Przez pewien czas wydawało mi się, że nadal śnię. Oczy jednak miałam już otwarte, ale nie mogłam uwierzyć, że widzę to, co widzę. Tyle zieleni, kolorów, wszędzie pełno promieni rozświetlających przestrzeń, w której czułam przytulność, bezpieczeństwo i ciepło. Wiedziałam, że tego nie mógł uczynić ktoś przeciętny. Zdawałam sobie sprawę, że stworzył mnie wszechmogący Bóg. On mógł wszystko, wystarczyło Jego jedno słowo. Oto Bóg przemówił i stała się światłość, i stał się świat, i stał się człowiek, i jestem ja.
Rozejrzałam się dokoła. Obok mnie leżał przepiękny nagi mężczyzna. Moje oczy od razu go pokochały, tryskał bowiem zdrowiem i urodą, wiedziałam, że on zaopiekuje się mną, że otoczy mnie swym silnym ramieniem. Byliśmy nadzy, nie wstydziliśmy się tego, bo wszystko, co stworzył Bóg było dobre i piękne, my także. Gdy tak patrzyliśmy na siebie ze zdziwieniem i miłością, z niebios dobył się Boży silny głos nakazujący nam opiekować się całą Ziemią i wszelkimi stworzeniami. Nie mogłam uwierzyć, że jestem stworzona na obraz Boży, czułam się wyróżniona i kochana. Mało tego, wraz z mężem Adamem mieliśmy wydać na świat potomstwo, kolejne cudowne istoty, które zasiedlą rajski Eden.
Żyliśmy jak w bajce, nie dotykały nas cierpienia, obce były nam choroby i ból… Mieliśmy wszystko, czego pragnęły nasze serca i dusze. Każde zwierzę było nam przychylne, każda roślinność dawała nam pokarm, wszędzie mogliśmy się czuć bezpieczni. Słońce rozświetlało nam wspaniałe dni, a księżyc tulił nas w spokojnych nocach. Wszystko było dobre, zło zostało wyraźni odgraniczone od jasności. Byliśmy czyści i dobrzy, mieliśmy jednak wolną wolę, Bóg nam zaufał, pozwolił nam decydować. Nie wiem, czy byliśmy godni tego wszystkiego, nie wiem, czy Ojciec dobrze zrobił, że ofiarował nam tak wielką swobodę.
Nie mogę się pogodzić, że zawiodłam Boga i całą ludzkość. Zdradziłam, złamałam przyrzeczenie dane Stwórcy. Zjadłam, skuszona przez węża, owoc z zakazanego drzewa. Skłoniłam do tego Adama. W momencie poczuliśmy ogromny wstyd przed sobą. Obecność Boga także nas krępowała. Chciwość i ciekawość doprowadziły nas do grzechu. Kara Boża była zasłużona, Pan wypędził nas z Edenu, przeklął ziemię. Od tej chwili zostaliśmy skazani na śmiertelność, wieczną tułaczkę, ciężką pracę, a ja miałam rodzić z wielkim bólem. Zamknęły się za nami bramy wieczności, odtąd mieliśmy całe życie pracować na niebo.
Pierwszym ciosem, jaki mnie spotkał za murami ogrodu, była śmierć mojego ukochanego syna Abla. Najgorsze było to, że zamordował go drugi mój syn, Kain. Od tej pory modliłam się do Boga o niezachwianą wiarę i ufność. Podziwiałam postawę Hioba, który mimo ciężkich i niewytłumaczalnych prób, nie uległ, nie złorzeczył, ale nadal zawierzał Bogu. Chcę być taka jak Hiob, ale czy podołam, czy zasłużę na Bożą nagrodę? W około tyle pokus, grzech czai się wszędzie. Odkąd zjadłam owoc i przekroczyłam granicę między dobrem i złem tracę wyczucie, boję się, że znowu dokonam złego wyboru. Tylu moich bliskich zbłądziło, ich lekkomyślność zawiodła ich przed piekielne bramy.
A ja rozpaczam! Utraciłam darowany nam Raj! Nigdy już nie zaznam takiego szczęścia i radości. Jestem wdzięczna Bogu, że mimo tak wielkiego przewinienia, nadal jest ze mną i tuli mnie do siebie w trudnych chwilach. Chcę mieć takie wielkie serce jak On. Wiem, że to niemożliwe, ale przynajmniej będę starała się do tego dążyć. Jestem ułomnym i marnym człowiekiem, a świat niestety hołduje temu, co ulotne i nic nie warte. Mądry Kohelet stwierdził: "marność nad marnościami i wszystko marność". Cieszę się jednak, że Bóg uczynił świat tak harmonijnym, co umożliwia mi rozgraniczenie dobra od zła. Jako człowiek mogę być omylna, ale z Bogiem w sercu to niemożliwe. Tylko utrata wiary, nadziei i miłości może mnie doprowadzić do ostatecznego upadku, ale nie dopuszczę do tego. W moim wnętrzu musi panować ład i harmonia, nie ma tam miejsca na zagubienie i bezład. Jeśli nie wiem gdzie, to zawsze w stronę Boga. Każdy nowy dzień to wybory i zmagania, każdy nowy dzień może stać się moim zwycięstwem albo porażką.
