3 września 1940, Londyn
Wciąż jeszcze patrzyłem z zadowoleniem na agonię wroga. Nagle coś zawirowało mi nad głową. Pojawił się nowy przeciwnik. Nieoczekiwany atak wyrwał mnie z sielanki. Chociaż ostrym skrętem uszedłem niebezpieczeństwa, zatrzęsłem się z przerażenia i oburzenia. Messerchmitt tuż obok mnie szurnął w dół błyskawicą. A za nim, w pewnej odległości, dwa ścigające go Hurricany. Nie namyślając się długo, również dałem nura i poszedłem ich śladem. Zeszliśmy nad samą rzekę do lotu koszącego. Mijaliśmy białe domki, zielone łąki i rybackie statki. Dziś grzmot ośmiu silników popsuł piękne krajobrazy nad ujściem Tamizy. Władowałem w Messerchmitta „boosta”. Maszyna zawyła jakby biczem podcięta i gwałtownie skoczyła do przodu. Odczułem rozkosz jeźdźca wbijającego ostrogi w bok rumaka. Naraz zrobiło mi się na duszy wesoło, więc zacząłem sobie nucić pod nosem: „Jak to na wojence ładnie, kiedy ułan…”. Hucząc na najpełniejszym gazie, dopędziłem łatwo dwa Hurricany, wyminąłem je i prześcignąłem. Koło Roschesteru zacząłem zbliżać się do Messerchmitta. Czarny krzyż rósł w oczach. Rozparła mnie nagle żołnierska czułość do mojej maszyny. Zbliżałem się coraz bardziej. Ostatni raz szybkim spojrzeniem sprawdziłem spust karabinów maszynowych. Był odbezpieczony. Nie naciskając kciukiem, przejechałem po nim delikatnie, pieszczotliwie. Zbliżyłem się na odpowiednią odległość. Włączyłem „boosta”. Wziąłem na cel i strzeliłem. Nie było widać skutku. Tamten jak uciekał – tak uciekał! Niezbity z tropu, nieznacznie skręciłem i posłałem drugą serię z ukosa w bok przeciwnika. Z Messerchmitta poszła cienka smuga dymu – jak cienka struga krwi ze zranionego zwierzęcia. Zacisnąłem szczęki! Jeszcze bardziej zbliżyłem się do wroga. Deptałem mu już prawie po piętach. Wycelowałem – i o mały włos nie zginąłem w katastrofie. Z ledwością ominąłem drzewo w stronę którego niebezpiecznie skierował się samolot wroga. Wpadłbym na nie. Gałęzie uderzyły o spód kadłuba. Cały oblałem się potem. Z bezlitosnej odległości otworzyłem ogień po raz trzeci. Padło tylko kilkanaście pocisków i potem karabiny smętnie zamilkły. Koniec amunicji. Mojego zdumienia, srogiego zawodu i bólu nie da się opisać słowami. Nie wiedziałem, co robić… Ogarnęła mnie rozpacz i nagła niepohamowana złość. Miałem z wrogiem porachunki, już nie tylko żołnierskie. Inne, gorsze: ludzkie. Musiałem hitlerowca zniszczyć za wszelką cenę. Dodałem gazu, odszedłem jeszcze dalej w bok, wyprzedziłem uciekającego. Potem nagle w desperackim rozpędzie skręciłem i waliłem w stronę Messerchmitta, jak gdybym chciał się z nim zderzyć. Ale nie zderzyłem się! Przeleciałem tuż nad maszyną. Przez ułamek sekundy ujrzałem pod sobą twarz pilota, zwróconą w górę, strasznie wykrzywioną w śmiertelnym przerażeniu. Wróg nie wytrzymał napięcia. Uległ. Drgnęła mu na sterze ręka. Wystarczyło jedno drgnienie i usłyszałem za sobą głuchy, potężny huk. Krążyłem dokoła i poiłem się obrazem zniszczenia. Wygrałem!
glowna
Użytkownik
Punkty rankingowe:
Zdobyte odznaki:
0glowna
Użytkownik