Nadchodził wieczór. Paul powoli budził się ze snu. Wolno otwierał napuchnięte oczy i próbował sobie przypomnieć, gdzie się znajduje. Nad sobą widział brudny, porysowany sufit, a obok łóżka tani, chwiejny stolik. No tak, kolejny motel. W ustach miał okropny smak - smak ludzkiej krwi. Najwidoczniej wczorajsze polowanie należało do udanych. I dobrze. Do ludzi czuł tylko nienawiść.
Odsunął brudną zasłonę. Na niebie migotały już wesoło pierwsze gwiazdy. Na zachodzie niebo było purpurowe i piękne. To Słońce dało niebu tę różnokolorową urodę. Słońce - najpiękniejsza i najważniejsza gwiazda kosmosu. Ach, czemu już nigdy nie będzie grzał twarzy w jego ciepłych promieniach?
Nagle zauważył coś, co go zaniepokoiło. Był głodny. A przecież nie dalej jak wczorajszej nocy zabił dwoje ludzi. Bywał głodny tylko z dwóch powodów: albo gdy szykowało się coś złego, albo gdy nie najadł się właściwie. Ta druga możliwość jednak tym razem nie wchodziła w rachubę, ponieważ dwie ofiary na jedno posiedzenie to aż nadto. Czyżby więc…? Poczuł niemiłe uczucie w okolicy serca. Nie były to wyrzuty sumienia z powodu podwójnego morderstwa. Nie miewał wyrzutów sumienia, uważał, że odsyłając kogoś z tego podłego świata robi mu przysługę. Niepokoił się o siebie. Życie nauczyło go jednego - należy ufać własnym przeczuciom.
Narzucił na ramiona płaszcz (wieczór był chłodny) i wyszedł przed budynek. Odszukał wzrokiem swój samochód i podszedł do niego. Wprawnym ruchem przekręcił kluczyk i otworzył drzwi. Nagle zamarł, na plecach i ramionach poczuł lodowaty dreszcz. Nie czuł czegoś takiego od dawna, a konkretnie mówiąc, od pewnej listopadowej nocy trzysta lat temu, kiedy to rzucił się komuś na pomoc, a ten ktoś zrobił mu straszną krzywdę. Próbował zrozumieć, co się dzieje, ale nie miał pojęcia. Wreszcie postanowił oddalić się jak najszybciej z tego miejsca. Wsiadł do auta i odjechał.
Czarna Corvetta była doskonałym samochodem. Umiała jechać piekielnie szybko, ale teraz jechała niecałe 100 mil na godzinę, mrucząc przy tym cichutko i podskakując na wybojach. Paul odprężył się. Lubił kontrolować sytuację. Właśnie tak było w czasie podróży, tylko od niego zależało, czy skręci w najbliższą odnogę autostrady czy też będzie pędził przed siebie aż do rana. Tym razem postanowił pędzić. Jak najdalej.
Jeszcze raz z przyjemnością przypomniał sobie chwilę, kiedy postanowił rzucić pracę w New Yorku i wyjechać na prowincję. To było dopiero życie - tułać się po bezdrożach Ameryki, spać w tanich motelach, nie przejmować się nikim i niczym. A od czasu do czasu urządzić małe polowanko, w końcu organizm też ma swoje potrzeby.
Jechał tak i rozmyślał o wszystkim i o niczym. Stracił poczucie czasu. Gdy się ocknął, było tuż przed świtem. Momentalnie dodał gazu, wiedział, że chwila spóźnienia może go drogo kosztować. W żyłach zamiast krwi miał czystą adrenalinę. Pędził przed siebie wypatrując motelu. Trochę się bał, a jednocześnie był dziwnie podniecony. Perspektywa ewentualnej rychłej śmierci pod pewnymi względami nie była taka zła.
