Kochany Ojcze Święty, kiedy odchodziłeś do Domu Ojca, nie mogliśmy powstrzymać łez. Przez wiele lat powtarzałeś nam, żebyśmy się nie lękali, uczyłeś nas, jak być mocnymi, ale tym razem cios był zbyt bolesny. Byliśmy z Tobą w tych ostatnich chwilach, byliśmy na Placu św. Piotra pod Twoim oknem, byliśmy w Twoim pokoju, gdy wysłuchiwałeś ostatniej w swoim życiu Mszy, trzymaliśmy Cię za rękę, kiedy wydawałeś ostatnie tchnienie. Kiedyś mówiłeś, że Watykan musi stać się Twoim drugim domem. Chcieliśmy być przy Tobie, żebyś nie czuł się samotny, żeby było Ci tam jak w rodzinnym Krakowie. Teraz już Cię tam nie ma, już nigdy Cię nie zobaczymy.

Jak bardzo trudno będzie nam teraz żyć! Pozostaniemy bez Ciebie, naszego ukochanego Wujka, który prowadził nas po górzystych ścieżkach życia. Uczyliśmy się Twojej mądrości i miłości. Dzięki Tobie Bóg stał się bliższy, poczuliśmy, że jest przy nas jak prawdziwy Ojciec. A wszystko dlatego, że Twoja wiara była tak prosta, a w tej prostocie niezwykle głęboka. Życie w XX i XXI wieku proponuje wiele "łatwiejszych" rozwiązań, wiele pokus, którym ciężko nie ulec. Potrzebowaliśmy przewodnika, kogoś, kto pokaże nam jak żyć. I wtedy pojawiłeś się Ty i poprowadziłeś nas za rękę. Z Tobą wypłynęliśmy na głębię.

Kiedy przeszedłeś na świat, nikt nie przypuszczał, że Twoje losy tak się potoczą. Małe Wadowice śledziły Twoje pierwsze kroki, widziały jak dorastałeś, jak modliłeś się, płakały razem z Tobą po śmierci rodziców i cieszyły się z Twoich sukcesów. A potem wyszedłeś w świat, przez królewski Kraków prosto do Watykanu. Z pokorą przyjąłeś nominację na Biskupa Rzymu, jak sam to nazwałeś - "wyrok". Ale nie dałeś się zamknąć w Watykanie jak w więzieniu, wyruszyłeś w świat, by mówić o Bogu i Jego Miłości. Nie, Ty nie mówiłeś, Ty pokazywałeś nam Boga, Ty żyłeś Bogiem.

W czasie swoich pielgrzymek zawsze znajdowałeś czas dla nas. Spotykałeś się z nami podczas światowych Dni Młodzieży, wychodziłeś do okna na Franciszkańskiej, by z nami chwilę porozmawiać, zawsze czuliśmy Twoją obecność. Teraz wszystko leży w naszych rękach. Pamiętamy Twoje słowa i musimy je wprowadzić w życie. Mówią o nas - pokolenie JPII. Lecz o przynależności do tego pokolenia nie świadczy data urodzenia, ale serce!

Ojcze Święty, kochany Wujku, Janie Pawle Wielki, módl się za nami!

URODZONY, BY ZMIENIĆ ŚWIAT

18. maja 1920 r. - ten dzień Wadowice zapamiętają już na zawsze. To właśnie wtedy przyszedł na świat Lolek. Na przeciw domu, w którym się narodził, wznosi się kościół Ofiarowania Najświętszej Maryi Panny. Czy taką zbieżność można nazwać przypadkiem? Szczęśliwi rodzice, Emilia i Karol Wojtyłowie, nadali dziecku imię po św. Karolu Boromeuszu, patronie życia aktywnego, przepełnionego miłosierdziem i chęcią zdobywania wiedzy. Drugie imię przyszłego papieża, Józef, nadane mu było z kolei na cześć marszałka Józefa Piłsudskiego. Lolek dorastał w otoczeniu kochających go ludzi - rodziców i starszego brata, Edmunda. Bliscy uczyli go miłości do Boga i bliźniego, pokazywali mu świat. Ale ta sielanka nie miała trwać długo.

Wydawać by się mogło, że Bóg przeznaczył Karolowi los biblijnego Hioba. Kiedy Lolek miał dziewięć lat, rozpoczął się dla niego czas próby. 13. kwietnia, po powrocie do domu, nie zastał w nim matki. Od sąsiadki dowiedział się, że pani Emilia zmarła w szpitalu. Karol jednak nie załamał się, cały swój smutek powierzył Bogu. Razem z ojcem chodził na pielgrzymki do pobliskiej Kalwarii Zebrzydowskiej, wstąpił do ministrantów, w przerwach między lekcjami klękał w swoim pokoju i modlił się, często odwiedzał też kościół.

Pocieszeniem dla Lolka stał się starszy brat. Wsparcie mógł znaleźć także z ojcu, ale to z Mundkiem odbywał długie wyprawy w góry, jeździł na nartach czy grał w piłkę. Niestety, Edmund był daleko, wyjechał na studia medyczne do Krakowa, potem otrzymał pracę w szpitalu w Bielsku-Białej. Ale kiedy tylko mógł, przyjeżdżał do młodszego brata i razem spędzali czas.

Los postanowił jednak kolejny raz wystawić Karola na próbę. Wkrótce do Wadowic dotarła wiadomość, że doktor Edmund Wojtyła zaraził się od swojej pacjentki szkarlatyną i zmarł. To wydarzenie jeszcze bardziej zbliżyło do siebie ojca i syna, a także pogłębiło ich wiarę. Karol miał w swoim ojcu szczególny wzór do naśladowania. Później, już jako papież, często mówił do młodych - "musicie od siebie wymagać". Dewizę tę przejął właśnie od Karola Wojtyły seniora. Ale nie tylko życie wewnętrzne rozkwitło w tym czasie w młodym Lolku. Ojciec nauczył go miłości do gór i sportu. Wyprawy w Beskidy czy Tatry weszły mu w krew tak bardzo, że nie porzucił ich nawet, gdy został papieżem. Zmieniły się tylko góry i częstotliwość wyjazdów.

Szkolni koledzy i inni znajomi zaczynali pomału zauważać, że Karol nie jest taki jak inne dzieci w jego wieku. Nie znaczy to oczywiście, że prowadził ascetyczny tryb życia. Wręcz przeciwnie, był niezwykle żywym dzieckiem, wszędzie go było pełno - na boisku i na podwórku, przy tym pomagał ojcu, chodził na spotkania kółka ministranckiego i na Mszę. Lolek dorastał, skończył Wadowickie gimnazjum, dostał się na studia do Krakowa, od 1938 r. rozpoczął polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Rozpoczęła się przygoda Wojtyły z teatrem. Występowanie na scenie stało się jego kolejną wielką pasją. Karol nigdy nie miał problemu z pogodzeniem nauki i pozostałych swoich zainteresowań, a do tego zawsze znajdował czas na modlitwę i codzienną Mszę świętą.

W roku 1939 wybuchła II wojna światowa. Karol Wojtyła skończył właśnie pierwszy rok studiów. Zaczęły się masowe aresztowania, Niemcy zamknęli polskie uczelnie, profesorowie zostali aresztowani i wywiezieni do obozów zagłady. Studenci musieli podjąć pracę, aby zarobić na życie. Karol zatrudnił się w kamieniołomie. I znów dzielił swój czas między pracę, tajną naukę, modlitwę a pomoc choremu ojcu. Nie udało się jednak Lolkowi uratować ostatniego członka swojej rodziny, 18. lutego 1941 r. zmarł Karol Wojtyła senior. Nie bał się jednak pozostawiać syna samego na świecie, wiedział, że Lolek i z tego nieszczęścia się podźwignie.

