Dopiero zaczynał się dzień. Orzelska wiele zaplanowała na ten dzień. Szybko poprawiła pościel na łóżku, założyła przygotowana wczoraj suknię i starannie uczesała włosy. Wyjątkowo zależało jej na wyeksponowaniu swojej urody właśnie tego dnia, bowiem spodziewała się długo zapowiadanej wizyty kochanka. Kiedy tylko o tym myślała czerwony rumieniec zawstydzenia pokrywał jej policzki, a oczy lśniły ze szczęścia." Dzisiaj wreszcie będę blisko niego. Cała do niego należę" - rozmyślała. Przypomniała sobie o przygotowanej specjalnie na tą okazję kokardzie w kształcie kwiatu, która miała przypiąć do sukni. Zdenerwowanym głosem zapytała:

- Kto znowu ruszał moje rzeczy? To pewnie ty Marto znowu wprowadzasz swoje porządki. Może powiesz mi łaskawie, gdzie jest teraz ta kokarda, skoro przeszkadzało ci, że leży na stole?

- Oj, Justyno radzę ci uważaj, jakim tonem zwracasz się do starszej pani. Twój Zygmunt nie zastąpi ci nigdy całego świata, nie warto dla niego ryzykować pogorszenia stosunków z bliskimi. Twoja kokarda leży dokładnie tam, gdzie ja zostawiłaś moja panno, czyli na krześle przy łóżku, nie pamiętasz już, jak pół nocy do niej wzdychałaś? Oj, głupiś ty dziewczyno, ślepe uczucie odebrało ci rozum.

- A ty ciągle swoje - rzekła rozbawiona Justyna.

- Tak, tak, myślisz, że Marta stara panna nic o miłości nie wie. Zobaczysz wspomnisz jeszcze moje słowa, nawet nie wiesz, jak szybko.

- Ależ szanuję cię, ale pozwól mi się cieszyć tym uczuciem.

Justyna wyjęła spod łóżka lakierowane czarne trzewiki. Zygmunt lubił ją w tych butach, kiedyś przywiózł je dla niej z Paryża. Starannie związała sznurowadła i mocno je ścisnęła, by stopa wydawała się szczuplejsza. Chciała jak najszybciej wywiązać się z porannych obowiązków w kuchni, bo Marta nie zwolniła ją z dyżuru, co Justyna uważała za złośliwość. Prosiła o to Martę, ale ta odpowiedziała, że najpierw obowiązki, a później przyjemności. Orzelska znała jej zdanie na temat Zygmunta, więc wolała się nie sprzeciwiać. O mało co nie zrzuciła dzbana z sokiem porzeczkowym i w ogóle wszystko dziwnie leciało jej z rąk. Starała się szybko pozbierać noże, które z hukiem spadły i uderzyły o betonową podłogę w kuchni, bo bała się nagany Marty, albo - co gorsze - samego Benedykta. Starała się skupić na każdej czynności, ale nie była w stanie, bo w jej myślach wciąż uporczywie wracał obraz Zygmunta. Widziała go w eleganckim surducie i nienagannie zapiętej białej koszuli, siedzącego na wprost wujostwa Korczyńskich, kiedy opowiadał im o architekturze Rzymu. Pamięta doskonale, jak ekscytował się przy każdym zdaniu, jego błyszczące oczy, a do tego ten aksamitny głos, dobrane odpowiednio słowa i nienaganna dykcja. Stała wtedy w progu salonu i nie śmiała wprost na niego spojrzeć, by nie wzbudzić podejrzeń Benedykta, ale chłonęła każde słowo. Marzyła, że ten przystojny mężczyzna będzie kiedyś należał tylko do niej, wyłącznie jej będzie opowiadał o swych wrażeniach z podróży, tylko jej dane będzie poznać jego tajemnice. Na tych rozmyślaniach przyłapał ją Benedykt:

- Cóż u diabła za wstrętny zapach spalenizny unosi się w całym domu. Czy nawet mleko na śniadanie sam mam doglądać. Zlitujcie się moi mili, tak funkcjonować się nie da.

Okrzyki wuja obudziły Justynę. Rzeczywiście spora część mleka wylała się na blachę pieca. "No to wpadałam" - pomyślała i lekko się zdenerwowała, bo zawsze uważała, by wuj nie miał powodów, by się na nią gniewać.

