Teren wypadku otoczony jest przez policję, odgrodzony czerwono-białymi pasiastymi taśmami. Wokół pełno radiowozów, na ich dachach migają niebieskie koguty. Powietrze jest ciężkie i gęste od dymu, czuć swąd spalonej gumy i oleju samochodowego. Na ulicy leżą odłamki szkła z porozbijanych szyb. Po jednej stronie widzę przewrócony samochód, leży na dachu, bagażnik rozbity. Z drugiej strony, niedaleko drugie auto, chociaż mało przypomina jakiś pojazd, bo prawie nic z niego nie zostało. Leżę na środku ulicy, pośrodku tego wszystkiego. Widzę na sobie krew, co chwila robi mi się słabo. Momentami tracę przytomność, potem znów widzę cały ten bałagan. Obok mnie klęczy kobieta, to moja mama. Jest tylko w szlafroku, ma nieuczesane włosy, twarz brudną od smaru i kurzu.

Jest godzina 20.23, wieczór przed Wigilią Bożego Narodzenia.

Wokół mnie słyszę różne głosy. Wszyscy krzyczą.

- Trzymaj się, niedługo cię stąd zabierzemy! Karetka jest już w drodze...

- Mamo - zdobywam się na niewyraźną prośbę. - Mamo, opowiedz mi jeszcze raz tą historię. Opowiedz mi, proszę cię, mamo.

- Ale co? Co mam ci opowiedzieć?

- Baśń o jedenastu dzikich łabędziach i o ich siostrze, o tej księżniczce.

- Zgoda, opowiem. Tylko się trzymaj, a ja ci opowiem baśń o Elizie i jej braciach zaklętych w łabędzie. Ale trzymaj się, nie poddawaj się, córeczko, wytrzymaj do przyjazdu karetki! - woła do mnie mama. Twarz ma spokojną, tylko łzy płyną czasem z oczu i widać w nich lęk, cierpienie, smutek. Ale opanowuje się i zaczyna mówić. Słyszę jej delikatny ciepły głos:

- Dawno temu, w zamorskiej krainie, tam gdzie odlatują łabędzie, gdy u nas nastaje zima, żył sobie król, który miał dwanaścioro dzieci: jedenastu synów i córkę. Ale jego szczęście było niepełne, bo zmarła mu żona. Postanowił się więc ponownie ożenić...

Och, jak ja dobrze znam ten głos, znam te słowa. Zawsze kiedy słyszę tą baśń, zawsze kiedy opowiada mi ją mama bardzo się wzruszam. Zamykam oczy, odpływam słuchając tego uspokajającego głosu. Czuję jej rękę trzymającą moją dłoń, jej ciepły dotyk. Ta ręką drży, trzęsie się z obawy o niepewną w tym momencie przyszłość córki. Wiem, że bardzo mnie kocha. Często mi to powtarza, często mi mówi, ile dla niej znaczę, że jestem jej promykiem słońca, iskierką nadziei. Ale teraz, w tej chwili jestem przyczyną jej smutku i rozpaczy. Nie chcę, ale tak jest, nic na to nie mogę poradzić. Słyszę gdzieś niedaleko tatę. Nie widzę go, ale słyszę jego głos. Coraz dalszy, coraz cichszy, sprawia, że odpływam, oddalam się do innego świata. Tracę świadomość.

Dotyk czyjejś dłoni sprawia, że odzyskuję przytomność. Czy to tata? Nie, to nie on. Jego ręce są szorstkie i poorane bruzdami, znam je dobrze. Te dłonie są inne, gładkie, delikatne. Do kogo należą? Kto tu jest?

Słyszę, że osoba, która jest przy mnie, coś mówi:

- Wstań i chodź ze mną. Jesteś bezpieczna, nie obawiaj się.

- Ale nie dam rady, nie mogę. Potrącił mnie samochód, nie mogę nawet otworzyć oczu!

- Ależ możesz. Otwórz je, rozejrzyj się i chodź ze mną.

Próbuję podnieść powieki i jakimś cudem mi się to udaje. Przede mną stoi piękna młoda kobieta, niewiele jednak starsza ode mnie. Ma pogodną twarz, uśmiecha się do mnie przyjaźnie. Ale jej ręce to obraz bólu - całe pokryte pęcherzami, jedna wielka rana, podobnie stopy. Przypomniała mi się księżniczka z bajki, którą mama mi opowiadała. A właściwie gdzie się podziała mama?

