Zupełnie nagle i nieoczekiwanie w roku 1969 dostrzegłem analogię moich przeżyć do przeżyć samego Robinsona Cruzoe, bohatera moich niedawnych, pouczających lektur. Owe analogie miały oczywiście swoje źródło w określonych zdarzeniach.

Pewnego dnia, który już na zawsze wpisał się w moją pamięć, postanowiłem udać się z moją załogą w niezapomniany rejs. Nieoczekiwanie nadeszła burza i rozpoczął się wielki sztorm. Paradoksalnie pomyślałem wówczas o Robinsonie, któremu przecież też przydarzył się sztorm. Coż...szybko się okazało, że moje dalsze losy są zwierciadlanym odbiciem losów Cruzoe. Mój statek bowiem bardzo szybko zatonął razem z załogą. Parę następnych dni spędziłem na morzu, dryfując w zupełnie nieznanym mi kierunku.W końcu jednak dojrzałem ląd i dopłynąem szczęśliwie do wyspy. Obliczyłem, że dniem mojego przybycia na dziką plażę był 31 grudnia. Ponownie przypomniałem sobie słynnego rozbitka, zacząłem iść jego śladem i postanowiłem rozejrzeć się wokół. Chciałem sprawdzić, czy gdzieś obok nie czyhają dzikie zwierzęta. Szybko się okazało, że jest ich całkiem sporo i, że nie są one raczej zbyt przyjaźne nastawione do ewentualnych przybyszów.

Postanowiłem więc przejrzeć mój ekwipunek, czy też jego resztki. W plecaku szczęśliwie znalazłem scyzoryk, pistolet, który miał mnie obronić przed piratami, osiem magazynków, dwa bochenki chleba, opatrunki i zapalniczkę.Nie było zatem tak źle. Robinsom przecież nie miał nawet czym rozpalić ognia, byłem zatem w zdecydowanie lepszej od niego sytuacji.

Moja pierwsza noc na obcej wyspie była chyba najtrudniejsza, postanowiłem bowiem spędzić ją na drzewie. Wkrótce zdecydowałem, że zbuduję sobie szałas. Wybrałem więc drzewo, które chroniłoby mnie od dzikich i niebezpiecznych zwierząt, a zarazem byo skutecznym schronieniem. Wykorzystałem wtedy mój scyzoryk, którym pościnałem wiele łodyg bambusa przeznaczonych na mój prowizoryczny dom. Kilka dni później mój domek na drzewie był gotowy.

Wkrótce jednak skończyło mi się jedzenie. Postanowiłem poszukać pożywienia na wyspie i w rezultacie po paru godzinach miałem plecak pełen bananów i ananasów, a do picia zdobyłem słodką wodę z pobliskiego źródełka.

W zasadzie kolejne dni były do siebie dość podobne. Co jakiś czas wyruszałem po owoce, a raz w tygodniu urządzałem polowanie na zwierzęta. Trzy tygodnie po przybyciu na wyspę zorientowałem się, że straciłem niemal wszystkie naboje. Zdecydowałem wówczas, iż będę uczył się rzemiosła.

Cztery miesiące później byłem prawie mistrzem w krawiectwie, murarstwie, garbarstwie, ciesiołce i strzelectwie. Wielkimi krokami zbliżała się zima, a ja miałem przede wszystkim letnie ubranie. Zmuszony więc byłem do uszycia sobie futra ze skóry jakiegoś dzikiego zwierzęcia. Wiedziałem, że na taką pracę potrzebuję minimum dwóch tygodni. Tymczasem z dnia na dzień robiło się coraz chłodniej. Pomyślałem, iż najważniejsze w takiej sytuacji to zebrać odpowiednie zapasy na zimę. Dzień akurat był pełen Słońca, wiał lekki, orzeźwiający wiatr. Ponad cztery dni zabrało mi kompletowanie zapasów zimowych, ale przecież były one nadzwyczaj niezbędne.

24 Grudzień.

Dzień, który zapamiętam jako pełen wspomnień i refleksji. Nie było mi zbyt wesoło. Po raz pierwszy odkąd przybyłem na tą wyspę popłynęły mi z oczu łzy. Przypomniałem sobie szystkie Wigilie, Święta Bożego Narodzenia, które zawsze, każdego roku spędzałem w gronie najbliższej rodziny. Teraz siedziałem zupełnie sam, zupełnie samotny na tej nieznanej nikomu wyspie, a przy mnie siedział tylko Zenon - pluszak, którego uszyłem ucząc się krawiectwa. Czasem do niego mówiłem, co skutecznie zagłuszało mój smutek i tęsknotę.

W Wigilię jednak przygotowałem parę bardzo skromnych potraw. Miałem m.in. różne gatunki ryb i baraninę. Najadłem się do syta i zacząłem nucić znane mi kolędy i tańczyć z Zenonem. Po całym dniu, pełnym swoistych wrażeń pomodliłem się i zasnąłem głębokim snem

Parę kolejnych dni przebiegło starym rytmem. Jednak coraz bardziej zacząłem sobie uświadamiać jak bardzo zaczyna mi doskwierać brak kontaktu z ludźmi, jak bardzo jestem tu samotny i jak ulegam stopniowemu zdziczeniu. Zaczynałem przypominać drapieżne zwierzę, byłem coraz bardziej nerwowy i wybuchowy.

