Gdy Don Kichot zaproponował mi funkcję jego giermka, wydało mi się to dziwne. Już dawno nie słyszałem nie tylko o żadnych giermkach, ale nawet o rycerzach. Ostatni raz chyba w dzieciństwie w jakichś baśniach. Don Kichot to poczciwy człowiek, choć zawsze był z niego trochę dziwak, bez przerwy czytał książki, dniami i nocami. Pomyślałem jednak, że wszystko jest lepsze niż przebywanie w domu z moją zacną acz nieco swarliwą małżonką. Wyruszyliśmy zatem w drogę, prawdę mówiąc nawet nie wiem dokąd. Nie mogłem przewidzieć, że spotkają mnie na niej liczne dość nieprzyjemne przygody. Opiszę tylko jedną z nich, która dość mocno utkwiła w mojej pamięci, gdyż bolesne ślady po owej przygodzie leczyły się szczególnie długo.
Był piękny poranek, słoneczko przebijało się przez gałęzie drzew, niezbyt gęsty las dawał przyjemny cień. Mój pan od rana był jakiś rozmarzony, zaczął mi nawet opowiadać historię porwanej księżniczki, którą wyczytał w jakiejś księdze. Po pewnym czasie przed nami w oddali pojawił się orszak zakonników oraz powóz otoczony czterema jeźdźcami. Niespodziewanie mój pan przerwał swoją opowieść i zakrzyknął "ha, oto niecni złoczyńcy, już spieszę CI na ratunek nieszczęsna panienko". Stanąłem osłupiały, nie wiedząc o co mu chodzi, ale co gorsza, on nie czekając rzucił się na pierwszego z zakonników. Jego biedna szkapa, nazywana przez niego Rosynantem, mało nie ugięła się z wysiłku na swoich chudych nóżkach. Mój osiołek chyba się też przeraził, bo stanął jak wryty i nijak nie chciał się ruszyć. Mogłem więc tylko obserwować dalszy ciąg wydarzeń. Don Kichot wydając z siebie dzikie waleczne okrzyki jął okładać zakonnika, nazywając go wciąż "niecnym złoczyńcą". Ten widząc, że żadne tłumaczenia nie przyniosą skutku, wyjątkowo sprawnie jak na jego tuszę, zeskoczył z konia i rozłożył się na ziemi. Drugi z benedyktynów był już w tym czasie sporej odległości od całego zdarzenia, pędząc na oślep w postrachu. Podążający za orszakiem pachołcy musieli być tak oszołomieni tym zdarzeniem, że początkowo w ogóle nie reagowali. Mój pan w tym czasie wykonując komiczne ukłony zbliżył się do karocy i zaczął uspokajać siedzącą w środku damę. Zacząłem już się zastanawiać, dlaczego nikt nie reaguje i sądzić, że może to jakiś nieznany mi nowy zwyczaj. Skoro uznano to za uczciwy pojedynek, to należało zebrać trofea wojenne. Nieśmiało podszedłem więc leżącego mnicha i jąłem zbierać cenne przedmioty. Niestety, to już widocznie nie należało do przyjętych obyczajów, bo nieruchomi dotąd pachołcy nagle rzucili się na mnie, mój biedny osiołek na szczęście zdołał uciec, ja zaś dostałem solidne lanie i straciłem przytomność.
Gdy się ocknąłem nadal miałem mroczki przed oczami a wszyscy gdzieś zniknęli. Don Kichotowi oczywiście nic się nie stało, bo jak zwykle najbardziej bolesna część przygody przypadła mi w udziale. Przyznaję, że nigdy nie rozumiałem swojego pana, ale podejrzewam, że on siebie także nie rozumiał. Jedno tylko wiem na pewno, Don Kichot bez Sancho Pansy pewnie daleko by nie zawędrował.