- Mamo, gdzie jesteś, nie odchodź - już, już mam się rozpłakać.

- Spokojnie, twoja mama czuwa przy tobie, ale na razie po prostu nie możesz jej zobaczyć.

- Kim jesteś? Skąd przyszłaś?

- Na imię mi Eliza i jestem księżniczką. Jestem tu, aby pokazać ci kilka ważnych rzeczy.

- Eliza...? - pytam z niedowierzaniem.

- Tak - uśmiecha się ona.

Próbuję wstać i udaje mi się to bez trudu. Eliza dalej trzyma moją rękę. Ostrożnie robię parę kroków. Potem, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, unosimy się do góry. Płyniemy w powietrzu, a ja nie mogę w to uwierzyć. Powstrzymuję się od pytań, choć to wszystko wydaje mi się nierealne. Wolę nie zakłócać tej dziwnej harmonii. Patrzę w dół i dostrzegam samochody, mnóstwo kręcących się przy nich ludzi. Płyniemy wciąż w górę, coraz wyżej, coraz bliżej gwiazd. Po pewnym czasie lądujemy w przepięknej krainie. Przed nami stoi pałac królewski, w którego oknie widać jakąś kobietę. Nawet z daleka wydaje się zła i okrutna, widzimy jak przemienia jedenastu królewiczów w dzikie łabędzie.

- To są twoi bracia, Elizo - bardziej zgaduję niż pytam.

- Tak, to prawda. Przyjrzyj się im. Wezmę cię w podróż, a podróżować będziemy po moim życiu.

Patrzę w górę i widzę jedenaście łabędzie odlatujących w dal.

Kolejna scena rozgrywa się w pałacu. Okrutna królowa usiłuje przemienić śliczną młodą dziewczyną w brzydkiego kocmołucha.

- Ta dziewczyna to jestem ja - uświadamia mi Eliza. Na jej twarzy malują się ból i cierpienie. Po tym zdarzeniu nawet król nie rozpoznał w niej swojej córki i kazał wypędzić z domu. Jak to się mogło stać?

Ta sama dziewczyna błąkająca się po ciemnym lesie. Sama błądzi przez całą noc, w końcu spotyka starą kobietę, która opowiada jej o jedenastu łabędziach. Eliza rozpoznaje w nich swoich braci. Razem z nimi odlatuje do dalekiego kraju. Żyją razem, ale tylko w nocy, bo wtedy bracia przybierają ludzką postać. Eliza pragnie jednak pomóc swoim braciom wrócić do zwykłych kształtów i gorąco modli się do Boga o pomoc, o to aby znalazła jakiś sposób na odczarowanie łabędzi.

Jej błagania zostają wysłuchane. Przybywa do niej kobieta, ofiarowuje jej pokrzywy, z których Eliza ma upleść koszule. Jednak w czasie pracy nad nimi nie może do nikogo powiedzieć ani słowa. Jeśli się odezwie, wszystko pójdzie na marne. Dziewczyna jest gotowa podjąć się tego wyzwania. Pracowicie plecie jedną koszulę po drugiej. Jednego dnia pewien książę przejeżdżał obok jej siedziby. Zakochał się w Elizie i postanowił zabrać ją do swego zamku i poślubić pomimo jej niemoty. Eliza przeżywa męczarnie, nie mogąc wytłumaczyć księciu przyczyn swojego postępowania. Po pewnym czasie zaczyna brakować jej pokrzyw, idzie więc nazrywać ich na cmentarzu. Niestety książę z kardynałem śledzą ją. Z powodu tej nocnej eskapady uznają Elizę za czarownicę. Zapada wyrok: dziewczyna ma być spalona na stosie za uprawianie czarów. W dniu egzekucji Eliza nakłada braciom uplecione przez siebie koszule. Jedenaście łabędzi przemienia się w jedenastu królewiczów. Tylko najmłodszy z braci zamiast jednaj z rąk wciąż ma skrzydło, bo Eliza nie zdążyła dokończyć koszuli. To koniec historii Elizy, wszystko się wyjaśnia i potem wszyscy razem żyją w szczęściu.

- Cudowna historia - mówi Eliza.

- Zgadzam się, ale ja już ją znam, więc po co mi ją powtarzałaś?

- Zrozumiesz niedługo. To jeszcze nie koniec twojej wędrówki.