Wreszcie zobaczył to, czego wypatrywał. Drogowskaz informujący, że za niecałe dziesięć minut może znaleźć się we wspaniałej i gościnnej miejscowości. Paul nienawidził małych miasteczek, jednak tym razem nie mógł grymasić. Skręcił i przycisnął pedał gazu. Zza horyzontu zaczęły się wymykać pierwsze promienie słońca, naprawdę nie miał czasu do stracenia. Wreszcie zobaczył - niepozorny budyneczek z neonem, kuszącym podróżnych niskimi cenami i smacznymi, domowymi posiłkami. Paul zaparkował, nałożył ciemne okulary, by uchronić oczy przed porannym słońcem i pobiegł w stronę drzwi wejściowych.
Powitała go sennie wyglądająca, ruda recepcjonistka. Przyjrzał się jej podejrzliwie, ale dziewczyna wyglądała normalnie.
- Czym mogę służyć?
- Potrzebuję pokój, teraz.
Odwróciła się i sięgnęła po klucz.
- Pokój 213. Do góry schodami i na lewo. 25 dolarów.
Frank sięgnął do kieszeni swoich wytartych dżinsów. Recepcjonistka uśmiechnęła się nieśmiało i życzyła mu miłego dnia. Odpowiedział jej tym samym i wbiegł na schody.
- Chwileczkę, proszę pana!
Odwrócił się zdziwiony.
- Czy pan… Czy pan jest jednym z nich?
Nie odpowiedział dziewczynie. O co jej chodziło? Jakich "ich"? Czyżby nawet tutaj dotarli? Do takiej zabitej dechami dziury? Niemożliwe. Pewnie dziewczyna oglądnęła w życiu za dużo horrorów.
Drżącymi rękami otworzył drzwi swojego pokoju. Dziwne. Zasłony z czarnego aksamitu przylegające tak idealnie do framug, że nie miał szansy dostać się tu nawet najmniejszy promyczek światła. Po co taka ostrożność w zwyczajnym motelu? Jednak nie miał siły teraz się nad tym zastanawiać. Powieki ciążyły mu, jakby były z ołowiu. Przekręcił dwa razy klucz w zamku (ostrożności nigdy nie za wiele) i tak jak stał, w ubraniu położył się na łóżku.
Gdy się obudził, była już noc. Zerknął na zegarek - dochodziła dwudziesta. O tej porze roku powinno już być po zachodzie słońca. Przeciągnął się leniwie i postanowił porozmawiać z recepcjonistką. Niech mu wyjaśni, co miało oznaczać jej dziwne pytanie o świcie. Zarzucił na ramiona kurtkę i udał się na dół. Jednak w recepcji nie było nikogo. Dziwne, czyżby ten hotel nie był całodobowy?
Wyszedł z budynku. Nie tylko było już ciemno, ale na niebie błyszczały pięknie gwiazdy. Noc była bezchmurna. Postanowił wziąć parę drobiazgów z auta. Rano tak się spieszył, że nie wziął nawet szczoteczki do zębów. Pogrzebał chwilę w bagażniku, zamknął starannie auto i wrócił do hotelu. Dziewczyny nadal nie było. Pomyślał, że to trochę dziwne.
- Przepraszam, jest pani gdzieś w pobliżu? - krzyknął mając nadzieję, że recepcjonistka jest w toalecie albo parzy sobie kawę.
Nie było odpowiedzi.
Wbiegł po schodach na piętro i już wkładał klucz do zamka, gdy kątem oka dostrzegł jakiś ruch na końcu korytarza. Błyskawicznie obrócił się i sięgnął po broń. Niepotrzebnie. Kilka metrów od niego stała mała, potwornie brzydka dziewczynka. Nie miała nawet włosów. Poczuł ulgę, że jednak hotel nie jest zupełnie opustoszały.