Karol zaangażował się całkowicie w organizowanie przedstawień tajnego Teatru Rapsodycznego. Zastanawiał się nawet, czy nie obrać kariery aktorskiej, ponieważ na scenie czuł się jak ryba w wodzie. Jednak już wkrótce wszystkie jego wątpliwości się rozwiały. Karol Wojtyła poczuł powołanie, usłyszał głos Boga, wzywający go do służby w Kościele. Zdziwienie przyjaciół na wieść o decyzji Wojtyły trwało tylko chwilę. Rzeczywiście, Karol dobrze czuł się na scenie i miał talent, ale przy tym całym sercem oddany był Bogu. Kto, jak nie on, miał wybrać drogę posługi duszpasterskiej?

W czasie wojny Wojtyła studiował w tajnym Seminarium Duchownym w Krakowie, a już w 1946 roku, 1. listopada przyjął święcenia kapłańskie z rąk arcybiskupa Adama Sapiehy. Prymicyjna Msza święta miała miejsce dzień później w Krypcie św. Leonarda na Wawelu. Już na zawsze ta kaplica pozostanie jednym z najważniejszych miejsc w życiu Wojtyły. Kardynał Sapieha wziął w swoje ręce jego karierę duchowną. Wojtyła wyjechał do Rzymu kontynuować studia na wydziale teologii, tam też się doktoryzował. Oficjalnie tytuł przyznano mu dopiero po powrocie do Polski, ponieważ w Wiecznym Mieście nie miał wystarczającej ilości pieniędzy, by wydrukować swą pracę doktorską. Ale Karol Wojtyła miał jeszcze wrócić do Rzymu, miał tu pozostać na wiele lat.

"Sam Bóg objawia się w tajemniczy sposób - jako ogień, który nie spala. (...) Jest on Bogiem równocześnie bliskim i dalekim; jest w świecie, lecz nie ze świata. Jest Bogiem, który wychodzi nam naprzeciw, lecz który nie daje się posiąść. On jest 'Tym, który jest' - jest to imię, które nie jest imieniem. 'JESTEM, KTÓRY JESTEM': Boski bezmiar, w którym istota i istnienie stanowią jedno! (...) Jakże moglibyśmy w obliczu tej tajemnicy nie 'zdjąć naszych sandałów', jak On karze, i nie wielbić Go na tej świętej ziemi?" [Jan Paweł II]

WATYKAN

Niezwykłe wydarzenie w życiu młodego księdza Karola Wojtyły miało miejsce w kwietniu 1947 roku. Wyjechał on do San Giovanni Rotondo, by wysłuchać Mszy odprawianej przez Ojca Pio. Udało mu się później dostać do słynnego stygmatyka i porozmawiać. W czasie tego spotkania dwóch wielkich osobowości Karol Wojtyła usłyszał słowa, które na pewno dały mu do myślenia - Ojciec Pio, tchnięty mądrością Ducha Świętego, przepowiedział młodemu kapłanowi, że zostanie on Biskupem Rzymu i przeżyje zamach na swoje życie. Mówi się, że po tych słowach stygmatyk uklęknął przed Wojtyłą, oddając w ten sposób hołd człowiekowi, którego pontyfikatu nie dane mu było doczekać.

Po powrocie do Polski ksiądz Karol postanowił wstąpić do zakonu. Nie mógł jednak podjąć tej decyzji samodzielnie, poprosił o pozwolenie kardynała Sapiehę. Ten jednak kategorycznie odmówił. Arcybiskup wiedział, że w tych trudnych powojennych czasach kapłani są potrzebni wśród ludzi, a szczególnie tacy kapłani jak Wojtyła.

Przyszły papież otrzymał więc swoją pierwszą parafię, mieściła się ona w podkrakowskiej Niegowici. Już wtedy nawiązał kontakt z okoliczną młodzieżą. Swoją charyzmą i humorem przyciągał do siebie ludzi niczym magnes. Ze swoimi młodymi przyjaciółmi wyjeżdżał w góry i na kajaki, starał się pokazywać im Boga, który jest w przyrodzie, w stworzonym świecie i e drugim człowieku. Tym samym udowodnił słuszność decyzji kardynała Sapiehy - praca z wiernymi była jego powołaniem. W czasie swojej siedmiomiesięcznej posługi w Niegowici Wojtyła udzielił aż trzynaście ślubów i ochrzcił czterdzieści osiem dzieci. Starał się też uzyskać fundusze na wybudowanie murowanej świątyni, ponieważ stary drewniany kościół chwiał się już w posadach.

Wkrótce kardynał nakazał mu wrócić do Krakowa. Działalność Karola w Niegowici nie pozostała nie zauważona, od razu dostał pod opiekę młodzież akademicką. Ksiądz Wojtyła był w swoim żywiole - organizował wyjazdy turystyczne, założył chór gregoriański, w którym śpiewali i chłopcy, i dziewczęta, czuł się doskonale wśród młodych. W czasie słynnych wycieczek w góry, Wojtyła nie mógł nosić sutanny, aby nie narazić się władzom komunistycznym, dlatego też wkładał cywilny strój, a młodzież nazywała go "Wujkiem". I taki właśnie pozostał dla młodych do końca swoich dni. Z czasem nie mógł już wędrować z nimi po Tatrach, ale zawsze sercem był przy młodzieży, zawsze pozwalał nazywać się "Wujkiem".

Kraków na zawsze zapamięta księdza Wojtyłę, który zabiera swoją młodzież na wycieczki. Zrezygnował on z długich i trudnych kazań, wolał prowadzić rekolekcje w drodze. W ten sposób zjednał sobie młodzież, która i wówczas, i wiele lat później słuchała go z zapartym tchem i porzucała wszystko, by tylko spotkać się ze swoim ukochanym "Wujkiem". Ponadto, wykłady Wojtyły na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim przyciągały tłumy studentów, którzy chcieli podzielić się swoimi przemyśleniami o etyce i wysłuchać, co miał im do powiedzenia ksiądz Karol. Najlepszą wizytówką dla przyszłego papieża jest właśnie to, jak nazywali go studenci - "mądry i święty".

W roku 1951 zmarł kardynał Sapieha. Władze duchowne wysłały Karola Wojtyłę na urlop, w czasie którego miał dokończyć pracę habilitacyjną. "Wujek" odpoczął trochę od posługi duszpasterskiej i zajął się działalnością publicystyczną. Zawsze lubił pisać, a teraz wykorzystywał swój talent, by umacniać w wierze i wyjaśniać trudne problemy moralne i społeczne. Praca habilitacyjna Wojtyły na temat etyki chrześcijańskiej opartej na systemie Maxa Schelera spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem, ale mimo to, przyszły papież habilitacji nie otrzymał. Sprzeciwiło się temu Ministerstwo Oświaty, które już od dawna obserwowało młodego księdza i obawiało się jego wpływu na społeczeństwo polskie. Wojtyła wrócił więc do tego, co lubił najbardziej - do pracy wśród wiernych, szczególnie ze studentami na uczelniach i w seminariach.

W DRODZE DO PURPURY KARDYNALSKIEJ

W roku 1958 Karol Wojtyła został mianowany biskupem. Nominacja przyszła na niego niespodziewanie, kiedy był na kajakach z młodzieżą. Prosto z wody wyruszył do Warszawy, gdzie czekał już na niego prymas. Wiadomość, że został mianowany biskupem, przyjął Wojtyła z charakterystyczną dla niego pokorą i spokojem. Zaś na pytanie, co zamierza dalej robić, odparł: "Wracam do swoich, na Mazury. Obóz jeszcze się nie skończył.". Tam przyjął gratulacje młodzieży i uspokoił ich obawy co do przyszłości, mówiąc: "Nie ma powodu, aby Wujek został zlikwidowany".