Wracamy do świata współczesnego, do mojego miasta.

- To ja - mówię zdumiona.

- Tak teraz kolej na twoją historię.

Widzę moje codzienne poukładane życie. Trochę monotonne, ale niczego mi w nim nie brakuje. Całkiem zwyczajne. Bywają w nim lepsze i gorsze dni. Ale bardzo się różni od tego, co wcześniej pokazała mi Eliza. Mam wielu opiekunów, każdy stara się mnie chronić.

Widzę stojącego samotnie na ulicy chłopczyka, Jest zimny dzień, a on ma na sobie tylko cienką kurteczkę. Pada śnieg, obok niego spiesząc się przechodzą zabiegani i zaaferowani ludzie, ale nikt się nim nie zainteresuje, chociaż chłopiec zdaje się płakać. Ale oni spieszą się do swoich ciepłych domów, do ubierania choinki.

- Pamiętam tamten dzień. To było dokładnie rok temu, też dzień przed Wigilią.

- Tak, tego dnia udzieliłaś pomocy temu chłopczykowi. Zainteresowałaś się nim spytałam o adres, dlaczego stoi tam sam i czemu jest tak źle ubrany. On płakał, a jego łzy spadały na ziemię jako zamarznięte kuleczki. Powiedział, że nie miał go kto ubrać, bo mama umarłą jakiś czas temu, a tata poszedł gdzieś przed kilkoma dniami i dotąd nie wrócił do domu. Powzięłaś postanowienie, aby zabrać go na święta do swojego domu, o ile tylko rodzice się zgodzą. Najpierw nawet nie chcieli wiedzieć, o czym mówisz. Ale dzięki swojemu uporowi zdołałaś ich zmusić, aby cię wysłuchali i dopięłaś swego. Święta były okresem dużego napięcia nerwowego, ale ty starłaś się to ignorować. Ty i mały Piotruś bardzo się ze sobą zaprzyjaźniliście. Traktowałaś go jak młodszego braciszka i modliłaś, się żeby został z wami na dłużej, a najlepiej na zawsze. Mówiłaś o tym rodzicom, ale znowu nie chcieli słuchać. Był to chyba pierwszy raz, kiedy czegoś ci odmówili.

Piotruś trafił do dobrego domu dziecka. Masz pozwolenie, aby go odwiedzać i oczywiście zaglądasz do niego często, gdy tylko masz wolną chwilę. Twoi rodzice polubili go, przyzwyczaili się do niego, ale wciąż nie mówią o tym, żeby zabrać go do was na stałe. Chciałabyś, aby mieszkał w waszym domu, jednak rodzice nadal nie chcą spełnić twojej prośby.

Znowu jest 23 dzień grudnia, ale dziś twoi rodzice są ludźmi bardzo nieszczęśliwymi. Odczuwają ból i rozpacz, ponieważ życie ich jedynej córki jest zagrożone i mogą cię stracić. Możesz umrzeć, miałaś ciężki wypadek. Ale ja ci pomogę, sprawię, że wyjdziesz z tego. Ty zaś sprawisz, że Piotruś stanie się wreszcie członkiem twojej rodziny i zamieszka w waszym domu.

Z powrotem leżę obolała na ulicy, tam gdzie doszło do wypadku. Koło mnie są rodzice, słyszę mamę, jej głos opowiadający tamtą historią, o którą prosiłam. Mama kończy już opowiadać.

- A potem wszyscy żyli długo i szczęśliwie...

W tym momencie wreszcie udaje mi się podnieść powieki. Otwieram więc oczy i widzę moją mamę, która płacze, szczęśliwa, że wreszcie wróciła mi świadomość. To jest okazja, którą muszę wykorzystać, zbieram się na odwagę i mówię więc szybko:

- Mamo, proszę cię obiecaj mi coś. Przyrzeknij, że jeśli wrócę do zdrowia, to weźmiemy do domu Piotrusia i on zamieszka z nami w naszym domu. Będzie dla mnie jak brat, a wy będziecie mieć synka.

Mama i tata spoglądają na siebie z konsternacją, ale po chwili zgodnie odpowiadają:

- Dobrze, kochanie.

Jestem w karetce, która na sygnale pędzi do najbliższego szpitala. Czuję się słabo, ale jest mi dobrze, bo wiem, że wyzdrowieję, A kiedy wrócę do domu, będzie tam na mnie czekał mój braciszek, Piotruś.