- Co tu robisz? Jak masz na imię? - zapytał najłagodniej, jak umiał. Nie miał dużej wprawy w rozmowach z dziećmi, nie chciał wystraszyć małej. Dziecko nie odzywało się, więc podszedł parę kroków w jej stronę. Takie brzydactwo o niezdrowej, ziemistej cerze może niedosłyszeć. Już miał powtórzyć pytanie, gdy mała wykonała dziwny podskok i rzuciła się w jego kierunku. Zanim zdążył zareagować, już siedziała na nim okrakiem, a jej drobne rączki sięgały w stronę jego gardła. Mimo grozy sytuacji, przemknęło mu przez myśl, jak śmiesznie to musi wyglądać. Potężny mężczyzna powalony przez mało, słabowitą dziewczynkę.
Chociaż dziecko nie było zwyczajne, jednak było to dziecko. Nie chciał jej skrzywdzić, więc tylko starał się osłaniać przed jej ciosami. Jednak dziewczynka była silna, bardzo silna. A jej małe, szare rączki zaciskały się coraz bardziej na jego gardle. Musiał coś z tym zrobić. Szarpnął się gwałtownie i dziewczynka poleciała w stronę schodów. Usłyszał, że jej kruche ciałko stacza się bezwładnie w dół. Zrobiło mu się głupio - w końcu to było tylko dziecko. A jeśli zginęła? Podbiegł do schodów i spojrzał w dół. Nie było tam nikogo. Zszedł na dół i rozglądnął się uważnie. Był zupełnie sam. Wcale mu się to nie spodobało, ale nie zamarzał teraz się nad tym zastanawiać. Wrócił do pokoju i doprowadził się do porządku.
Nagle usłyszał szelest. Błyskawicznie spojrzał w tamta stronę - aksamitna zasłona lekko się poruszyła. Wyobraził sobie stojące nieruchomo za zasłoną dziwne dziecko i automatycznie sięgnął po leżący na łóżku miecz. Tym razem nie będzie litościwy. Litość litością, ale to dziecko było niebezpieczne. Cicho podszedł do okna i szybkim ruchem odsunął zasłonę. Nikt. A raczej prawie nikt.
W kącie siedział mały, nastroszony, bury kotek. Zwierzątko usiłowało wyglądać groźnie, ale było małe i bezbronne. Paul odetchnął i wyciągnął rękę w stronę malucha.
- Kici kici, no chodź tu. Jesteś głodny? Poszukamy czegoś smacznego.
Kotek zawahał się, ale nie miał innego wyjścia jak zaufać nieznajomemu. Powolutku podszedł do Paula i obwąchał jego rękę.
- Chodź, mały przyjacielu, poszukamy mleczka.
Wziął zwierzątko na ręce, do pasa przypiął kaburę i wyszedł z hotelu. Po drugiej stronie ulicy był sklep. Paul popchnął szklane drzwi i wszedł do środka. Supermarket był ogromny, jednak całkiem pusty. Paul zmarszczył brwi. W tej mieścinie najwyraźniej coś było nie tak. Pytanie tylko - co.
Koło lady dostrzegł chłodnie. Oprócz jogurtów owocowych i serków stały tam plastikowe butelki z mlekiem. Ponieważ sklep był pusty, Paul postanowił obsłużyć się sam. Wyjął z lodówki najmniejszą butelkę z mlekiem i rzucił na ladę kilka centów. Zastanowił się chwilę.
- Umiesz pić z butelki, młody przyjacielu? Chyba jednak nie.
Zgrabnie przeskoczył ladę i zaczął myszkować w artykułach gospodarczych. Wreszcie natknął się na czerwone miseczki. Wziął jedną, przedostał się na drugą stronę i do pieniędzy leżących na ladzie dorzucił jeszcze kilka centów. Odkorkował butelkę i nalał mleka do miseczki. Kotek natychmiast zaczął chłeptać. Paul dopiero teraz zauważył, że zwierzątko jest bardzo chude.
- Pierwszy posiłek od dawna, co, biedaku? Obawiam się, że tutaj musimy się rozstać. Życzę smacznego!
