Ludzie to istoty nader specyficzne. Z jednej strony łatwi do kształtowania, podatni na wpływy, manipulacje i kłamstwa, zazwyczaj wybierający drogę "stadnego" rozumowania, w którym pozbywają się odpowiedzialności za swoje myśli, z drugiej wyjątkowo uparci, "twardogłowi", obsesyjnie obstający przy raz przyjętych poglądach i założeniach. Można zatem powiedzieć, że człowieka łatwo ukształtować, ale bardzo trudno to ukształtowanie później zmienić. Fiasko przy takich usiłowaniach ponosi cała rzesza ludzi, którzy - zdawałoby się - mają wpływ na danego człowieka. Częstokroć nie potrafi tego dokonać rodzina, nie potrafią tego przyjaciele, nie potrafią nawet specjaliści, mechanicy ludzkiej psychiki. Bowiem jeszcze trudniejsze, o wiele trudniejsze niż zmiana ustalonych obyczajów, poglądów czy sposobu rozumowania, jest wykorzenianie nawyków a także kompleksów i zahamowań.

Jest jednak coś, co ma moc zmieniania ludzkich charakterów, coś co dokonuje tego w sposób nieinwazyjny, daleki od perswazji, metodą subtelną, na którą składają się jedynie słowa tak ułożone i ukształtowane, że potrafią poruszać te struny w ludzkiej duszy, które odpowiedzialne są za postawę wobec siebie, innych i świata. Tym czymś jest oczywiście literatura. Każdy z nas z pewnością mógłby o jakiejś książce powiedzieć, że gdyby nie ona, bylibyśmy kimś innym. Taka lektura sprawia, że zaczynamy inaczej patrzeć na świat, coś w nas się zmienia i w następstwie tego stajemy się kimś innym - nieważne, czy lepszym, czy gorszym. To w książkach też skrywa się obraz naszej istoty, to one są zwierciadłem, dzięki któremu rozpoznajemy sami siebie. "Powiedz mi co czytasz, a powiem ci, kim jesteś" - tak głosi stare przysłowie w którym jest bardzo dużo prawdy. W literaturze znajdujemy też drogowskaz, odpowiedź na pytanie jak żyć i jak postępować. Ten drogowskaz jest czymś niezwykle trwałym, niezależnym od zmieniających się mód, niezależnym od doraźnych sytuacji, w jakich się znajdujemy. Jest jak Gwiazda Polarna dla żeglarza - wskazuje kierunek i niesie nadzieję poprzez nadawanie życiu poczuciu sensu lub celu.

Istnieje wiele książek, które przyczyniły się do tego, że jestem tym, kim jestem. Każda z nich wywierała na mnie niezatarte wrażenie, pobudzała do refleksji nad sobą i nad światem, pod ich wpływem dokonywały się we mnie zmiany. Częstokroć były to przemiany trudne i bolesne, swoiste przepoczwarzanie się, stawanie niemal od nowa, gdyż częstokroć rewolucja wywołana lekturą sięgała samych fundamentów mojej osobowości, moich poglądów i sposobu widzenia świata.

Pierwszą taką lekturą, która zatrzęsła mną "od podstaw" była "Dżuma" Alberta Camus. W tej historii miasta dotkniętego epidemią oraz ludzi postawionych wobec tak ekstremalnej sytuacji najbardziej uderzająca jest refleksja o całkowitej bezsensowności cierpienia, stawiająca pod znakiem zapytania niemal całą religię chrześcijańską, która stanowi fundament kultury, w jakiej większość z nas została wychowana. Słowa jednego z głównych bohaterów, doktora Rieux, który oświadcza, że nie wierzy w Boga, który dopuszcza cierpienie małych dzieci, cierpienie absolutnie niepotrzebne i bezsensowne, nie prowadzące do niczego oprócz nieuniknionej rozpaczy nie mogą pozostawić obojętnym. Jest to typowy przykład negacji teodycei, czyli usprawiedliwienia nieskończonej miłości i dobroci wszechmogącego Boga wobec zła, jakie istnieje we świecie. Pojęcie teodycei wprowadził w swoim dziele Teodycea (1710) Gottfried Wilhelm Leibniz, wyróżniając trzy postaci zła: metafizyczne (wynikające z tego, że stworzenie musi być naznaczone złem, gdyż gdyby nie było, byłoby boskie, tak jak stwórca), fizyczne (które może być użyteczne, np. uszlachetniać i hartować charakter, może też być karą, służącą poprawie) i moralne (wynikające z wolnego wyboru, jaki ma człowiek). Jednakże, jak widać w "Dżumie", argumenty Leibniza bledną wobec bezmiaru cierpienia, które ani nie służy poprawie, ani nie jest karą (wszak dzieci są niewinne), ani nie wynika z czyjejkolwiek woli, jest jedynie rezultatem ułomności świata. Ale, wobec powyższego, jaki jest sens takiej ułomności? Czy służy ona tylko odróżnianiu tego, co boskie, od tego, co nie boskie? W imię czego takie rozróżnienie ma się dokonywać i skąd Bóg miałby mieć moralne prawo, aby to rozróżnienie odbywało się kosztem upadlania niewinnych? Logika nakazuje zatem powiedzieć, że Bóg albo nie jest nieskończenie dobry, wobec czego nie ma obowiązku wiary w niego, albo nie istnieje, co skutkuje podobnym wnioskiem. "Dżuma" nakłoniła mnie do postawienia sobie pytania o obecność zła w świecie i w moim życiu, o jego sensowność i celowość. I choć wiem, ze zło, które czynię wynika z mojej słabości, która obciąża tylko i wyłącznie moje konto, to wciąż nie potrafię zrozumieć, dlaczego Bóg, jeśli istnieje, pozwala dzieciom zabijać inne dzieci (jak np. w Afryce), jaki jest sens każdego, pojedynczego cierpienia niewinnego człowieka, który poprzez brak dostatecznie rozwiniętej samoświadomości skazywany jest tym samym na poniżenie, pozbawienie godności i zarażenie złem? Wobec tego odpowiedzialność za świat i za los drugiego człowieka spada bezpośrednio na nas. To my, wobec braku Boga, jesteśmy winni dbać o to, żeby zła w życiu bliźnich było jak najmniej. Także tego nauczyła mnie "Dżuma".