Mimo wzniosłych ideałów upadam. Świat wydaje mi się być obrzydliwy i smutny. Moje ciało sprawia mi ból, gdy się budzę cierpię. Nie cieszą mnie poranne promienia słońca, wiatr wywołuje u mnie podrażnienie. Czasy, w których przyszło mi żyć, zmuszają mnie do nieustannego biegu i okrutnej rywalizacji. Nie widzę uroków przyrody, nie obchodzi mnie nic prócz bogactwa i zaszczytów. To teraz jest ważne. Gdzie w tym wszystkim jest Bóg? Znajduję Go wtedy, gdy zatrzymuję się w pędzie albo, gdy coś nie wychodzi po mojej myśli. Na co dzień jednak nie mam Boga w sercu, przecież to mrzonka, istnieje to, co daje mi życie, czyli praca, pieniądze. Słowa Biblii straciły na ważności, bo przecież zabraniają pokonywać wrogów, każą ich kochać, mówią, by ufać, a tymczasem nikomu się nie wierzy, niszczy się konkurencję, kłamie się, bo tak trzeba, tylko tak można zaistnieć. Może wypalamy się od wewnątrz powoli, może z dnia na dzień ginie świat, bo człowiek go niszczy. Wiara traci na wadze, są inne możliwości ucieczki od szarej rzeczywistości: seks, używki, przyjemności… Tak, to wszystko przemija, za to nie ma nagrody, to ziemskość, która z biegiem czasu niszczeje. Razem z Bogiem niknie umiejętność kochania, współczucia… Teraz nie wolno czuć, to osłabia w walce o lepsze jutro, bezwzględność i bezuczuciowość to jest to! Na początku starałam się wyprzeć wszelkie emocje, teraz już wiem, że ich nie mam. Jestem wydrążona. Co to życie ze mnie zrobiło? Dlaczego znowu złamałam Boży zakaz? Nie jestem nic warta, czuję się jak wydrążony głaz. Wzrosła agresja, już nie nadstawia się policzka, ale się morduje, wyciąga się rękę, by zadać raz, niekoniecznie wrogowi. Egoizm to podstawa wszelkiego istnienia. Walka o własny byt. "Mieć" a nie "być". "Mój", "moje" a nie "twój", "twoje". Pieniądze stają się Bogiem, wydaje się, że dzięki nim można mieć wszystko, ale bogaci ludzie są straceni. Nie da się kupić utraconej miłości, wiary i nadziei. Nie można realizować przykazania miłości bez miłości i bez bliźniego. Człowiek chce brać, nie podoba mu się, że Bóg wytycza drogę dobra, sam chce wmawiać sobie i decydować, co jest dobre, a co złe. To jakieś totalne absurdalne zawikłanie we własnych słabościach. Czy na pewno wartością są tylko moje zasługi? Boże, wszystko przeminie, umrę, świat ze swoim pięknem pozostanie, nadal będzie świeciło słońce, ziemia będzie się obracać, wiatr wiać, a woda płynąć. Tylko mnie zabraknie. Zostanie ciało, które przecież zniknie, a wypalona na wiór dusza nie będzie dla Ciebie ważna. Mam szansę się ocknąć, mogę jeszcze zawrócić z tej złej drogi. Może nie zmienię świata, ale samą siebie uczynię lepszą. Boże stworzyłeś mnie, bo mi zaufałeś, a gdzie jest moja ufność w Ciebie?
Zawiodłam, ale Ty mnie nie pozostawiłeś. Zesłałeś na mnie opamiętanie. Śmiertelna choroba zatrzymała mnie w biegu. Wiem, że niedługo odejdę, że zostało mi niewiele czasu. Boże, tak mi wstyd przed Tobą. Cóż Ci mogę powiedzieć, jak wyrazić mój żal? Dopiero w obliczu śmierci wiem, co było nie tak. Proszę Cię zrozum moją słabość, osądź mnie, mając na uwadze marność, którą w sobie noszę. Potępiam się za swą niedoskonałość, ale wiem, że jest za późno, by pewne sprawy cofnąć i naprawić. Starałam się, byłam świadoma braku dobra w swoim życiu. Mam jedynie nadzieję, że wychowałam moje dzieci na kogoś lepszego. Boże tylko Ty możesz mnie osądzić.