Wyszedł ze sklepu i popatrzył na niebo. Widział wiele pięknych nocy, ale ta miała w sobie coś szczególnego. Niebo było aksamitne, gwiazdy lśniące, a cisza wokół - doskonała. To ostatnie budziło niepokój Paula. Gdzie się podziali mieszkańcy tej mieściny?
Nagle poczuł, że ktoś się do niego zbliża. Było za późno, żeby zareagować we właściwy sposób. Zanim się zorientował, coś powaliło go na ziemię. Coś dysponującego potężną siłą. Czyjeś ręce chwyciły oburącz jego głowę i zaczęły bić nią miarowo o asfalt. Poczuł, że natychmiast musi coś zrobić, bo zaraz straci przytomność. Jednak napastnik trzymał go mocno, Paul nie mógł się obrócić nawet o milimetr. Nie lubił robić tego, co miał zaraz zrobić, ale chyba tym razem nie miał innego wyjścia. Przestał się bronić, zamknął oczy, skoncentrował się. Przez chwilę nie działo się nic. Potem poczuł, że opuszki palców zaczynają go swędzieć. Poczuł znajome podniecenie. Rozluźnił się całkowicie i po chwili zamiast palców miał ostre jak brzytwa noże. Odetchnął i błyskawicznie chwycił to coś, co na nim siedziało. Powietrze przeszył rozdzierający wrzask. Ścisnął mocniej i poczuł na karku ciepły płyn. Krew. Poczuł również inną substancję, chłodną i chyba żrącą, bo kark zabolał. Również Paul krzyknął i zerwał się na równe nogi, co teraz nie było trudne, bo tajemniczy napastnik leżał bezwładnie w kałuży krwi i dziwnej, srebrzystej cieczy. Nieznajomy okazał się małą dziewczynka z hotelu. Paul skrzywił się. Jeszcze nigdy nie zabił dziecka. Nawet takiego dziwnego.
Dziecko jeszcze oddychało i wpatrywało się w przestrzeń szeroko otwartymi, szklistymi oczami. Tymczasem Paul ulegał dalszej przemianie. Rysy jego twarzy wyostrzały się, a oczy lśniły zielonkawym światłem. Tymczasem dziewczynka odetchnęła głęboko. A więc jeszcze żyła. Nachylił się nad nią i wyszeptał:
- Kim ty do diabła jesteś? Kim ty, dziecko, jesteś? Albo może raczej, czym?
Jednak mała nie zamierzała odpowiadać. Otworzyła usta, ale tylko po to, by napluć Paulowi w oko obrzydliwą, żrącą substancją. Mężczyzna wstrząsnął się z obrzydzeniem. Zresztą, prawdę mówiąc, nie był już mężczyzną. Jego skóra zszarzała i stwardniała, nie przypominała już ludzkiej. Ciało pokryło się szorstką szczeciną. Uda i ramiona powiększyły się tak, że ubranie na nim pękło i opadło. Zbliżał się ostatni etap przemiany. Na umięśnionych plecach wyrastały wielkie, błoniaste, czarne skrzydła.
Stworzenie, które jeszcze kilka minut temu było Paulem zachichotało nieludzko. Mały kotek, który właśnie skończył swoje mleczko i wyjrzał na ulicę, cofnął się gwałtownie, sycząc. Stworzenie powoli nachyliło się nad dziewczynką. W otwartych ustach, a raczej paszczy, błysnęły długie, ostre kły. Gardło dziewczynki stało się czerwoną, bezkształtną masą. Tymczasem zamiast krwi stworzenie poczuło na języku cos lepkiego i okropnie gorzkiego. Stwór zawył i odskoczył. Dziewczynka tylko na to czekała, uniosła się ostrożnie, nie spuszczając oczu ze stworzenia. Powoli wstała, wyciągnęła przed siebie ręce i ruszyła w stronę Paula. W oczach miała dziwny błysk. Jeśli nawet kiedykolwiek należała do rasy ludzkiej, teraz na pewno nie pozostało w niej nic z człowieka. Była coraz z bliżej. Jej oczy hipnotyzowały, Paul nie mógł ruszyć się z miejsca. Ze zgrozą zdał sobie sprawę, że za kilka sekund zakrwawiona dziewczynka zbliży się do niego i bezlitośnie go zabije. Jednak jej oczy miały wielką moc, nie pozostało mu nic innego, jak czekać.