Biskup Wojtyła wkrótce wydał swoją rozprawę, która uczyniła go głośnym w środowiskach duszpasterskich i nie tylko. Pokazała poza tym, że nie jest on zwykłym księdzem, nie boi się trudnych tematów. Miłość i odpowiedzialność dotyczyła bowiem trudnych spraw małżeństwa, miłości, również fizycznej.

30. grudnia 1963 r. Karol Wojtyła otrzymuje nominację na arcybiskupa krakowskiego. I już z tym tytułem wyjeżdża na Sobór Watykański II do Włoch. Tam po raz pierwszy daje poznać szerszemu gronu kapłanów, jak bardzo zaangażowany jest w działalność duszpasterską i jak wielkie ma ku temu predyspozycje. Jego prelekcje zachwycają, każda wypowiedź jest przepełniona mądrością. Kiedyś widzieli to jego szkolni koledzy, teraz mogli potwierdzić także dostojnicy kościelni - to jest niezwykły człowiek.

W roku 1965 Karol Wojtyła brał udział w redagowaniu listu episkopatu polskiego skierowanego do polskich biskupów. Po latach walk i zatargów, Kościół polski postanowił wyciągnąć rękę do zachodniego sąsiada, zapraszając na uroczystości zorganizowane z okazji tysięcznej rocznicy chrztu Polski. To właśnie z tego listu pochodzą słynne słowa: "Przebaczamy i prosimy o przebaczenie". Polskie władze komunistyczne nie mogły darować sobie, że tak bardzo pomyliły się co do młodego arcybiskupa. Cały czas myśleli, że jest niegroźnym kapłanem, może trochę ekscentrycznym ze swoimi homiliami na kajakach i wędrówkami po górach, ale w żadnym wypadku nie należy się go obawiać. Wszystkie swoje działania skierowali przeciwko prymasowi Wyszyńskiemu, gdy tymczasem okazało się, że Wojtyła także ma coś do powiedzenia w polityce i jest równie bezkompromisowy w swoich przekonaniach!

Charyzmę Wojtyły wkrótce dostrzegł sam papież. Pius VI był przekonany, że ma do czynienia z niezwykłą postacią. Właśnie dlatego nie wahał się mianować go kardynałem, choć inni mieli wątpliwości co do słuszności tej decyzji z powodu młodego wieku Wojtyły. Ale od decyzji papieża nie było odwołania i w 1967 r. arcybiskup Wojtyła został mianowany kardynałem w kościele św. Cezarego Męczennika.

Wkrótce dziedzictwo Piotrowe objął kolejny papież - Jan Paweł I. W tym czasie kardynał Karol Wojtyła prowadził rekolekcje w Watykanie. Nie stracił nic ze swego młodzieńczego zapału i jego prelekcje nadal zachwycały słuchaczy. I znowu miało miejsce niezwykłe, prorocze wydarzenie - "New York Times" zamieścił na jeden ze stron swojej gazety listę kardynałów, którzy mają największą szansę na objęcie tronu papieskiego. Wojtyła znalazł się w pierwszej dziesiątce...

Jan Paweł I zmarł nagle po zaledwie trzydziestu trzech dniach sprawowania posługi na Stolicy Piotrowej. Kardynałowie z całego świata zaczęli zjeżdżać do Watykanu, by uczestniczyć w kolejnym w tym roku konklawe. Mówiło się, że duże szanse ma kardynał z Polski, ale nawet wtedy wszyscy byli przekonani, że może chodzić o kard. Stefana Wyszyńskiego. Nikt nie przypuszczał, że Bóg ma zupełnie inny plan.

TOTUS TUUS

Nadszedł wreszcie pamiętny dzień - 16. października 1978 roku. Na Placu św. Piotra zgromadziły się tłumy, które z niepokojem oczekiwały, kiedy z komina Kaplicy Sykstyńskiej zacznie unosić się biały dym. Stu jedenastu kardynałów głosowało aż osiem razy, nie spieszyli się, ponieważ wiedzieli jaka odpowiedzialność na nich ciąży, musieli wybrać zgodnie z natchnieniem Ducha Świętego. I rzeczywiście, niczym innym, jak tylko ingerencją Sił Wyższych da się wyjaśnić, to, co stało się po ostatnim głosowaniu o godzinie 17. Mówiło się, że jest trzech poważnych kandydatów - kard. Giuseppe Siri, kard. Giovanni Benelli i kard. Sebastiano Baggio - jak zwykle Włosi. Tymczasem, wynik ostatniego głosowania brzmiał następująco - aż dziewięćdziesiąt cztery głosy otrzymał... kard. Karol Wojtyła! Młody kapłan nie krył łez, wiedział jednak, że to nie kapłani wybrali go na Stolicę Piotrową, wiedział, że woła go Bóg. Dlatego z pokorą przyjął tę decyzję i przybrał imię Jana Pawła II, chcąc kontynuować dzieło swego przedwcześnie zmarłego poprzednika.

Niespełna dwie godziny później tłumy na Placu św. Piotra i cały świat otrzymał tę radosną wiadomość. Kard. Felici wyszedł na balkon i wypowiedział formułę, powtarzaną od setek lat po każdym wyborze nowego papieża: "Oznajmiam wam radosną nowinę. Habemus Papam! Mamy Papieża!". Na Placu wybuchły gromkie brawa i okrzyki radości. Ale już wkrótce wszyscy się uciszyli i z napięciem czekali na dalszy ciąg formuły, na imię nowego następcy św. Piotra: "Carolum Sanctae Romanae Ecclesiae Cardinalem Wojtyla. Ioannem Paulum Secundum". Któż to jest? - pytanie to zadawali sobie wszyscy - Skąd on pochodzi? Jan Paweł II ukazał się tłumom i od razu rozwiał wszelkie ich wątpliwości i obawy. Powiedział: "Najwybitniejsi kardynałowie powołali nowego biskupa Rzymu. Powołali go z dalekiego kraju, z dalekiego, ale jednocześnie jakże bliskiego poprzez komunię w chrześcijańskiej wierze i tradycji (...). Nie wiem, czy będę umiał dobrze wysłowić się w waszym... naszym języku włoskim. Gdybym się pomylił, poprawcie mnie.". Czy po takim wystąpieniu można się jeszcze dziwić, że cały świat od razu pokochał nowego papieża? Nikt nie miał wątpliwości - to będzie wyjątkowy pontyfikat.

A co tymczasem dzieje się w Polsce? Wiadomość o wyborze nowego papieża dotarła tutaj błyskawicznie. Mieszkańcy wszystkich miast wybiegli na ulice, ludzie płakali, padali sobie w objęcia, w Krakowie dzwon Zygmunta bił nieustannie, jakby chciał powiedzieć całemu światu: "To On! To Karol Wojtyła! Nasz Rodak! To On został papieżem!". Wadowice oszalały z radości, wszędzie wykrzykiwano tylko jedno zdanie: "Lolek jest papieżem!".

I tylko polskie władze zaczynają drżeć. Ten człowiek, którego kiedyś zignorowali, został teraz zwierzchnikiem całego Kościoła Bożego. Nie chcieli nawet sobie wyobrażać, co może to dla nich znaczyć. Natychmiast zwołują zjazd w Warszawie, na którym, starając jakoś się pocieszyć i wyjść obronną ręką z tej sytuacji, stwierdzają - lepiej, żeby był daleko w Rzymie niż tutaj na miejscu. Jak bardzo się mylili! Nie wiedzieli jeszcze, że Jan Paweł II nie da się zamknąć w murach Watykanu jak jego poprzednicy. On od razu zaczął jeździł po świecie, pielgrzymować do najdalszych jego zakątków i wszędzie powtarzał: "Nie lękajcie się! Wypłyńcie na głębię! Jest z Wami Chrystus!"

