Św. Franciszek pochodzący z Asyżu syn bogatego kupca, dorastał w dostatku, a jego młodość upłynęła na zabawie. Przeznaczono dla niego przejęcie "rodzinnego interesu". Jednak on sam podczas wypraw krzyżowych, w których walczył w obronie wiary, przeszedł głęboką przemianę i radykalnie zmienił postawę życiową. Został zakonnikiem. Jego filozofia życiowa była bardzo prosta i radosna: propagował zachwyt nad światem, zamiast ponurej ascezy, ponieważ świat to również dzieło Boże, a zatem jego doskonały. Umiał podziwiać piękno ciała ludzkiego, przyrody, samego siebie. Ale co najważniejsze: największego szczęścia dostarczała mu wiara w Boga. Nie była to zatem już smutna, ponura wiara wynikająca ze strachu przed groźnym i surowym Bogiem. Było to także dobrowolne ubóstwo, wynikające z poczucia, że dobra doczesne rozpraszają i przeszkadzają w skupieniu się na tym, co najistotniejsze. Życie franciszkanów mijało zatem na pomaganiu innym, modlitwach i pracy. I przede wszystkim na radości z tego płynących.

Czy dziś taka filozofia miałaby swoje miejsce? Trudno odpowiedzieć jednoznacznie. I tak i nie. Z jednej strony bowiem trudno sobie wyobrazić, by ktoś dobrowolnie rezygnował z pieniędzy, rozdawał je biednym po to, aby być ubogim. Z drugiej jednak strony zdarzają się osoby takie jak Matka Teresa z Kalkuty, które właściwie po franciszkańsku oddały się Bogu i bliźnim. Ciężka praca, bezgraniczne poświęcenie drugiemu człowiekowi, brak wygód w zasadzie niczym nie różni św. Teresy od św. Franciszka. Jest to o tyle spektakularny przykład, że obecnie naszym celem są często rzeczy materialne. Zapominamy o potrzebach duchowych, o potrzebach drugiego człowieka. Szerzy się tzw. społeczna znieczulica. W chwili zagrożenia nie możemy mieć pewności, że ktoś nam przyjdzie z pomocą. Przy okazji warto wspomnieć, że strasznie się chlubimy tym, co osiągnęliśmy. W epoce konsumpcji i sprzedaży, należy umieć się jak najlepiej zaprezentować, co w naturalny sposób eliminuje skromność. Dziś nie robi się rzeczy nie na pokaz, a przynajmniej bardzo rzadko.

Nie jestem też pewien czy potrafimy jeszcze tak radośnie się cieszyć z małych rzeczy jak święty Franciszek. Dary przyrody, niesamowitości świata przestają robić wrażenie, bo stały się oczywiste. Nie cieszymy się już także z życia samego w sobie. Nie zauważamy, że to jest największy dar. Zanika również porozumienie pomiędzy ludźmi. W dobie Internetu, telefonów i smsów, coraz mniej czasu ze sobą spędzamy. Relacje międzyludzkie stają się mniej wylewne i spontaniczne. Komunikujemy się ze sobą w sposób bardzo treściwy, ale mało emocjonalny.

Innym problemem jest bark zrozumienia, dla odmienności. Nie tolerujemy ludzi, którzy wyglądają inaczej niż my. Stąd wziął się rasizm, który mimo wszystko jest nadal mocno zakorzeniony w kulturze, zwłaszcza europejskiej. Problemem jest też akceptacja, dla innych orientacji seksualnych, czy po prostu dla osób na przykład kalekich. Często dochodzi do sytuacji, że zamiast pomagać tym, którzy mają trudniej niż my, dodatkowo im przeszkadzamy. W skrajnych przypadkach dochodzi do tego, że takich ludzi się poniża, upokarza czy poniewiera. Być może wynika to z braku akceptacji samego siebie, być może z pychy jaką czujemy, mimo, że nie mamy do niej podstaw.

Być może więcej franciszkanizmu nie zaszkodziłoby mam. W końcu to filozofia, która nikomu ani niczemu nie szkodzi, a kładzie nacisk na najważniejsze wartości związane z miłością do bliźniego. Ponadto umiłowanie piękna przyrody, chęć obcowania z nią to także walory tej ideologii, o których dziś już się zapomina. A przecież każdemu z nas przydaje się moment wytchnienia, gdy po ciężkiej pracy możemy przez chwilę się zastanowić czy to, co robimy to jest to co nas naprawdę uszczęśliwia.