Dziewczynka nie była tak silna, jak sądziła. Zaledwie kilka kroków od Paula upadła. Nagle zaczęła się zmieniać. Jej cera zaróżowiła się, a oczy straciły swój straszny blask. Wyglądała teraz po prostu na małą, wystraszoną, zagubioną i konająca dziewczynkę.
- Pomóż mi… Pomóż im… - wyszeptała chrapliwie.
Tymczasem Paul powoli wracał do ludzkiego kształtu. Proces ten był szybki, ale nieprzyjemny i bolesny.
- Komu? Komu mam pomóc? Kim jesteś, kim jesteście?
Dziewczynka nie żyła.
Paul stał samotnie na środku pustej ulicy. Był nagi. Odnalazł kluczyki do samochodu i pospiesznie ruszył w stronę parkingu. Wyjął z bagażnika czyste ubranie i włożył je na siebie. Rozglądnął się nerwowo i ruszył w stronę hotelu. Recepcjonistki nadal nie było, ale nie zaskoczyło go to. W pokoju uzbroił się - oprócz miecza wolał mieć przy sobie również rewolwer.
Ponownie wyszedł na ulicę, sam nie widząc czemu. Chyba po prostu lubił ryzykować. Rozglądnął się uważnie, ale miasteczko robiło wrażenie martwego. Nawet kotek gdzieś się schował. Nagle zerwał się mocny wiatr. Tak mocny, że Paul prawie stracił równowagę. Jednocześnie znikły gwiazdy, pewnie na niebo wypłynęły niewidoczne chmury.
Paul poczuł, ze nie jest sam. Było to tylko wrażenie, ale on ufał swoim wrażeniom. Czekał. Tymczasem niebo przecięła błyskawica, tak jasna, że jego oczy zaczęły pulsować bólem. Zakrył je rękami i jęknął z bólu. Wtedy coś uderzyło go w kark, Uderzenie było tak silne, że osunął się na kolana. Pomyślał, że to koniec. I wcale nie było mu z tego powodu przykro. Zanim stracił przytomność, dostrzegł jeszcze, że ktoś się do niego zbliża.
Nie wiedział, jak długo był nieprzytomny. Obudził się w wielkiej komnacie w ogromnym, nieco staromodnym łożu. Usiadł gwałtownie. Wielkie pomieszczenie było niemal całkowicie puste. Znajdowało się w nim jedynie łoże oraz tysiące zapalonych świec. Komnata przypominała scenografię do jednego z tanich horrorów. Wrażenie to pogłębiał fakt, że nie było tu ani jednego okna.
Paul postanowił jak najszybciej się stąd wydostać. Kiedy jednak próbował wstać, gwałtowny ból przeszył mu głowę.
- Panie Hedge, chyba nie jest pan jeszcze w stanie samodzielnie spacerować - powiedział ktoś cierpkim, suchym głosem. Paul odwrócił się i zobaczył mężczyznę. Nie wyglądał na starego, ale coś w ironicznym wyrazie jego ust podpowiedziało Paulowi, że człowiek ten może mieć tysiąc lat. Miał długie, brązowe włosy, był bardzo szczupły i wysoki. Paul nie należał do ułomków, ale temu mężczyźnie sięgałby najwyżej do klatki piersiowej. Oczy nieznajomego były martwe, zupełnie jak oczy dziewczynki.
- Kim pan, u licha, jest? I skąd pan wie, jak mam na nazwisko?
- Panie Hedge, czy to naprawdę ważne? Po prostu je znam.
