poprawę ma wpływać nasza ciekawość świata i chęć uczenia się nowych rzeczy. Gdy pozostaniemy na takim etapie rozwoju, jaki osiągnęliśmy do tej pory, to w niedługim czasie zacznie następować nasz regres. Wiele osób pojmuje rozwój języka jedynie jako wyuczenie się kilku mądrych słów i używanie ich w każdej możliwej sytuacji. A to przecież nie o to chodzi! Rozwój języka jest rzeczą trudną i wymagająca wielu lat cierpliwości i wytrwałości. Jeśli jednak chwilowa przypadłość spowoduje, że zatrzymamy się choć na moment, trudno będzie nam powrócić do mozolnej walki o krasomówcze zdolności.
Mamy wprawdzie jeszcze jedno wyjście z sytuacji - zawsze możemy stworzyć nowego siebie w zależności od środowiska, w którym przebywamy. Dzięki tej mistyfikacji będziemy mieć znacznie więcej znajomych, którzy nie będą mieli ze sobą nic wspólnego. Najpierw będziemy intelektualistami, szukającymi wszelkich możliwych interpretacji "Mirzy" Mickiewicza, potem pójdziemy na mecz piłki nożnej, gdzie nikt nie przejmuje się polszczyzną, a noc zakończymy w jakiejś podrzędnej knajpie, gdzie wypijemy "nieco" za dużo i urządzimy niezłą burdę... Wszystko to oczywiście z innymi ludźmi, bo przecież nie weźmiemy kolegów intelektualistów na całonocną "popijawę". Tym samym tworzymy kilka lub kilkanaście kopii samego siebie, które żyją i myślą (???) za nas tam, gdzie powinny. Pozostaje tylko jedno pytanie: gdzie jestem ja prawdziwy? Ja, który nie muszę udawać, nie szukam za wszelką cenę akceptacji w każdym środowisku? Czy JA jeszcze istnieję??!