Drogi pamiętniku. Śmiesznie to brzmi.

Dawno nic nie pisałam. W ogóle dawno się nie odzywałam do wszystkich. Ludzie gadają do mnie na gadu-gadu, ja nie odpowiadam, dzwoni telefon, nie odbieram. nie mam ochoty, nie mam czasu, nie mam nic do powiedzenia. Brzmi jak depresja, ale to tylko refleksja. Czasem wydaje mi się, ze potrafię tylko mówić i malować rzęsy.

Dochodzi czwarta i właśnie robię porządek w moim pokoju. mąż wraca jutro z domu i zaprosiłam go na herbatę, może nawet dlatego, żeby te stosy papierów, które sięgały już kolan nareszcie uprzątnąć.

Wbrew pozorom staram się bardzo porządkować moje życie. Trzymać się zasad, przynajmniej tych emocjonalnych. Kocham rodziców, jacy by nie byli, mąż to mąż - też go kocham (tak, szczęśliwa jestem z Nim, to piękny człowiek, chociaż czasem myślę, ze to wszystko bez sensu. Bo On nie potrafi... no nie ważne.)."Ojczyznę kochać trzeba i szanować". I może to takie wszystko trochę na wyrost. Jakieś cudze ubranie w które się na siłę stroję. Może tego we mnie nie ma - może to są emocje, jak książki o nieporozcinanych kartkach, które ludzie trzymają na półkach nie po to, żeby je czytać, ale po to, żeby stały, nie wiem.

Jak na razie uprzątnęłam regały i pół podłogi. Malwina L. - władczyni chaosu. Piszę teraz recenzje czterech nowych książek, które mają być nominowane do nagrody Nike - wszystkie cztery są nudne... gonią mnie terminy, nawet praca roczna, którą teraz klecę bardzo oświeconym i poważnym językiem to jaką absurd, bo nawet jeśli wyciągam jakieś błyskotliwsze konkluzje to ja się na tym nie znam. Moja maturzystka, do której na korepetycjach wygłaszam preorę przez dwie godziny bez przerwy, z werwą i pasją póki nie ochrypnę i wiem, że to jest jakieś żonglowanie abstraktami, ze może sprawiam wrażenie, może ileś tam tych informacji mam, ale to nie jest wystarczające, dla mnie to nie jest wystarczające, bo wszystko robię po łebkach, nie potrafię zaprowadzić kosmosu ani w bibliotece ani w notatkach ani we własnej wiedzy. A muszę, ponieważ mąż - wiem o tym - żąda ode mnie pewności. Znaczy może nie żąda, nawet o tym nie wie, o tym jakimś tam postulacie, ale tak już musi po prostu być; on jest słaby, ja jestem silna, on jest chwiejny po to, żeby móc oprzeć się na mojej stabilności. Dobry powód, żeby wymyślić się na nowo, dobry powód, żeby zgarnąć papiery z podłogi. Chciałabym, żeby było lato, chciałabym czytać Joyce'a w ogrodzie botanicznym i żeby nie było ani za ciepło ani zbyt zimno; płytkie te moje zachcianki, bo w moim życiu teoretycznie nie ma się czym męczyć.

Chciałabym móc spojrzeć sobie czasem na Niego i móc zauważyć jak mu się do mnie oczy śmieją i mieć tę pewność, że jest mu dobrze, ze idziemy w stronę światła, jak to tam stachura śpiewa. Chciałabym mieć tę pewność, że gdyby coś się stało mogę się na nim oprzeć, ze mnie nie zostawi, że będzie wiedział co zrobić. Oczywiście, gdyby posiadał te przymioty ja nie korzystałabym z nich - przecież świetnie radzę sobie z rzeczywistością - ale podejrzewam, ze byłoby to niewyobrażalnie piękne uczucie.

Chciałabym przyjść na uczelnię i nie czuć, ze odrabiam pańszczyznę, chciałabym znów być na swoim miejscu. A jak jest nie wiem. Szarpię się, terminy gonią, nie mam weny, nie mam pomysłu, nie mam siły. Sypiam w dzień, przy komputerze siedzę w nocy, mnóstwo rzeczy planuję i nie robię ich.

Chciałabym takiej chwili emocjonalnego spokoju, kilku uśmiechniętych twarzy wokół, ale bez tej myśli, ze czas spędzany z nimi oznacza coraz mniej czasu na rzeczy, które mnie gonią.

Lawiruję, nikt tego nawet nie zauważył. Zmęczona jestem strasznie. Oraz aktualnie jestem także chora. Wybacz, ze tak narzekam. Zbiorę resztę papierów i kładę się spać. Kończę dzisiaj 35 lat. Jak Dante jestem już - na połowie czasu, a przyjdzie mi pewnie osmalić mokasyny w piekle.