Pierwsza pielgrzymka miała miejsce już po trzech miesiącach od objęcia przez Karola Wojtyłę Stolicy Piotrowej. Nowy papież nie chciał marnować czasu danego mu przez Boga. Za cel swej pierwszej podróży wybrał Dominikanę i Meksyk. Kraje te są domem prawie połowy katolików z całego świata, a wielu z nich żyje w warunkach urągających ludzkiej godności. Papież jedzie tam, aby spróbować zmienić tę sytuację. Mówi do wiernych: "Papież chce być waszym głosem!". Zjednuje sobie ich miłość prostymi gestami, jak choćby ucałowaniem Ziemi po wyjściu z samolotu. Odtąd będzie to czynił we wszystkich krajach. Jan Paweł II nie waha się zwrócić bezpośrednio do polityków, do możnych, gnębicieli prostego ludu ze słowami: "Do was woła sumienie ludzkie, krzyk opuszczonych, krzyk Boga!". Władze nie wiedzą, co o tym myśleć. Jeszcze lekceważą nowego papieża, nie wierzą w jego moc oddziaływania na serca ludzkie. Ale Meksykanie już wybrali go swoim duchowym przywódcą, pokochali Ojca Świętego od pierwszych chwil. Dlaczego? Bo dał im nadzieję.

Jan Paweł II chce teraz odwiedzić swój rodzinny kraj. Polacy obawiają się reakcji władz, pragną zobaczyć się ze swoim Rodakiem, a wiedzą, że komuniści mogą nie wpuścić go za granicę. Ale władze nie odważyły się na taki krok, widziały już co stało się w Meksyku i Dominikanie, za bardzo bały się rozruchów, które, w razie nie wpuszczenia papieża do Polski, wybuchłyby z całą pewnością.

Nadchodzi długo wyczekiwany 2. czerwca 1979 roku. Jan Paweł II ląduje w Polsce. Rozpoczyna się pierwsza pielgrzymka, która miała już wkrótce zmienić sytuację w kraju. Na trasie wędrówki Ojca Świętego znajdują się miasta, które były świadkami najważniejszych wydarzeń w historii Polski, a także te, z którymi papież czuł się osobiście związany, a więc: Warszawa, Gniezno, Częstochowa, Kraków, Kalwaria Zebrzydowska, Wadowice, Nowy Targ.

Na warszawskim Placu Zwycięstwa padły niezapomniane słowa: "Niech zstąpi Duch Twój! I odnowi oblicze ziemi. Tej Ziemi!". Komuniści do końca nie zdawali sobie sprawy z tego, jak szybki będzie odzew Polaków. W ciągu tych dziewięciu dni pielgrzymki znów poczuli się oni jak wolni ludzie w wolnym kraju, postanowili jak najszybciej odzyskać to uczucie. Papież wyjechał, ale jego słowa, nauka i serce pozostały w kraju. Już po kilku miesiącach powstała "Solidarność", Polacy ruszyli do walki z Rosjanami. Rozruchy trwały dziesięć lat, w chwilach załamania nasi rodacy zwracali oczy w kierunku Watykanu i odzyskiwali siły. W roku 1989 Polska odzyskała wolność, komuniści opuścili granice naszego kraju.

Papież nie poprzestał jednak na pomocy Polsce, miał w swój opiece cały świat. Z żarliwością i siłą wypowiadał się przeciwko terroryzmowi. Odwiedził nawet Turyn, który nazywany jest włoskim ośrodkiem gwałtów i przemocy i również tam głosił Ewangelię miłości. Przy tym cały czas śledził sytuację w swoim rodzinnym kraju. Wkrótce u wybrzeży Bałtyku zaczęły wybuchać kolejne strajki i protesty. Papież mówił: "Modlę się, aby Episkopat Polski mógł dopomóc temu narodowi w ciężkim zmaganiu się o chleb powszedni i sprawiedliwość społeczną". Wiedział doskonale, że Polska czeka na takie gesty z jego strony, zdawał sobie sprawę, że te słowa mogą wiele zdziałać, mogą podtrzymać ducha polskiego narodu i tym samym doprowadzić do wyzwolenia.

Papież wyrusza w świat, trafia na kontynent, gdzie chrześcijaństwo dotarło najpóźniej i jest najmniej rozpowszechnione - do Afryki. Miejscowa ludność wita go tak jak potrafi, to znaczy kolorowymi tańcami, darami, plemiennymi piosenkami. Papież przyjmuje to z uśmiechem, wie, że są to przejawy szacunku i radości, które tubylcy potrafią wyrazić tylko w taki sposób. Ale Ojciec Święty nigdy nie zapomniał o szerzeniu katolickiej etyki, nawet wśród ludów o tak odmiennej kulturze. Sprzeciwiał się między innymi stanowczo poligamii, która była w Afryce na porządku dziennym. Wszędzie głosił Chrystusa, z tą tylko różnicą, że dostosowywał swoje nauki do kultur narodów, jakie odwiedzał. I w tym przejawiała się jego mądrość.

Jan Paweł II nie uciekał przed biedą i nędzą, nie bał się schodzić do najuboższych i zaniedbanych. W Brazylii spotkał się z trędowatymi i ludźmi żyjącymi w slumsach, w najgorszych warunkach, jakie tylko można było sobie wyobrazić. Mówił im: "Nie z ciekawości tu przyszedłem, ale dlatego że was kocham", a oni mu wierzyli. To właśnie ubodzy nadali mu nowy przydomek: Jan od Boga.

ZŁO ATAKUJE

Jan Paweł II co tydzień objeżdżał Plac św. Piotra swoim białym jeepem. Nigdy nie pozwolił zamknąć się za szklanymi szybami, jeździł w otwartym samochodzie, by być bliżej wiernych. Rodzice podawali mu dzieci do błogosławieństwa, inni chcieli po prostu uścisnąć jego dłoń. 13. maja 1981 r. było inaczej. Wśród radosnych okrzyków tłumu, śpiewu i wrzawy, nagle dały się słyszeć dwa wystrzały. Wyraźnie odcięły się od innych głosów, usłyszeli je wszyscy zgromadzeni na Placu wierni, a po nich zapadła przejmująca cisza. Zanim ktokolwiek zorientował się, co się stało, papież już leżał na podłodze swojego samochodu, podtrzymywany przez ks. Stanisława Dziwisza, a kierowca rozpoczął szaleńczy pęd do polikliniki Gemelli. Śpiewy rozradowanego tłumu zamieniły się w jęk rozpaczy. Ich ukochany papież rozpoczął heroiczną walkę o życie.

Kule ugodziły w brzuch i łokieć Ojca Świętego. Obie przeszły na wylot i zraniły jeszcze dwie stojące nieopodal osoby - Amerykankę Ann Odre i Rose Hall, małą Jamajkę. Pierwszym cudem był dojazd karetki do szpitala. Bez żadnej obstawy, nawet bez sygnału, który po drodze się zepsuł, pokonała ona rzymskie drogi w największych korkach w niecałe osiem minut! Ojciec Święty nie skarżył, ani raz nie wypowiedział złego słowa pod adresem zamachowcy, powtarzał tylko akty strzeliste: "Maryjo, Matko moja!". Wzywał Tę, którą wybrał na opiekunkę swego pontyfikatu, Tę, której cały się powierzył. Teraz również był cały Jej: "Totus Tuus, Totus Tuus, Maria".

Na sali operacyjnej kolejny cud - okazało się, że kula minęła o milimetry główną tętnicę i kręgosłup. Papież stracił trzy i pół litra krwi, ale lekarzom udało się go uratować. Jan Paweł II powiedział później: "Inna ręka strzelała, a Inna prowadziła kulę", był bowiem przekonany, że przeżył zamach tylko dzięki pomocy Matki Bożej Fatimskiej, ponieważ 13. maja przypada Jej święto. Już po wyjściu ze szpitala, papież powierzył Maryi w Fatimie cały świat i jeszcze raz podziękował za swe wyzdrowienie. Zamachowiec, Turek Ali Agca został natychmiast pojmany i skazany na dożywotnie więzienie. Cały świat dociekał, kto stał za tym przerażającym zamachem, kto odważył się targnąć na życie Ojca Świętego. Cały świat, ale nie Jan Paweł II. On od razu przebaczył zamachowcy, mówił: "Modlę się za brata, który mnie zranił", a później odwiedził Agcę w więzieniu.