- Owszem, to bardzo ważne. Jeszcze jedno pytanie - gdzie jestem?
- Panie Hedge, z przyjemnością oznajmiam, że jest pan moim gościem. Znajdujemy się w niewielkim, ale uroczym miasteczku Moonlight.
- A kim pan, do cholery, jest?
- Przepraszam najmocniej, jeśli w natłoku emocji zapomniałem się przedstawić. Jestem David Solaria. Miło mi będzie…
- Ale mnie nie jest miło - nie pozwolił mu skończyć Paul.
- Panie Hedge, pan mnie usiłuje rozbawić. Musze ostrzec, że się to panu nie uda, bo ja już dawno straciłem poczucie humoru.
Solaria podszedł do Paula i wyciągnął w jego stronę rękę. Paul odruchowo potrząsnął nią i zaraz tego pożałował. Cokolwiek pokrywało dłoń Solarii, na pewno nie była to ludzka skóra. Było to coś okropnego i starego. Paul wzdrygnął się z obrzydzeniem i szybko puścił rękę gospodarza.
- Jakiś problem, panie Hedge?
- Nie, nie, absolutnie - Paul marzył o tym, by jak najszybciej umyć ręce.
- Świetnie. Myślę, że zdrzemnie się pan teraz chwilę. Kiedy pan wstanie, zapraszam na dół, do jadalni. Będzie mi przyjemnie spożyć z panem sycący posiłek. Ach, co ja mówię, co za gafa! Przecież pan nie jada typowych posiłków…
Paul zadrżał, poczuł się nieswojo. Skąd ten nieznajomy tyle o nim wiedział? Kim on jest? Ze dziwieniem poczuł, że pierwszy raz od wielu, wielu lat się boi.
- Skąd u licha…
- Panie Hedge, po co te emocje? Przecież jesteśmy przyjaciółmi, a przyjaciele wszystko o sobie wiedzą, prawda? No, dosyć tych rozmów, widzę, że nie doszedł pan jeszcze do siebie. Kiedy pan odpocznie, zapraszam na dół. Porozmawiamy.
Solaria wyszedł z pokoju, a Paul poczuł się nagle bardzo zmęczony. Położył się i natychmiast zasnął.
Nie wiedział, jak długo spał. Może kilka minut, może kilka godzin. A może całą dobę. W każdym razie gdy się obudził, czuł się wyśmienicie. Na łóżku znalazł nowiutkie dżinsy i wyprasowaną koszulę. Z przyjemnością ubrał się i wyszedł na korytarz. To, co zobaczył, zaparło mu dech w piersiach. Poczuł się jakby zwiedzał najlepiej zaopatrzone muzeum świata. Ściany aż uginały się od sławnych obrazów, a na marmurowych podestach stały piękne rzeźby. Powoli oglądał każdy obraz i ze zdziwieniem stwierdził, że o tyle, o ile można zgadnąć na pierwszy rzut oka, dzieła sztuki są autentyczne. Kto zgromadził taką kolekcję, na dodatek w zabitej dechami dziurze na końcu świata?
- Śmiem wysunąć przypuszczenie, że moja skromna kolekcja podoba się panu? - Solaria miał widocznie w zwyczaju pojawiać się niespodziewanie.
- Ależ to... to arcydzieła!
Solaria uśmiechnął się skromnie i machnął lekceważąco ręką.
- Tutaj trzymam mniej interesujące eksponaty. Wszystkie swoje ulubione dzieła lubię mieć blisko siebie… Zapraszam na dół, tam znajduje się najbardziej dopieszczona część mojej kolekcji.