- Niech wuj się nie denerwuje - powiedziała spokojnie - przykro mi bardzo, że ze mnie taka niezdara.

- Ale to tylko dziś Justyno, nieprawdaż? - badawczo i z lekką ironią w głosie zapytał Benedykt. Szybko zapomniał o tym wydarzeniu i poszedł do swoich gospodarskich zajęć. Były o wiele ważniejsze niż przypalone mleko.

Gdy w Korczynie na dobre zaczęło się śniadanie, Justyna nie usiadła wraz z innymi do stołu. Sprowadziła tylko ojca i zostawiła go pod opieka Witolda i Emilii, a sama ruszyła droga w dół przez rozległe Korczyńskie pola. Biegła przed siebie, a wiejący wiatr burzył tak staranne ułożone włosy. Zioła i trawy czepiały się fałd jej sukni, ale to jej nie przeszkadzało. Biegła na oślep aż do utraty tchu. Nagle padła na zielonej polanie opodal lasu. Patrzyła w błękitne niebo i poczuła się prawdziwie wolna, niezależna i kochana. Znów powróciło wspomnienie Zygmunta. Doskonale pamięta, jak pod pretekstem pożyczenia tomiku wierszy niemieckich romantyków Zygmunt wchodził do jej pokoju. W książce zawsze zostawiał tajemniczy liścik z wyznaniem miłości. Siadał na jej łóżku, a ona mogła godzinami wpatrywać się w niego. Słyszała najwspanialsze komplementy, o jakich marzyłaby każda kobieta, wtedy nie czuła się już uboga rezydentką na łasce wuja, lecz damą, taka jakie Zygmunt spotykał na salonach Europy. To właśnie Zygmunt nauczył ją patrzeć na przyrodę i dostrzegać głębię otaczającego świata. Chciała patrzeć tak jak on, mówić jego ustami i czuć jego wrażliwym sercem artysty. "Tak to jemu zawdzięczam jakże rzadkie w mym życiu chwile szczęścia" - pomyślała. Pamiętała też ich pierwszy pocałunek w powozie. Pocałunek, o którym wiedzieli tylko oni. To wtedy obiecała sobie, że będzie nu wierna. A dzisiaj miał przyjechać do wuja Benedykta. Po co przyjeżdża wiedziała tylko ona. Była przekonana, że wizyta u wuja to jedynie pretekst, bo przecież on miał przyjechać dla niej. Zapewne tęsknił tak jak ona. A może wreszcie się oświadczy? Może chce porozmawiać z Benedyktem o ich wspólnej przyszłości? Ale już późno pora wracać - pomyślała - Zygmunt przyjedzie i nie zastanie mnie. Tego bym nie przeżyła. Jeszcze szybciej niż przedtem pobiegła do Korczyna. Na progu dworu stała Marta, bardzo zła:

- A gdzie to się panna włóczyła? Najpierw stroi się, cuda jakieś wyczynia, każe nam pić przypalone mleko, a później nie pojawia się, gdy Zygmunt przyjeżdża.

- To on już jest? Rozmawia z wujem?

- A co, miał może czekać aż jaśnie panna raczy wrócić ze spaceru?

Zajrzała do salonu. Stał wyprostowany, młody, radosny, najpiękniejszy. Znowu gestykulował rękami i mówił z zaangażowaniem, a wuj patrzył na niego, jak na cudowne zjawisko. Zaledwie urwane słowa docierały do dniej, ale fantazja podpowiadała jej ich sens. Nagle Zygmunt zauważył ją. Wymienili spojrzenia. Ona oczywiście zamiast chłonąć tę chwilę, zastanawiała się nad tym, jak wygląda. W końcu Marta wnosiła wazę z zupą i wszyscy zajęli miejsca za stołem. Justyna miała ochotę usiąść blisko Zygmunta, albo najlepiej rzucić mu się na szyję i już nigdy nie wypuścić. Jednak dla zachowania pozorów zajęła swe stałe miejsce między Martą a Witoldem. Chciała zatrzymać na dłużej wzrok Zygmunta, ,lecz on wyraźnie unikał długich spojrzeń. Jeśli jego wzrok spotkał się ze wzrokiem Justyny, to jedynie przypadkiem i był to zaledwie ułamek sekundy. Justyna poczuła się niepewnie. Nagły niepokój zawładnął jej myślami. Czyżby Marta miała racje, że tylko ja poważnie traktuję nasze potajemne spotkania? Czyżby poznał inną? To niemożliwie - pocieszała się, ale marnie jej to wychodziło. Obiad dobiegł końca, a ponieważ była piękna pogoda Emilia namówiła męża i pozostałych na partyjkę szachów w ogrodzie. "Teraz go zatrzymam. Do licha niech wreszcie wyjaśni, o co mu chodzi? Co znaczą te chłodne spojrzenia? Teraz albo nigdy" - obiecywała sobie Justyna.