Niedługo po zamachu, Papież ponownie odwiedził Polskę. Tym razem jego rodacy byli już silniejsi, zostawił ich biednych i przytłumionych reżimem socjalistycznym, a zastał gotowych do walki o wolność i godność. Wśród tłumów pielgrzymów, którzy przybyli na spotkanie z papieżem powiewały transparenty z napisem "Solidarność". Jan Paweł II dodawał im sił: "Pragnienie zwycięstwa, - mówił - zwycięstwa okupionego trudem i krzyżem, zwycięstwa odnoszonego nawet poprzez klęski należy do chrześcijańskiego programu życia człowieka. Również i życia narodu".

Komuniści robili co mogli, by utrudnić pobyt papieża w Polsce. Domagali się pokazywania im tekstów homilii, sprawdzając, czy nie ma w nich treści, które mogłyby im zagrozić, nie wpuścili Ojca Świętego do Gdańska, robili wszystko, by nie spotkał się z przywódcą "Solidarności", Lechem Wałęsą. Dla Jana Pawła II nie było jednak nic niemożliwego, poprosił Wałęsę, by przyjechał do małej podhalańskiej miejscowości i tam, wśród ukochanych gór, spotkał się z nim i dodał sił do dalszej walki. Ale Ojciec Święty nie unikał też trudnych rozmów z ówczesnymi władzami. Generał Jaruzelski spotkał się z papieżem, a w miesiąc po jego wyjeździe zdecydował się na zniesienie stanu wojennego. Słowa "Naród, który raz poczuł się wolny, już zniewolić się nie da" zaczęły nabierać realnych kształtów.

PONTYFIKAT MIŁOŚCI I CIERPIENIA

Po zamachu na Placu św. Piotra papież już nigdy nie odzyskał pełni sił. Rozpoczął się więc kolejny etap jego pontyfikatu, kolejny rozdział w jego pielgrzymowaniu do ludzkich serc, zaczął mówić do nich językiem cierpienia. Co więcej, tragiczne wydarzenie miały miejsce również w Polsce - w 1984 roku wysłannicy Służb Bezpieczeństwa zamordowali księdza Jerzego Popiełuszkę. Jan Paweł II nawoływał: "Ta śmierć, mało powiedzieć tragiczna, poruszyła ludzi na całym świecie. Ta śmierć jest świadectwem. Niech będzie ta śmierć źródłem nowego życia!". Jakiś czas później wierni mają okazję przeczytać kolejny list apostolski autorstwa Ojca Świętego. Tym razem jest on poświęcony właśnie cierpieniu. Papież pisze: "W cierpieniu kryje się szczególna moc, przybliżająca człowieka wewnętrznie do Chrystusa. Cierpienie jest w świecie po to, żeby wyzwalało miłość.". Tymi słowami wlał w serca wielu milionów ludzi na świecie nową nadzieję, pozwolił im spojrzeć na swoje osobiste nieszczęście przez pryzmat wiary.

Mimo ogromu obowiązków i osobistych cierpień, Jan Paweł II nie traci swego charakterystycznego poczucia humoru. Wszędzie, dokąd się udaje, zjednuje sobie ludzi miłością i radością. No bo cóż może być bardziej wzruszającego dla mieszkańców Papui-Nowej Gwinei, kiedy słyszą Ojca Świętego przemawiającego w ich kraju ich własnym językiem? Tubylcy odwdzięczyli się wspaniale swojemu papieżowi - zaśpiewali mu Czarną Madonnę w języku polskim!

Papież zawsze starał się być jak najbliżej wiernych. Kanadyjscy policjanci byli jednak przyzwyczajeni do tego, że wybitne osobistości nie mają zazwyczaj ochoty bratać się z tłumem. Dlatego też w czasie jednej z jego pielgrzymek, odgradzali go od napierających ludzi, Ojciec Święty powiedział wtedy do nich: "Zostawcie mi trochę więcej miejsca", czym wprawił zakłopotanych stróżów prawa w osłupienie.

Po wyborze na Stolicę Piotrową, były kardynał Wojtyła najbardziej bał się tego, że w Watykanie nie będzie miał okazji jeździć na nartach. "Na to mi już chyba nie pozwolą" - mówił. Rzeczywiście, pierwsze sześć lat posługi było tak zapracowane, że papież nawet nie spojrzał na narty, nie mówiąc już o wyprawie na stok. Ale nie byłby sobą, gdyby w końcu nie zrealizował swoich planów - w roku 1984 wyruszył w góry i znów poczuł, jak to jest, kiedy ma się deski na nogach. Nie zwracał uwagi na zdziwienie swoich watykańskich współpracowników. Jeszcze kiedy był kardynałem i spotykał się z zarzutami, że księdzu nie wypada jeździć na nartach, odpowiadał: "Jedyne, czego księdzu nie wypada, to źle jeździć na nartach!".

Wśród wesołości i śmiechu, nie brakowało też trudnych chwil. Papież wyrusza na jedną z najcięższych swoich pielgrzymek - do Ameryki Południowej. Odwiedza kraje, gdzie akty rozboju i zbrodnie dokonywane są w biały dzień na oczach tłumów, nie boi się mówić im o Chrystusie. Obiady jada z robotnikami w ich nędznych i brudnych stołówkach, rozmawia z nimi, słucha ich skarg, pociesza, dodaje otuchy. A przy tym cały czas apeluje do władz i wpływowych ludzi w państwie, by w końcu zaczęli zmieniać tę tragiczną sytuację. W końcu jednak sam opada z sił. Zmiana klimatu, ciągłe przemieszczanie się z miejsca na miejsce, przechodzenie z dolin wprost do górzystych terenów, znad morza w głąb lądu nie sprzyja zdrowiu papieża. Musiał nawet odwołać kilka wystąpień, nie wygłosił wszystkich przygotowanych przemówień. Ale nigdy, nawet w najgorszych chwilach, nie usłyszano od niego słowa skargi. Żartował tylko, gdy Polacy mieszkający w Ameryce Łacińskiej śpiewali mu Sto lat: "Czasem nie trzeba myśleć o stu latach, wystarczy przeżyć jeden dzień.".

Ale nie tylko zacofane i biedne kraje wchodzą w plan pielgrzymek papieża. Wkrótce wyrusza on do Holandii, gdzie rozwiązłość moralna i seksualna osiągnęła szczyt, gdzie bezkarnie można zabijać nienarodzone dzieci i starców, gdzie w sklepach sprzedaje się narkotyki. Ojciec Święty apeluje do ich sumień, wołając: "Co uczyniliście ze swoją wolnością?". Odpowiedź Holendrów jest natychmiastowa, na ulicach pojawiają się plakaty, na których ktoś obiecuje nagrodę w wysokości sześciu tysięcy dolarów za życie Jana Pawła II. Po powrocie do Watykanu, Ojciec Święty odpowiada na pytania dziennikarzy, którzy chcą wiedzieć, jaki cel miała jego pielgrzymka, co chciał Holendrom przekazać. Odpowiada jednym słowem: "Ewangelię!".

Papież stawia kolejny krok na drodze do pojednania zwaśnionych wyznań. 13. kwietnia 1986 roku wchodzi do żydowskiej Synagogi Większej w Rzymie. Świat nie może uwierzyć własnym oczom. Ostatnim zwierzchnikiem Kościoła Katolickiego, który przekroczył progi żydowskiej bożnicy był... św. Piotr prawie dwa tysiące lat temu! Jan Paweł II jednak nie chce na siłę nawracać Żydów na katolicyzm, jak sądzą złośliwi. On tylko kontynuuje swą ekumeniczną misję.