Solaria ruszył przodem. Szedł szybko, Paul ledwo mógł za nim nadążyć. Doszli do kamiennych schodów, które wiły się w dół wąska klatką schodową. Paul cieszył się, że szedł za gospodarzem, bo nie chciałby go mieć za swoimi plecami. Schody wydawały się nie mieć końca. Wreszcie jednak doszli do wielkiego, gustownie urządzonego salonu. Wszystkie jego ściany zajmowały ogromne, sięgające wysokiego sufitu półki szczelnie wypełnione wyglądającymi staro książkami. Paul podszedł i wyciągnął jedną z nich. Zbladł i ręka mu zadrżała. Właśnie trzymał uznany za bezpowrotnie zaginiony, jedyny egzemplarz pewnego średniowiecznego dzieła… Wyjął następną książkę… I następną… I następną….
- O Boże - nie mógł wydusić z siebie nic innego.
- Boga w to nie mieszajmy, nie ma takiej potrzeby - powiedział chłodno Solaria. - Napije się pan czegoś?
- Chętnie.
- Sherry?
- Poproszę.
Solaria zgrabnie ujął dwie szklaneczki z grubego szkła i nalał do nich lśniącego napoju. Paul objął swoją szklankę obiema rękami i w zamyśleniu wpatrywał się w lśniący płyn. Gospodarz stanął obok kominka i ze zmarszczonymi brwiami obserwował wesoło trzaskający płomień. Cisza przedłużała się, zaczęło się robić niezręcznie. Wreszcie Solaria odezwał się:
- Więc, panie Hedge, jak pan się czuje w moim skromnym domostwie?
- Paul.
- Słucham?
- Proszę mi mówić po prostu Paul.
- Ach, świetnie. Ja jestem David. Więc, Paul, dobrze się tu czujesz?
- Dom jest niezwykły i cudowny. Nigdy nie byłem w takim miejscu. To jak spełniony sen konesera sztuki.
David wyglądał na zadowolonego pochwałą.
- Cieszę się, że tak to odbierasz. Lubię robić wrażenie na gościach.
Mężczyźni usiedli. Położyli alkohol na stole, który Paul oszacował na siedemnasty wiek i dziesięć milionów dolarów.
- Wiesz Paul, cieszę się, że tu jesteś. Nieczęsto mam gości.
- W takiej martwej mieścinie? Wcale się nie dziwię - zaśmiał się sucho Paul. David zareagował na tę uwagę dziwnie ostro:
- Co masz na myśli?
- Hmmm, nic szczególnego. Po prostu nikogo tu nie ma. Spotkałem tylko recepcjonistkę w hotelu - nawiasem mówiąc, całkiem ładna z niej dziewczyna - ale teraz nawet ona gdzieś poszła.
- To nieco staromodne miasteczko. W nocy mieszkańcy śpią smacznie w swoich łóżkach - powiedział z przekonaniem David, ale Paul wiedział, że to nie jest prawda.
- Tak, pewnie, a małe dziewczynki zmieniają się w potwory, w których żyłach płynie jakieś zielone, żrące świństwo - powiedział trochę głośniej, niż zamierzał.
David patrzył na niego w milczeniu. Jego podkrążone oczy zwężały się, a usta przypominały ciemną kreskę. Paul kontynuował:
- Coś tu jest nie tak, coś tu jest bardzo nie tak, i ja dowiem się, co. Ktokolwiek krzywdzi w ten sposób dzieci, nie powinien chodzić spokojnie po ziemi.
David gwałtownie wstał, trącając stolik. Szklanki z alkoholem rozbiły się w drobny mak, a sherry pobrudziła miękki, chyba perski dywan.
- Nie wypowiadaj się na tematy, o których nie masz pojęcia, młody człowieku!
Nagle do pokoju weszli jacyś ludzie. Ich oczy były martwe. Paul zerwał się z miejsca. Wyczuł niebezpieczeństwo.
- Co jest grane?
- Bardzo mnie rozczarowałeś, Paul. Myślałem, że zostaniemy przyjaciółmi. Obaj wiemy, jaki to ciężar - nieśmiertelność. Moglibyśmy uprzyjemnić sobie wieczność rozmowami i dyskusjami. Oskarżasz mnie o to, co zrobiłem tym ludziom? Dałem im nieśmiertelność. Kto nie marzy o tym, by żyć wiecznie?
