Zdaje mi się, że jestem ptakiem. Zaczynam machać nimi i biec coraz szybciej. Biorę dobry rozpęd i odrywam się od ziemi. Najpierw jeszcze niepewnie i nerwowo poruszam skrzydłami, w które przeobraziły się moje ręce. Unoszę się coraz wyżej. Ziemia oddala się ode mnie z coraz większą prędkością. W miarę wznoszenia pola i lasy pode mną, na które spoglądam, zaczynają przypominać wielobarwną szachownicę. Droga. Która wydawała się taka szeroka, kiedy chodziłem wzdłuż niej, z tej perspektywy wygląda niczym długa, wijąca się nitka, z którą łączą się jeszcze cieńsze jej kawałki. Lecę dalej i przepiękny dywan łąk i pól pode mną zaczyna znikać, zbliżam się do miasta. W oddali majaczą regularne bryłki osiedli mieszkaniowych, mieszkaniowych cętkowane rurki, z których wydobywają się gęste kłęby dymu - to kominy fabryczne. Nad miastem nie jest już taka ładnie, otoczenie wygląda szaro i monotonnie. Ulice pełne są białych kropek i kresek. Wzdłuż nich ,jakby stada poruszających się różnej wielkości owadów . Są to samochody, osobowe, ciężarowe, autobusy. Szybko i zwinnie pędzą wzdłuż błyszczących w słońcu szyn tramwaje, które z wysoka wyglądają jak podłużne dżdżownice. Mam wrażenie, że ponad moją głową słyszę huk. Kiedy spoglądam w górę widzę w niewielkiej odległości samolot, który najwyraźniej podchodzi do lądowania. Do tej pory leciałem bez przeszkód, ale teraz prąd wiatru zmienił się i co chwile wieje w inną stronę. Próbuję lecieć z wiatrem, ale co chwilę znosi mnie on w inną stronę, dlatego obniżam mój lot i teraz staram się uważać na przewody wysokiego napięcia, które omijam z obawą. Zaczyna się robić ciemno, więc zmęczony ląduję, żeby odpocząć na dachu jednego z bloków. Spędzam tam około godziny, wpatrując się w zachodzące słońce, które w końcu niknie za horyzontem. Wzbijam się,ki4edy jest bardzo ciemno i w dole widzę setki świateł w oknach i na ulicach. Miasto znika za mną, zaś w świetle księżyca, który rozjaśnił mrok widzę już kontury lasu, za którym znajduję się łąka, gdzie rozpocząłem moją powietrzną podróż…