Na tym nie skończyła się pojednawcza działalność Ojca Świętego. Jeszcze w tym samym roku udał się do Asyżu, gdzie, na jego zaproszenie, zjechało już czterdziestu siedmiu reprezentantów niemal wszystkich odłamów religii chrześcijańskiej, a także trzynastu przedstawicieli innych wyznań. Jan Paweł II mówił wówczas: "Pokój czeka na swoich proroków".

Papież nie zapomina o swoim kraju, po raz trzeci odwiedza Polskę. Stan wojenny został zniesiony, ale sytuacja wciąż nie jest taka, jak być powinna, Polacy pomału tracą nadzieję. Pielgrzymka przyszła w znakomitym momencie, gdyby papież zwlekał z nią choć odrobinę dłużej, mogło by być już za późno. A tymczasem udaje mu się po raz kolejny uratować w Polakach gasnące iskierki nadziei, rozpala je na nowo i wybuchają ze zdwojoną siłą. Jan Paweł II po raz kolejny próbuje dotrzeć do Gdańska i tym razem mu się to udaje. Papież modli się przy pomniku ofiar grudnia 1970 roku. Tego było już dla komunistów za wiele, spychają wiernych daleko poza teren placu, a sami okrążają pomnik z modlącym się w ciszy papieżem. Wysłannicy Służb Bezpieczeństwa ostentacyjnie odwracają się tyłem. Ale to nie przeszkadza ani wiernym, którzy śpiewają coraz głośniej, by ich pieśń dotarła do uszy papieża, ani samemu Ojcu Świętemu, który powie potem: "Milczenie jest wielkim krzykiem"

Jan Paweł II dostrzega rysy i pęknięcia w systemie komunistycznym, widzi, że władza sowietów w Polsce zaczyna się chwiać i lada chwila runie. Postanawia więc przygotować swoich rodaków na to, co nastąpi potem. Chce uchronić ich od zgubnego zachłyśnięcia się wolnością, chce nauczyć ich płynąć samodzielnie w łodzi sterowanej przez Boga. Nawołuje więc: "Solidarność to znaczy: jeden i drugi.. A więc nigdy jeden przeciw drugiemu. I nigdy brzemię dźwigane przez człowieka samotnie, bez pomocy drugich."

UPRAGNIONA WOLNOŚĆ

Dziesiąty rok swego pontyfikatu papież świętował kolejnymi pielgrzymkami. Nie miał czasu ani ochoty na wystawne jubileusze, był potrzebny swoim owieczkom w ich krajach. Wyrusza więc do Paragwaju, gdzie rządy sprawuje dyktator, generał Alfredo Stroessner. Życie w tym kraju stało się koszmarem, codziennie ktoś zostaje aresztowany, dyktator szafuje na prawo i lewo wyrokami śmierci. Kiedy Jan Paweł II przybywa do jego kraju, generał wpada we wściekłość, nie może słuchać słów o miłości bliźniego i godności drugiego człowieka. Zaczynają się kolejne represje i aresztowania, Kościół jest coraz bardziej prześladowany. Ale wizyta papieża zdziałała cuda. Paragwajczycy obudzili się z letargu, wystąpili przeciwko okrutnej dyktaturze i w niedługim czasie generał Stroessner został obalony. Podobnie dzieje się w Mozambiku, gdzie wizyta papieża wpływa na zakończenie bratobójczych walk i przynosi upragniony pokój.

Sukcesy na arenie politycznej nie przekładają się jednak na sukcesy w Kościele. Niespodziewanie dochodzi do konfliktu. Francuski arcybiskup Marcel Lefebvre postanawia sam wyświęcać biskupów. Jan Paweł II robi co może, by nie dopuścić do kolejnych podziałów Kościoła, ale w końcu musi sięgnąć po radykalny środek dla uspokojenia sytuacji - Lefebvre i wszyscy, którzy ulegli jego wpływowi zostają objęci ekskomuniką. Papieżowi nie udaje się też zrealizować swoich planów wyjazdu do Moskwy. Chciał udał się do Rosji na obchody tysiąclecia chrztu, ale władze nie otworzyły przed nim granic swojego kraju.

Tymczasem w Polsce słowo Jana Pawła II stają się ciałem! Kraj, który kilkaset lat temu zniknął z mapy Europy, który z trudem pojawił się na niej z powrotem, a potem przeżył koszmar wojny i dostał się pod władanie reżimu komunistycznego, nareszcie odzyskuje upragnioną wolność! Nikt nie ma wątpliwości, że rola papieża w tym ogromnym przedsięwzięcia była znacząca. Ojciec Święty jednak nie zostawia swojego kraju. Od tej pory będzie cały czas śledził poczynania wolnych Polaków, będzie chwalił mądre decyzje, ale nie cofnie się też przed ostrą krytyką, kiedy tylko zajdzie taka potrzeba.

Jan Paweł II postanowił iść za ciosem. Jeszcze w 1989 r. kanonizował Agnieszkę Czeską, księżniczkę żyjącą w czasach średniowiecza, która dobrowolnie porzuciła wystawne życie i poświęciła się służbie ubogim. Kanonizacja staje się pretekstem do rozmów o wyzwoleniu Czech, ponieważ nasi południowi sąsiedzi wciąż zmagają się z rządami komunistów. Papież dodaje im otuchy i wlewa w ich serce nadzieję, tą samą nadzieję, którą kiedyś otrzymali od niego Polacy. Ojciec Święty mówi: "Ludzka historia jest ustawicznym ruchem. Czasy się zmieniają, przychodzą kolejne pokolenia, rozwija się wiedza, lecz pośród zmiennych wydarzeń trwa Chrystusowa prawda.". I znów zdarzył się cud - zaledwie pięć dni później Czesi i Słowacy przerywają milczenie i obalają reżim komunistyczny. Co ważne, ani jednak kropla krwi nie została przelana w tych dniach. Odtąd było już tylko lepiej - wkrótce i inne kraje Europy, które obaliły rządy komunistów, zwróciły się do Stolicy Apostolskiej z prośbą o błogosławieństwo. Chrystus na nowo zagościł w sercach Węgrów, Rumunów i mieszkańców Związku Radzieckiego.

Jan Paweł II wyrusza z kolejną pielgrzymką do Polski. Wszyscy spodziewają się, że teraz nic nie zmąci już radości ze spotkania z papieżem, wszak po raz pierwszy miał on odwiedzić zupełnie wolny naród. Ale Ojciec Święty nie jest zadowolony z tego, co widzi. Zastaje w swoim ukochanym kraju niemal wszystkie grzechy i błędy przeszłości, tylko pod inną nazwą i dostosowane do nowych czasów. Co prawda zwyciężyła demokracja, ale partie polityczne nie mogą dojść do porozumienia, a przecież wydawałoby się, że mają wspólny cel - dobro Polski. Jest jednak inaczej, ludzie wbili się w pychę i stali się samolubni, nie liczy się dla nich nic oprócz własnej korzyści, zaczynają zaniedbywać Kościół. Jednym słowem - nie dzieje się dobrze.

Papież wytyka swoim rodakom błędy, niczym dobry Ojciec poucza ich, daje rady. Ale o tym, jak daleko posunęło się zepsucie Polaków świadczy incydent z górami. Otóż Jan Paweł II, który stęsknił się za pięknymi polskimi Tatrami, chciał jakiś czas spędzić samotnie na wędrówkach po górach. Jednak w gazetach zaczęły pojawiać się kąśliwe artykuły, w których obliczano, ile te rzekome "wczasy" Ojca Świętego będą kosztować Polaków. Papież nie zamierza stawać się przyczyną sporów i tematem plotek i natychmiast rezygnuje z wyjazdu w góry. Pozostawia rodaków ze słowami: "Bogu dziękujcie, ducha nie gaście!" i odlatuje.

