W lutym wyjechaliśmy z przyjaciółmi w okolice Zakopanego. Zaledwie kilka kilometrów dalej od zimowej stolicy Tatr, a ceny dużo niższe. Dom był piękny - drewniany i nowiutki, a gospodyni serdeczna i gościnna. Zaciekawieni dopytywaliśmy, dlaczego mają tak mało gości (na dziesięć gościnnych pokoi tylko trzy - nasze - były zajęte, a trwały przecież ferie). Gospodyni wykręcała się od odpowiedzi, aż wreszcie wyznała, że okolica była owiana złą sławą z powodu nawiedzającego ją rzekomo ducha. Podobno w latach dwudziestych na pobliskiej górze młodzi ludzie urządzali seanse spirytystyczne. Jeden z nich najwyraźniej nie wyszedł, bo rozsierdzony duch zemścił się na tych, którzy go wywołali. Piątka młodych, wesołych warszawiaków nigdy nie wróciła z gór. Od tej pory coraz więcej turystów ginęło w tych stronach. Niektórzy wpadali w przepaść, niektórzy zasypywani byli lawiną, a inni po prostu przepadali bez śladu. Gospodyni najwyraźniej rozkręciła się, natomiast nas te opowieści trochę śmieszyły. Duchy - też wymyśliła!

Trzeciego dnia postanowiliśmy wdrapać się na owiany złą sławą szczyt. Miejscowi nawet nazywali go "Groźna góra". Gospodyni pobłogosławiła nas przed wyruszeniem w drogę, co nas, szczerze mówiąc, rozbawiło. Pogoda była piękna, było mroźno, ale słonecznie. Widoki zapierały dech w piersiach, było naprawdę pięknie. Wcale się nie baliśmy, nawet żartowaliśmy trochę z przesądnych górali.

Na szczyt dotarliśmy w południe. Było tak pięknie, że aż trudno to opisać. Niebo było turkusowe, a góry białe i majestatyczne. Wyjęliśmy aparaty fotograficzne i zaczęliśmy pstrykać zdjęcia. Nagle rozległ się krzyk. Pobiegliśmy w tamtą stronę. Ewa leżała w (na szczęście) niewielkiej przepaści, z twarzą wykrzywioną bólem. Nogę miała wykręcona pod dziwnym kątem. Waldek natychmiast powiedział, że pewnie jest złamana. Wspólnymi siłami pomogliśmy Ewce wydostać się z przepaści. Dziewczyna była blada z bólu, ale zdołała nad opowiedzieć, co się stało. Robiła zdjęcia nad brzegiem przepaści, kiedy nagle poczuła potężne uderzenie w plecy. Chwilę wcześniej oglądała się i nikogo tam nie było. Nie skomentowaliśmy tej opowieści, ale chyba każdy z nas pomyślał to samo - może jednak opowieści o duchu nie są wyssane z palca?

Ostrożnie zaczęliśmy schodzić w dół. Chłopcy na zmianę robili z rąk "krzesełko" i nieśli Ewę, która, na szczęście, jest lekka jak piórko. Na początku posuwaliśmy się szybko, ale wkrótce zaczął padać śnieg. Najpierw drobniutki, ale wkrótce rozpętała się prawdziwa śnieżyca. Wiatr wył głośno, a lodowate kryształki boleśnie raniły nasze twarze. Nie widzieliśmy drogi, więc postanowiliśmy przeczekać śnieżycę. Na szczęście zdołaliśmy dotrzeć do niewielkiej jaskini. Zapaliliśmy ognisko i usiedliśmy wokół niego. Staraliśmy się nie myśleć o ciemności, która roztaczała się za naszymi plecami. Nagle - i była to najdziwniejsza rzecz, jaka przydarzyła mi się w życiu - z głębi jaskini dobiegł nas głośny, złowrogi śmiech. Nie, nie był to wiatr. Był to autentyczny, ludzki śmiech. Zerwaliśmy się na równe nogi, niektórzy z nas krzyczeli i chcieliśmy uciekać. Jednak na dworze rozpętało się prawdziwe białe piekło. Musieliśmy tu zostać na noc.

Zapadł zmrok. Na szczęście w plecakach mieliśmy śpiwory, dzięki którym zrobiło nam się trochę cieplej. Ktoś ponuro zaproponował, żebyśmy dla rozrywki opowiadali historie o duchach, ale zbyliśmy ten żart milczeniem. Ewa była bardzo blada, ale dzielna. Waldek powiedział nam cicho, że chyba jednak jej noga jest tylko zwichnięta, bo inaczej dziewczyna nie wytrzymałaby bólu i dawno zemdlała. Myślałem, że tej nocy nie zmrużę oka, ale stało się inaczej. Miałem koszmarne sny - o starcu z długą brodą zanoszącym się okropnym śmiechem, o młodej blondyneczce w śmiesznym, zielonym kapelusiku przyglądającej się nam ciekawie z głębi jaskini, o nietoperzach wirujących nad naszymi głowami… Później okazało się, że ci z nas, którzy nie mogli zasnąć, całą noc słyszeli ten śmiech z piekła rodem i kroki.

Rankiem obudziło nas nawoływanie. Chłopi ze wsi wyruszyli nam na ratunek. Ucieszyliśmy się na ich widok. Zanim opuściliśmy jaskinię, nie mogłem się powstrzymać, by nie zajrzeć trochę głębiej. W świetle dnia nie wyglądała tak przerażająco. Jakież było moje zdziwienie, gdy za wyłomem skalnym zobaczyłem stary, zmurszały zielony kapelusik z piórkiem. Nie powiedziałem o tym nikomu.

Za rok wyjechaliśmy do ferie do drogiego i zatłoczonego Zakopanego.