31 Grudzień - Sylwester.

To dzień, w którym uświadomiłem sobie przyczynę rozbicia mojego statku.

Rocznica mojego pobytu na wyspie! Byłem jednak dosyć zadowolony i podekscytowany. Nakryłem stół całkiem pokaźnymi potrawami i oczekiwałem północy. Zaczynał się Nowy Rok!

Następnego dnia zupełnie nieoczekiwanie dostrzegłem w oddali czerwoną poświatę, a za nią napis na niebie. Litery, które spostrzegłem trochę mnie zaniepokoiły. Sugerowały bowiem, że mój statek rozbił się na terenie bermudzkiego trójkąta. Ten właśnie punkt każdy żeglarz stara się omijać z daleka. To wyjaśniało, dlaczego do tej pory nie mogłem ujrzeć żadnego okrętu, który przepływałby obok mojej wyspy. Był to dla mnie przełomowy moment. Rozpocząłem natychmiast poszukiwania osób, które mogłyby przebywać wspólnie ze mną na tej wyspie. Szukałem i szukałem, aż w końcu po wielu tygodniach ujrzałem nieoczekiwanie grupę tubylców. Po raz pierwszy od dłuższego czasu poczułem prawdziwą radość. Tubylcy okazali się być ludźmi niezwykle przyjaznymi i pomocnymi. Współpraca układała nam się nadzwyczaj dobrze. Najpierw dzieliła nas bariera językowa, więc porozumiewaliśmy się głównie językiem migowym. Z czasem jednak moi nowi znajomi wyrazili chęć, aby uczyć się podstaw języka polskiego. Oczywiście byłem z tego faktu bardzo zadowolony. Komunikacja stał się o wiele łatwiejsza, mogliśmy zatem szybciej wykonywać sporo czynności. Plemię tubylców stopniowo zaczęło się powiększać. Wspólnie więc nauczalismy nowych potomków czynności, które miały kiedyś znacznie ułatwić im codzienne życie. Dzieci uczestniczyły więc razem z nami w polowaniach i zazwyczaj były bardzo chętne do pomocy, do pracy, co oczywiście cieszyło wszystkich mieszkańców wyspy.

Kiedy tak przypatrywałem się tej rozrastającej się społeczności, to pomyślałem sobie, że można by tutaj utworzyć miasto, nazwać jakoś tę wyspę i rozwijać się tak jak robiliśmy do tej pory. Tak więc wyspa została nazwana Nowa Polonia, co miało się kojarzyć z moją odległą ojczyzną.

Pewnego dnia myśliwi wyruszyli na łowy, toteż zaczaili się na swoją ofiarę w pobliskiej grocie. Jeden człowiek nieopatrznie potknął się o coś bardzo błyszczącego. Szybko zorientowałem się, że mamy przed sobą ogromną, bogatą kopalnię złota. Rozmyślałem o niej dosyć długo, aż w końcu wpadłem na pewien osobliwy i ryzykowny, lecz jednocześnie realny pomysł. Namówiłem moich przyjaciół z wyspy, aby zabudowali statek. Zgodzili się bez żadnych problemów, ale budowa nie była wcale łatwa i przyjemna. Trwała ponad trzy miesiące. Kiedy statek był gotowy zdecydowałem się zabrać jego budowniczych i popłynąć w morze.

3 czerwiec 1976

Rejs był dosyć długi, lecz na szczęście odbył się bez przeszkód i nieprzyjemnych przygód. Udało nam się wspólnymi siłami dopłynąć do odległegego miasta - do Filadelfii. W końcu przypomniałem sobie, jak naprawdę wygląda normalne życie, zaczerpnąłem wiele interesujących informacji o sytuacji na całym świecie.

Pół roku później wsiedliśmy ponownie na statek i wyruszyliśmy na dobrze znaną nam wyspę Nowej Polonii. Postanowiliśmy utworzyć szlak handlowy, z którego cieszyli się również moi przyjaciele z wyspy, którzy mieli okazję nauczyć się czegoś nowego od mieszkańców innych krajów.

12 październik 1979

To dzień niezwykle istotnej dla mnie podróży. Zdecydowałem się popłynąć do Polski, by móc się spotkac z moimi rodzicami, których juz tak dawno nie widziałem, a za którymi bardzo tęskniłem.

27 styczeń 1980

Mój statek dopłynął do polskiego portu, Cieszę się ogromnie, że za chwilę spotkam ukochanych rodziców po tylu latach rozłąki. Spotkanie i przywitanie było niezwykle radosne i wzruszające. Ocieraliśmy spływające po policzkach łzy szczęścia. Ja cieszyłem się dodatkowo z faktu, że już pojutrze, a zatem 29 stycznia miały być moje urodziny. Szczerze mówiąc zupełnie o nich nie pamiętałem, kiedy przebywałem na wyspie Nowej Polonii.

Co kilka lat wyruszałem w kolejną podróż statkiem po morzu, aby złożyć wizytę moim przyjaciołom na wyspie. Potem natomiast ponownie powracałem do kraju i moich najbliższych. I w tym miejscu kończy się moja opowieść, która do pewnego momentu mogłaby być historią samego Robinsona Cruzoe.