Do Polaków zaczyna pomału docierać, jak okrutnie potraktowali swego najlepszego Ojca. Atmosfera w kraju nie jest najlepsza, smutek i żal goszczą na twarzach mieszkańców kraju nad Wisłą. Ale Jan Paweł II doskonale wiedział, co robi. Już dwa miesiące później wraca Polski. Tym razem wizyta jest dużo krótsza, ale za to o wiele radośniejsza. Papież potrafi docenić szczerą skruchę, nie chowa w sercu urazy, znów przekazuje swoją miłość zebranym na spotkaniach z nim pielgrzymom.

KOCHAMY CIEBIE!

Bóg nie opuszcza swojego wiernego Pomocnika ani na moment, ale też nie szczędzi mu przykrych i bolesnych doświadczeń. Podczas jednej z modlitw z wiernymi na Placu św. Piotra papież ogłosił nagle, że będzie musiał udać się na badania do kliniki Gemelli. Pielgrzymi są przerażeni, a zarazem dumni - nigdy w historii świata żaden papież nie zwracał się do wiernych z taką otwartością. Poczuli się jak dzieci, które stoją przed swoim Ojcem i słuchają, jak tłumaczy im zawiłe tajemnice bólu i cierpienia.

Trzy dni po tym pamiętnym wyznaniu w czasie modlitwy Anioł Pański, papież przechodzi operację. Chirurdzy wycinają mu woreczek żółciowy i nowotworowego guza, który wyrósł na jelicie grubym. Ojciec Święty szybko wraca do zdrowia. Nie pokazuje swojego bólu, dzieli się natomiast z lekarzami i personelem swoim optymizmem i pogodą ducha. Kiedy pewnego dnia wychodzi na pusty korytarz, stwierdza z uśmiechem: "Ładne rzeczy, wszyscy sobie poszli a mnie zostawili!".

Jeszcze tego samego roku Stolica Apostolska wydała nowy Katechizm Kościoła Katolickiego. Po czterystu latach dopiero Jan Paweł II odważył się dokonać koniecznych zmian w poprzednim wydaniu i wypuścić na rynek ten nowy podręcznik etyki i wiary chrześcijańskiej. KKK zostaje od razu przetłumaczony na czterdzieści cztery języki i trafia niemal do wszystkich krajów Europy i świata. W księgarniach leży na jednej półce z książkami przygodowymi i romansami. Nikogo już to nie dziwi - Jan Paweł II wprowadził religię do prywatnych domów, stała się dostępna dla każdego szarego człowieka.

Wkrótce papież odwiedza Litwę, gdzie czeka go miła niespodzianka. Wśród krzyży postawionych na górze pod Szawalami, które upamiętniają ofiary prześladowań, Ojciec Święty zatrzymuje się na dłużej przed jednym z nich. Wzruszenie odbiera mu mowę, gdy czyta napis wyryty na krzyżu: "Chrystusie, chroń Papieża, prosi Cię Litwa na klęczkach.". W zamian papież oddaje Litwinom całą swoją miłość, serce i modlitwę, a w sposób bardziej materialny - swoją białą piuskę, którą zostawia w Ostrobramskim sanktuarium maryjnym.

Trud pielgrzymowania staje się coraz cięższy do zniesienia dla niemłodego już papieża. Kolejne wypadki, upadki i stłuczenia kończą się wizytami w klinice Gemelli. Papież przechodzi wciąż nowe operacje, czas rehabilitacja za każdym razem jest coraz dłuższy, Ojciec Święty nie ma już tyle sił co dawniej. Napięty plan spotkań i wyjazdów musi zostać nieco zredukowany, choć papież zgadza się na to z niechęcią. Ciało co prawda odmawia mu posłuszeństwa coraz częściej, ale jest wciąż młody duchem i chce spotykać się z wiernymi. Jego siły duchowe widać szczególnie wtedy, kiedy spotyka się z młodzieżą. Wydaje się wówczas, że ubyło mu kilkadziesiąt lat, że znów jest "Wujkiem", który tylko czeka, aby wskoczyć w buty narciarskie albo zabrać kajak i wyruszyć na rekolekcje w drodze.

Niestety, rzeczywistość jest bardziej okrutna. Papież nie jest już w stanie powtarzać swojego rytuału całowania ziemi, na której wylądował, na początku każdej pielgrzymki. Nie poddaje się jednak ograniczeniom starości, wie, że liczy się sam gest, same dobre chęci. Miejscowi podają mu więc grudkę ziemi do ucałowania. Jan Paweł II wymyślił też inny sposób pielgrzymowania. Zdawał sobie coraz wyraźniej sprawę z tego, że podróże będą dla niego coraz bardziej uciążliwe, postanowił więc wydać książkę. Znów okazał się prekursorem w tej dziedzinie. Do tej pory następcy św. Piotra wydawali co najwyżej listy apostolskie, encykliki czy adhortacje. Kiedy Jan Paweł II opublikował Przekroczyć próg nadziei, książka momentalnie osiągnęła szczyty popularności we wszystkich krajach Europy i nie tylko. W ten sposób papież dotarł do wiernych nawet wtedy, kiedy trudno było mu już opuszczać Watykan.

Papież przyjeżdża ponownie do Polski, ale tym razem tylko na kilka godzin. Rodacy mogą nareszcie zobaczyć ukochanego Ojca Świętego, ale jak bardzo jest on zmieniony! Lewa ręka drży, to efekt choroby Parkinsona, papież musi wspierać się o laskę, jest lekko przygarbiony, zniknęła gdzieś ta dawna imponująca postawa. Ale serce pozostało nie zmienione, humor również nie opuścił Ojca Świętego, potrafił żartować nawet ze swojej choroby: "Głos się trzyma, głowa też jeszcze nie najgorzej. Nie jest tak źle z tym papieżem.". Jan Paweł II szybko dementuje pogłoski na temat jego rzekomej emerytury czy abdykacji. Jego uzasadnienie jest proste - to Bóg powołał go na Stolicę Piotrową i tylko Bóg może go z niej zdjąć, a uczyni to, kiedy nadejdzie właściwa pora. Teraz nadszedł czas nowej misji ewangelizacyjnej Ojca Świętego. Do tej pory nauczał słowem i czynem, nauczał o miłości. O cierpieniu mówił również, ale ponieważ swoje własne bóle znosił z pokorą, wiele osób nie wiedziało, że cokolwiek mu dolega. Teraz cały świat może obserwować cierpienie wielkiego człowieka, papież naucza, jak z godnością przyjmować codzienny krzyż i jak zaufać Bogu. Rozpoczyna się czas niezwykłych rekolekcji.

Myliłby się ten, kto sądziłby, że papież zrezygnował z pielgrzymek zagranicznych z powodu swojej choroby. Ten wielki podróżnik nigdy nie zdobyłby się na coś takiego. Dopóki tylko miał dość energii, by o własnych siłach wejść do samolotu, wciąż wyruszał na kolejne wizyty. I wciąż zadziwiał swoją charyzmą i mądrością. W Niemczech na przykład spotkał się z Helmutem Kohlem, który stwierdził później: "To największy człowiek drugiej połowy wieku, a może nawet i całego stulecia, i wiesz co? - zwracał się do swego przyjaciela - Przyciąga jeszcze większe tłumy niż ja!".