Specjalnie zatrzymała się na dłużej w drzwiach, niby szukając parasola przeciwsłonecznego.

- Zygmuncie, chciałabym być pomógł mi poszukać parasola. Od rana boli mnie głowa. Ten upał mnie wykańcza.

- Cóż, kiedy dama prosi? - od niechcenia wybełkotał Zygmunt.

Justyna chwyciła go mocno za ramię i wprowadziła do altany w ogrodzie.

- Zygmuncie, czy zechciałbyś wyjaśnić mi powód swego chłodu?

- Postaram się, ale nie wiem, czy można nazwać to chłodem. Przesadzasz moja droga. Ponosi cię fantazja. Wiesz, jestem szczęśliwy. Pragnę ci zakomunikować o dacie mego ślubu. Zaręczyłem się, ona wypełnia moje serce, uskrzydla mnie i dopełnia.

- Co? - wydukała Justyna. Jak śmiesz mówić mi to tak po prostu?

- Przecież chciałaś poznać prawdę. Mówiłem ci, że ponosi cię fantazja. Ubzdurałaś sobie wielka miłość między nami, a ja przecież niczego ci nie obiecałem. Chyba nie myślałaś, że z moim majątkiem i talentem, a przy tym jako stały bywalec salonów europejskich stolic poślubię rezydentkę z Korczyna. Co powiedzieliby na to moi znajomi, elitarne towarzystwo, w którym przebywam. Wybitny malarz i jego żona Justyna z Korczyna - hehehe!

Justyna nie mogła powstrzymać łez. Zakryła twarz dłońmi i z wrzaskiem pobiegła przed siebie. Zgromadzeni z wyrzutem spojrzeli na Zygmunta, a on dalej śmiał się szyderczo, triumfował.

- A prosiłem go, żeby był delikatny dla Justunki, to dobra, wrażliwa dziewczyna i chyba rzeczywiście jest w nim zakochana. W kogo on się wrodził? - powiedział Benedykt do Emilii.

- Ależ kochanie, to całkiem, jak w tych romansach francuskich. Nie rozumiesz Zygmunta, to światowiec. Dla takich ludzi, jak on pewne sprawy są oczywiste, nikt nie bawi się w sentymenty, lecz co ty mógłbyś o tym wiedzieć - ścięła męża Emilia.

Tym czasem Justyna biegła przed siebie aż dotarła do Bohatyrowicz. Poszła w kierunku dobiegających od pola głosów. Zobaczyła siedzącego na koniu młodego blondyna, który śpiewał donośnym głosem ludową pieśń, a zgromadzone kobiety powtarzały po każdej zwrotce refren. Gdy Justyna zbliżyła się przerwał:

- O, panienka ze dworu. Widziałem panienkę, jak byliśmy z wujem Anzelmem sprawę szkody, co to nasze konie wyrządziły wyjaśnić. Chce panienka spróbować wiązać kłosy?

- Daj spokój Janek. Toć nie wypada panienkę do pracy zaprzęgać - krzyknęły chórem oburzone kobiety.

- Kiedy ja chętnie się nauczę.

Justyna pracowała do wieczora, a później Janek odprowadził ją do Korczyna. W prawdzie Marta była zła na nią, a Benedykt już miał zamiar wszcząć poszukiwania, ale to nie zepsuło dobrego nastroju dziewczyny. Zrozumiała, że Zygmunt nie był jej godny, wiedziała też, że właśnie zaczęło się coś nowego i ważnego, jednak nie potrafiła jeszcze tego nazwać.