- Nie, David, bardzo się mylisz. Nie dałeś im nieśmiertelności, odebrałeś im życie i pozostawiłeś ich zawieszonych gdzieś pomiędzy życiem a śmiercią. Zabrałeś im świadomość, marzenia, emocje… - głos Paula załamał się, ale mężczyzna zaraz opanował się. - Jesteś tylko nędzną pijawką, która uważa się za nie wiadomo kogo. Gardzę tobą, David…. Panie Solaria….
- Bardzo się mylisz, Paul… Panie Hedge… Nie jestem "nędzną pijawką". Jestem wspaniałą istotą opiewaną w legendach i mitach. Jestem nieśmiertelny. Osiągnąłem to wszystko, co nigdy nie stanie się twoim udziałem, ty marny… - nie dokończył.
- Jedyne co osiągnąłeś, to prawdziwa samotność. Co ci dała ta twoja nieśmiertelność? Na pewno nie szczęście. Siedzisz tu zupełnie sam, pośród tych wszystkich dzieł sztuki i rozpaczliwie czekasz na kogoś, z kim mógłbyś spędzić wieczność.
- Przestań!
- A jak nie? Mam jeszcze sporo do powiedzenia.
- Zabijcie go.
Słudzy zareagowali błyskawicznie. Paul nie miał szansy zmienić się, już leżał na podłodze z rękami wykręconymi do tyłu. Solaria pochylił się nad nim:
- Zaraz będziesz taki jak oni: posłuszny i głupi. Jak ci się podoba taka perspektywa? - wysyczał.
Ale Paul już działał. Koniuszki palców swędziały go znajomo. Poczuł przypływ nadludzkiej siły. Jednym ruchem pozbył się napastników i skoczył w stronę Davida. Przeciwnik okazał się jednak silniejszy, niż sądził. Strumień energii odrzucił Paula aż na koniec pokoju, wypalając mu klatkę piersiową. Paul zamienił się z powrotem w człowieka. Solaria zaśmiał się nieprzyjemnie:
- Chyba nie myślałeś, że mnie pokonasz? Wiesz, siłę ilu dusz mam w sobie?
Paul czuł ból w całym swoim ciele. Jak przez mgłę widział służących Solarii powoli zbliżających się do niego. Wiedział, że w tym stanie nie wygra z nimi. Jakich dusz? Czyżby przejmował siłę ludzi, których pozbawił duszy?
- Nie bądźcie mu posłuszni - powiedział cicho, ale mocnym i pewnym głosem. - Ten potwór skradł wasze dusze. Zbuntujcie się, bo… bo nigdy nie zostaniecie zbawieni.
- Zamilcz! - wysyczał blady Solaria.
- Mają prawo poznać prawdę. Przypomnijcie sobie o czasach, kiedy byliście ludźmi. Nie słuchajcie jego rozkazów, a przestanie być waszym władcą.
W martwych oczach zaczęło błyszczeć zrozumienie. Na blade policzki wypełzł delikatny rumieniec. Służący wznosili oczy ku niebu, a ich dusze ulatywały ku Bogu w strugach złocistego światła. Ich oczy stały się oczami ludzi. Paul poczuł ulgę.
Tymczasem David był wściekły. Już nie przypominał człowieka.
- Nie!!! - krzyknął. - Gorzko tego pożałujesz!!!
Po czym zniknął, a wraz z nim jego dziwne domostwo i umarłe miasteczko.
- Tak, z pewnością - mruknął do siebie Paul, leżący teraz na środku piaszczystej ścieżki. Potem zemdlał.
Obudził się w swoim samochodzie. Nie był pewien, czy zdarzenia ubiegłej nocy były prawdziwe, czy tylko mu się przyśniły. Spojrzał uważnie na swoją koszulę. W okolicach serca była wypalona ogromna, czarna dziura.