Reporter: Dzień dobry. Pierwsze pytanie będzie dość stereotypowe, ale stanowi doskonały punkt wyjścia dla naszej rozmowy - czy czuje się Pan szczęśliwy?
Judym: Z całą pewnością mogę powiedzieć, że nie. Wydaje mi się nawet, że nigdy nie byłem szczęśliwy. Może czas spędzony w Paryżu… Ale nawet co do niego nie jestem pewien. Myślę, że po prostu szczęście ominęło mnie w życiu.
R: Czy zatem myśli Pan o sobie jako o człowieku przegranym?
J: Bynajmniej! Chyba nie zrozumieliśmy się dobrze. Uważam, że nie straciłem życia, przeżyłem je tak, jak chciałem. Gdybym mógł decydować ponownie, wybrałbym to samo. Przez całe życie towarzyszyło mi uczucie dobrze wykorzystanych sił i chęci. Chociaż niektórzy nie potrafili docenić mego zaangażowania w problemy społeczne, dla mnie praca, której się poświęciłem, była pełna sensu. Udało mi się osiągnąć wewnętrzny spokój. Miałem świadomość, że jestem potrzebny ludziom, którym pomagam. Poza tym chciałem spłacić dług wobec tych, którym się nie udało - tak jak mnie - wyrwać z nizin społecznych.
R: A czy nie czuł Pan tęsknoty za wygodnym życiem, rodziną, prawdziwym domem? Przecież to wszystko było w zasięgu Pańskich rąk…
J: Ostateczna decyzja poświęcenia się pracy dla najuboższych nie była podjęta pod wpływem impulsu. Nie byłem do końca przekonany, że wystarczy mi sił i zapału… Miałem świadomość własnych słabości i wad. Przez jakiś czas łudziłem się, że będę potrafił połączyć spokojne życie rodzinne z powołaniem do pracy społecznej. Chciałem, żeby ominęły mnie trudne wybory. Jednakże okazało się, że muszę podjąć ostateczną decyzję. Dopiero gdy wyjechałem do Zagłębia, zrozumiałem, że muszę wybrać: rodzina albo praca. Później wyobrażałem sobie wielokrotnie, że w domu czeka na mnie cierpliwa żona z gromadką rozkosznych dzieci. Popadałem w odrętwienie i myślałem, że nic nie ma sensu. Ale na szczęście czas leczy rany, a praca pochłania mnie od tego stopnia, że zapominam o chwilowych słabościach.
R: A czy nie myślał Pan o porzuceniu ideałów i rozpoczęciu życia, jakie prowadzą tysiące ludzi? Nie chciał Pan osiągnąć osobistego szczęścia? Przecież spotkał Pan kobietę, która była doskonałą kandydatką na żonę, która czekała na Pańską decyzję… Przed chwilą Pan przyznał, że czas pozwala zapomnieć, więc może przy takiej kobiecie zapomniałby Pan o idealistycznych planach…
J: Uważam, że są rany, na które nikt nie potrafi znaleźć odpowiedniego lekarstwa, niszczą one człowieka i nie pozwalają mu normalnie żyć. Przeczuwałem, że związek z Joasią mógłby spowodować śmiertelne wyrzuty sumienia. Zmieniłbym się zupełnie, bo nie mógłbym się realizować całkowicie. Gdybym założył rodzinę, zacząłbym żyć jak wielu mężczyzn w moim wieku: praca, pieniądze, obowiązki rodzinne… Miałbym wrażenie, że rodzina nie pozwala mi do końca oddać się pracy i pojawiłoby się uczucie niedosytu, zacząłbym obwiniać Joasię, że mnie ogranicza. Ja także stałbym się coraz większym tyranem i nie czułbym się szczęśliwy. Wydaje mi się, że każdy powinien robić to, do czego czuje powołanie, bez tego człowiek nie potrafi żyć.
R: To Pan jest głównym bohaterem mojego wywiadu. Ale muszę Pana zapytać, czy nie pomyślał Pan, że taki wybór stanie się przyczyną cierpień Pani Joasi?
J: Ale przecież decyzję o rozstaniu podjąłem dla dobra Joasi! Wiem, że ją skrzywdziłem i zraniłem. Ale ona wiedziała, że to wszystko dla jej dobra. Tak naprawdę decyzja o wspólnym życiu i małżeństwie zraniłby ją dogłębnie i spowodowała złamanie serca i życia. Wtedy, gdy się spotkaliśmy… to był ostatni moment, kiedy mogliśmy się rozstać. Potem byłoby tylko gorzej…
R: Hmmm… To brzmi przekonująco. Rozumiem, że sprawy uczuciowe mogą być skomplikowane, dlatego chciałbym wrócić do tematu Pańskiej pracy. Czy przeczuwał Pan, że zyska taką sławę? Musiał się Pan czuć jak bohater…
J: Ale przecież ja wcale nie jestem bohaterem! Wykonuję moje obowiązki. Poświęcenie jest częścią mojego zawodu. Nie sądzę, aby bohaterstwo przejawiało się w niesieniu pomocy ludziom, a w szczególności wtedy, gdy jest się lekarzem. Nie wyobrażam sobie, że mógłbym zignorować cierpiącego człowieka tylko dlatego, że akurat nie mam dyżuru w szpitalu. Od początku wiedziałem też, że chęć niesienia pomocy będzie pociągać za sobą jakieś wyrzeczenia, byłem na to przygotowany.
R: Skoro tak, to czy sądzi Pan, że można określić granice ofiarnictwa?
J: Wyjątkowo trudne pytanie… Uważam, że zwykły człowiek może mówić o granicach swojego poświęcenia. Przecież nikt nie wypomni człowiekowi idącemu ulicą, że nie próbował ratować tonącego, kiedy sam nie umie pływać. Społeczeństwo nie będzie krytykować takiej osoby. Ale uważam, że lekarz jest w innej sytuacji, ponieważ niesienie pomocy jest jego obowiązkiem. Byłoby absurdem, gdyby ratownik powiedział, że woda jest zbyt zimna albo fale zbyt niebezpieczne, żeby skakał na pomoc topiącemu się. Uważam, że ryzyko jest częścią niektórych zawodów i wykonujący je ludzie muszą się z tym pogodzić. Ktoś, kto ma ratować ludzi, nie może tego przeliczać na pieniądze albo niebezpieczeństwo. Ratownik nie może się zastanawiać, czy skoczyć do wody - w tym czasie upływają drogocenne sekundy, które mogą być ważne w przypadku poszkodowanego. Podobnie jest z lekarzami, którzy przecież przysięgają, że bez względu na wszytko będą nieść pomoc. Dla lekarza nie może być granic poświęcenia. Jego obowiązkiem jest służba społeczeństwu i nie jest istotne, czy naraża wtedy własne życie, nie mówiąc już o wygodzie. Dziś czasem jest mi wstyd, że zastanawiałem się nad podjęciem ostatecznej decyzji. Na szczęście wybór był trafny.
R: Cieszę się, że istnieją jeszcze ludzie, którzy potrafią się tak poświęcić dla dobra innych. Mógłby być Pan doskonałym przykładem dla dzisiejszej młodzieży. Życzę Panu powodzenia w pracy i dziękuję za rozmowę.