Wczesnym rankiem 15 lipca 1410 roku wstaliśmy, wiedząc że dziś mamy stoczyć wielką bitwę z Zakonem Krzyżackim. Każdy z rycerzy był świadomy, że może dziś zginąć, ale nie myśleliśmy o tym. Naszym celem było zwycięstwo dla naszej ojczyzny, honoru, dla naszych bliskich. Już tak wcześnie słońce mocno przygrzewało, nieliczne obłoki nie mogły nas ochronić przed upałem. Kiedy nasz król rozkazał zająć pozycje, bez chwili zwlekania wykonaliśmy rozkaz, tworząc zwarte szeregi. Na twarzach najmłodszych rycerzy widać było olbrzymie przejęcie, ale głęboko skrywali strach. Dla mnie nie była to pierwsza w życiu bitwa, ale kto mógł wiedzieć czy nie ostatnia.
Wiedzieliśmy, że wojska krzyżackie górują nad nami uzbrojeniem, może także wyćwiczeniem, ale z pewnością nie odwagą. Myśleliśmy więc tylko o wygranej. Oczekiwaliśmy z narastającą niecierpliwością na początek walki, ale na nic byłoby całe nasze męstwo bez pomocy Boga. Razem z królem modliliśmy się zatem, uczestnicząc we Mszy i czyniąc pobożnie znaki Krzyża. Wszystko to tak dodało nam ducha, że widząc zbliżających się posłańców krzyżackich, głośno krzyczeliśmy. Na widok przyniesionych mieczy, które miały nas pohańbić, nie mogliśmy już opanować nienawiści i gniewu.
Król szybko odprawił ich swoją jakże mądrą odpowiedzią i wkrótce dał się słyszeć głos trąb wzywających do boju. Cały czas upał dawał się nam we znaki, na szczęście niebo zaczęło się chmurzyć, w powietrzu wisiała burza, nie spadła jednak ani jedna kropla deszczu. Nie było już czasu na myślenia o strachu ani o naszych bliskich pozostawionych w domach, król wydał rozkaz ataku.
Dwie potężne kolumny wojsk starły się ze sobą w morderczym boju. Wkrótce nie sposób już było rozeznać gdzie przyjaciel, a gdzie wróg. W gęstwie ściśle ze sobą splecionych ciał panowała ciemność, mimo iż na zewnątrz świeciło jasne lipcowe słońce. Na oślep rozdawałem uderzenia toporem, wokół mnie rozlegały się upiorne jęki konających, świst mieczy, chrzęst tarcz. Właściwie już nic nie widziałem, nie wiem czy to z powodu potu i krwi zalewających mi oczy, czy skrajnego porażenia całego ciała na widok tak nieludzkiego obrazu. Byłem niemłodym człowiekiem, walczyłem w wielu bitwach, zapewne sam zabiłem wielu rycerzy - dobrych i złych ludzi, odważnych i tchórzliwych. Mimo to za każdym razem odczuwałem ten sam wstręt i przerażenie i to wcale nie ze strachu o utratę życia.
Naraz dostrzegliśmy wycofujących się w popłochu Litwinów i nacierających na nich Krzyżaków. Ogarnęła nas prawdziwa wściekłość. Ruszyliśmy do natarcia z podwójnym impetem i ponownie zaczęliśmy odzyskiwać przewagę. W ciągu długich, niemal niekończących się godzin bitwy, coraz widoczniejsza stawała się przewaga naszych wojsk. Narastająca radość jeszcze bardziej dodawała nam sił i sprawiała, że niemal nie czuliśmy zmęczenia. Tylko nieliczni z nas zorientowali się, że w boju poległ już sam Wielki Mistrz Zakonu Krzyżackiego. Klęska Krzyżaków była ogromna i sromotna, ale też obie strony poniosły olbrzymie ofiary. Wszędzie, jak okiem sięgnąć leżały ciała poległych rycerzy. Dopiero teraz zwolna zaczęło do mnie docierać poczucie zwycięstwa, ale też gwałtownie powaliło mnie zmęczenie po wielogodzinnym okrutnym boju.
Deszcz, którego spodziewano się od rana zaczął padać równocześnie z ostatnimi akordami kończącej się bitwy. Padał na czarne od błota twarze, pełne krwi ręce, wyschnięte od krzyku gardła. Tak jakby chciał zmyć całą radość zwycięzców i rozpacz pokonanych, cały ten obraz, który ktoś kiedyś na pewno spróbuje na nowo odmalować.