Bardzo chciałem wypłynąć na ocean. Wiedziałem, że mój ojciec wolał żebym poszedł na studia, albo został kupcem, bankierem. Ja jednak wolałem robić coś innego. Codziennie chodziłem do portu, patrzyłem na barki rybackie i ogromne żaglowce, które przypływały i odpływały co kilka godzin. Chciałem być żeglarzem.
Pewnego dnia wieczorem znów siedziałem na przystani. Wpatrywałem się w statki, obserwowałem marynarzy. W pewnej chwili usłyszałem donośny śmiech i śpiew z pokładu jednego z żaglowców. Podszedłem bliżej, zobaczyłem całą załogę siedząca na pokładzie. Siedzieli skupieni, jeden grał na organkach inni rozmawiali, pili gin, śpiewali. Zakradłem się bliżej, nie miałem jednak odwagi podejść do nich i zapytać czy mogę z nimi zostać. Schowałem się więc za ogromnym zwojem liny cumowniczej. Byłem na tyle blisko żeby móc wszystko widzieć, a jednocześnie nikt z załogi nie mógł mnie zobaczyć. Patrzyłem i słuchałem marząc o morzu i wielkich przygodach. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że jest ona tak blisko.
Obudził mnie okrzyk bosmana i krzątanina na pokładzie. Wstałem i rozejrzałem się wokół siebie zdenerwowany. Było już jasno, marynarze biegali po pokładzie zajęci swoimi obowiązkami ale co najgorsze statek był już na pełnym morzu! Nie było widać portu ani brzegu. Wszędzie dookoła rozciągały się przejrzyste wody oceanu a nad masztem fruwały mewy. Bardzo się przestraszyłem i zupełnie nie wiedziałem co robić. Na wszelki wypadek znów schowałem się wśród lin. Nim jednak to zrobiłem zauważył mnie jeden z marynarzy. Zdziwiony z krzykiem alarmującym resztę załogi podbiegł do mnie i zapytał co tu robię. Gdy w skrócie opowiedziałem mu cała historię chwycił mnie za rękaw i zaprowadził do kapitana. Ten kategorycznie oświadczył, iż musze wysiąść w pierwszym porcie, do którego zawiniemy ja jednak urzeczony kołysaniem fal nie chciałem wracać na ląd. Poprosiłem go o pozwolenie na dalszą podróż. Po długim przekonywaniu dał się namówić jednak pod jednym warunkiem, że udowodnię iż nie jestem tchórzem i "szczurem lądowym" i nie boję się morskiej wyprawy. Nie było łatwo. Musiałem zmywać pokład, pomagać w kuchni. Życie na statku okazało się trudne i wymagało wiele pracy, nie było jak mi się wydawało tylko przygodą. Postanowiłem jednak wytrwać. Najtrudniejszy był wieczór gdy nagle rozpętała się burza. Wiatr targał żagle, woda nieomal przelewał się przez pokład. Byłem przestraszony, dzielnie jednak wykonywałem polecenia bosmana, pomagałem zwijać żagle, pomagałem sternikowi. Nawet nie zauważyłem jak cały przemokłem, dopiero kiedy burza ustała cały mokry i zziębnięty usiadłem na chwilę tuż obok miejsca, w którym schowałem się tego wieczoru kiedy zaczęła się moja niespodziewana przygoda. Nie chciałem już pływać, wiedziałem że za dwa dni statek ma przybić do niewielkiego portu, pomyślałem że być może nie jestem wilkiem morskim. Moje rozmyślania przerwał kapitan. Podszedł i poklepał mnie po ramieniu. "Dobra robota" usłyszałem, "mam nadzieję, że z nami zostaniesz." Słowa kapitana dodały mi otuchy, były nagrodą za trudną pracę w deszczu. Znów jednak zacząłem wątpić w swój powrót. Mimo trudów i braku wiary coś jednak mówiło mi, że nie powinienem rezygnować. Wyruszyłem więc na swój pierwszy morski rejs. Z portu wysłałem tylko depeszę do ojca, z prośbą żeby się nie martwił i nie gniewał, choć dobrze wiedziałem jak trudno mi będzie wytłumaczyć mu moją pasję.