Inną książką, która rozwija temat sporu o teodyceę, choć czyni to nieco mimochodem, gdyż jej głównym zagadnieniem jest kwestia możliwości porozumienia z totalna innością, jest "Głos Pana" Stanisława Lema. We wstępie do zasadniczej części powieści główny bohater, genialny matematyk Piotr Hogarth, opisuje swoje traumatyczne doświadczenie z dzieciństwa, jakim była wyjątkowo drastyczna śmierć jego matki, która zachorowała na deformujący ciało nowotwór. Bezradność, jakiej doświadczył wówczas bohater, bezsilność zarówno wobec choroby, jak i wobec niemożności zrozumienia sensowności tego zdarzenia, doprowadziła go z czasem zarówno do fascynacji statystyką, która nie tłumaczy wprawdzie sensu zdarzeń, ale pozwala poznawać rządzące nimi prawa, jak i do odrzucenia wiary w Boga. Jak mówi Hogarth: "Co sprawia, że destrukcja może nas pociągać? Jej totalna nieprzydatność czyni próżnym każde wyjaśnienie racjonalne. (...) Umysł, stale zanurzony w materii humanistycznego doświadczenia, a przez to antropocentryczny, może się wreszcie pogodzić z wizją kreacji jako z lekka makabrycznego żartu. Pociągająca jest myśl o Stwórcy, który się po prostu bawi, lecz wchodzimy tu w błędne koło: wyobrażamy go sobie złośliwym nie przez to, że nas takimi uczynił, ale przez to, że sami tacy jesteśmy. Tymczasem owa marginalność i nieważność człowieka, postawionego wobec Kosmosu (...) czyni mit manichejski pomysłem prymitywnym(...). Gdyby kreacja miała zajść, to ów poziom wiedzy, jakiej wymaga, jest już tego rzędu, że nie ma w nim miejsca na głupawe żarty. Albowiem (...) coś takiego, jak doskonała mądrość zła nie jest możliwe. Podpowiada mi rozumowanie, że Stwórca nie może być małym szują, manipulatorem ironicznie zabawiającym się tym, co stworzył (...)." To niemal obrazoburcze, niemal bluźniercze wyznanie jest jednocześnie deklaracją sprzeciwu wobec prób metafizycznego umotywowania istnienia bezsensownego zła. Nowotwór - czyli błąd w procesie powielania komórek - nie niesie ze sobą obciążenia etycznego, gdyż, gdyby tak było, winą za nie należałoby obarczyć właśnie Stwórcę, który przecież - jak naucza religia - jest nieomylny i nieskończenie dobry. Odrzucenie wiary w Boga jest czymś niezwykle trudnym i bolesnym, wiąże się ze strachem, zagubieniem, a także z poczuciem gwałtownego wzrostu odpowiedzialności za innych, za świat, pozbawiony opieki Opatrzności. Ale czy można zachowywać wiarę, uspakajającą sumienie, wprawiającą ducha w błogostan, gdy widzi się taki ogrom bezsensownego zła, z którym nie sposób walczyć, którego nie sposób zatrzymać, zła, które wypacza bezbronną niewinność, odbiera godność nie dając żadnych szans na jej zachowanie? Być może, gdybyśmy wszyscy poczuli odpowiedzialność i współczucie, świat stałby się lepszy, ale wiadomo, że to niemożliwe. Możemy sami starać się zmieniać świat wokół siebie i to jest nasz obowiązek, choć skutek tych działań będzie tylko kroplą w morzu potrzeb.

O tym, że mamy także obowiązek zmieniania na lepsze samych siebie, że mamy obowiązek nieustannej pracy nad sobą przypomina "Tako rzecze Zaratustra" Fryderyka Nietzsche, dzieło niezwykłe, natchnione, przepełnione poetyckim językiem. Dzieło niemieckiego filozofa uczy także głębokiego rozumienia wolności, wyzwolenia nie tylko ze stadnej, zakłamanej moralności i obłudnej religijności, która zamiast wynosić do dobra upadla człowieka, umniejszając go i nakazując mu żyć na kolanach, z wiecznym poczuciem winy przed Wiekuistym, ale także wyzwolenia z własnych słabości i ułomności, przezwyciężenia swojej małostkowości i zawiści. Nietzsche uczy też, że trzeba być dumnym z tego, że jest się człowiekiem, gdyż nie jest się niczym więcej niż człowiekiem. Trzeba być dumnym, a nie zadręczać się tym, nie pokutować za to, nie gardzić sobą z tego powodu.

Czym byłoby zatem życie bez książek? Byłoby pustką, bezrefleksyjnym błądzeniem i dryfowaniem ku śmierci, po której nie pozostałoby po nas nic. A tak, literatura stanowi bodziec do pracy nad sobą, do twórczego kierowania własnym istnieniem, po którym możemy coś pozostawić, choćby to miałaby być tylko pamięć potomnych. Książki mogą częstokroć sprawiać nam ból swoją treścią, jednakże zawsze prowadzą nas do odkrycia prawd, które następnie determinują nas i nasze postępowanie. I to jest w literaturze najwspanialsze.