Przyszedł czas na kolejną pielgrzymkę do Polski. Jan Paweł II był już tym razem silniejszy, a na placach spotkań gromadziły się ogromne tłumy. Nic już nie stało na przeszkodzie, by przeżyć ten czas w euforii radości i miłości, ani reżim komunistyczny, ani problemy z przystosowaniem się do nowej sytuacji po wyzwoleniu. Jedynym problemem stało się zdrowie Ojca Świętego, Polacy doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że ich ukochany "Wujek" nie czuje się najlepiej. Cóż jednak mieli zrobić, kiedy tak bardzo chcieli go zobaczyć i zatrzymać na dłużej przy sobie? Wszelkie wyrzuty sumienia z powodu przedłużania audiencji i spotkań odchodziły w cień za sprawą uśmiechu papieża i jego słów, jak zawsze pełnych humoru. Na okrzyk "Niech żyje papież" Jan Paweł II odpowiada: "Żyje, żyje, ale się starzeje.". Kiedy natomiast wspomina słowa kard. Wyszyńskiego, mówiące, że papieżowi z Polski będzie dane wprowadzić Kościół Boży w trzecie tysiąclecie i prosi o modlitwę w tej intencji, wierni odpowiadają entuzjastycznie: "Pomożemy!".

TRZECIE TYSIĄCLECIE

Przedostatnia pielgrzymka papieża do Polski była też czasem ogromnych wzruszeń i niezapomnianych dialogów. Do dziś dnia pamiętamy słowa Ojca Świętego wypowiedziane na wadowickim rynku, gdzie Msza święta przedłużyła się ogromnie z powodu "niekontrolowanych" dygresji papieża. Jan Paweł II wspomina miejsca, które odwiedzał w dzieciństwie: "A tam była cukiernia. Po maturze chodziliśmy na kremówki.". Papież nie może stłumić śmiechu, a wiernych ogarnia już nie tylko wesołość czy nawet euforia, są oni pogrążeni w szale radości i miłości. Tak bardzo kochają swojego Rodaka, który mówi do nich jak do przyjaciół, który tak dobrze ich rozumie i tak łatwo nawiązuje z nimi kontakt. Nie straszne im palące słońce i długie godziny spędzone na stojąco, mogliby tak rozmawiać ze swoim Lolkiem do wieczora, a nawet jeszcze dłużej.

Nie brakło jednak i dramatycznych chwil, kiedy w serca Polaków wkradła się śmiertelna trwoga. Tłumy zgromadzone 15. czerwca na Błoniach krakowskich nie ujrzały białego helikoptera i nie usłyszały słów swojego papieża. Jan Paweł II zachorował i z powodu gorączki musiał odwołać spotkanie z wiernymi. Polacy jednoczą się, do nieba unosi się modlitwa tak żarliwa i gorąca, jak po zamachu na Placu św. Piotra. I tak jak wówczas zdarza się cud - papież natychmiast dochodzi do sił!

Pielgrzymka trwa dalej. Jan Paweł II nie byłby sobą, gdyby nie starał się wskazać swym rodakom właściwej drogi postępowania. W Sopocie apeluje: "Słyszałem od was: 'Nie ma wolności bez solidarności'. Dzisiaj wypada powiedzieć: 'Nie ma solidarności bez miłości'.". Wierni są tez świadkami wielu znaczących gestów, wszak papież naucza nie tylko słowem. Do najważniejszych należało chyba zaproszenie prezydenta Kwaśniewskiego do papamobile w czasie jednego z przejazdów, a także wizyta w wiejskiej chacie, gdzie papież spotkał się z ubogą polską rodziną. Po raz kolejny Jan Paweł II okazał tolerancję i miłość bliźniego, miłość, która zwycięża wszelkie podziały.

Rok 2000 to czas niezwykłych wydarzeń i momentów przełomowych. Papież z Polski wprowadza Kościół w trzecie tysiąclecie! Przepowiednia kardynała Wyszyńskiego spełniła się. Kilka miesięcy później Ojciec Święty wyrusza do Ziemi Świętej, by kontynuować swą wielką misję pojednania. Tam klęka przy Ścianie Płaczu, gdzie do dziś modlą się pobożni Żydzi i ich zwyczajem wkłada w szczelinę małą karteczkę. Napis na niej głosił: "Bolejemy głęboko nad postępowaniem tych, którzy w ciągu dziejów przysporzyli cierpień Twoim dzieciom, a prosząc Cię o przebaczenie, pragniemy tworzyć trwałą więź prawdziwego braterstwa z ludem Przymierza.".

Nadchodzi 11. września 2001 roku i dwie nowojorskie wieże World Trade Center zamieniają się w górę gruzy i szkła. Jan Paweł II pali świeczkę w oknie swojego pokoju w Castel Gandolfo. Papież solidaryzuje się z rodzinami ofiar, modli się o dusze zmarłych i piętnuje zamachowców. Ojciec Święty nigdy nie godził się na kompromisy w sprawach wiary, etyki i godności człowieka, tak jest i tym razem. Nie mógł pozostawić tej sprawy samej sobie, dlatego niemal od razu wyleciał do Kazachstanu. Doradcy przestrzegają go przed ogromnym niebezpieczeństwem, jakie mu grozi, ale on jak zwykle jest nieugięty. "Nienawiść, fanatyzm i terroryzm znieważają imię Boże i oszpecają autentyczne oblicze człowieka!" - mówi. Zdaje się, że jego słowa trafiają na podatny grunt, nie wszyscy muzułmanie są fanatykami religijnymi. Wierni, którzy go słuchają, od razu wyczuwają ogromną miłość i oddanie, jakie płynie wraz z każdym słowem papieża. Ojciec Święty wyjeżdża pełen nadziei, może nie jest jeszcze za późno, by uratować świat przed zagładą.

Papież wyrusza w ostatnią podróż do Polski. Zdaje sobie sprawę ze swojej słabości i tego, że może już nigdy nie wrócić do swego rodzinnego kraju. Właśnie dlatego postanawia odwiedzić wszystkie miejsca, które kocha i zobaczyć raz jeszcze ludzi, z którymi przeżywał swoje dzieciństwo i młodość. Na cmentarzu rakowickim papież klęka przy grobie ukochanych rodziców, spotyka się również z kolegami z klasy maturalnej. Zostało ich już tylko ośmiu, trzydzieści cztery osoby odeszły do wieczności.

Papież przybywa na Błonia krakowskie, gdzie nie dane mu było odprawić Mszy podczas ostatniej pielgrzymki. Kraków jeszcze nigdy nie widział takich tłumów, wierni są wszędzie - na trawiastej połaci nie da się wcisnąć nawet szpilki, okoliczne ulice są w całości wypełnione pielgrzymami, najwięksi desperaci wspięli się nawet na Kopiec Kościuszki, gdzie zauważył ich papież i przesłał pozdrowienia. Głos Ojca Świętego jest drżący, ale wciąż pełen mocy. Pielgrzymi z zapartym tchem słuchają jego słów, kiedy mówi: "Nadszedł czas, aby orędzie o Bożym Miłosierdziu wlało w ludzkie serce nadzieję i stało się zarzewiem nowej cywilizacji - cywilizacji miłości!". Na koniec Mszy rozpoczyna się zwyczajowy dialog z papieżem. Wierni nie chcą wypuścić go z Błoń, a i jemu nie bardzo się śpieszy, żartuje więc: "Ładnie, ładnie. Namawiają mnie, żebym zdezerterował z Rzymu!". Mimo radosnego nastroju, w oczach Ojca Świętego można było dostrzec łzy, kiedy z milionów serc popłynęła ku niemu ukochana pieśń młodości: "Barka".

EWANGELIA CIERPIENIA

Nie wiadomo kiedy i nie wiadomo jak mija dwadzieścia pięć lat od wyboru Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową. Papież zmienił się przez ten czas fizycznie, postarzał się, jego cierpienie jest coraz bardziej widoczne. Ale serce, duch, entuzjazm i charyzma nigdy nie opuściły Ojca Świętego, wciąż mógłby obdzielić swoim zapałem i miłością miliony ludzi.

Jan Paweł II wyrusza w swoją setną pielgrzymkę! W czasie całego pontyfikatu przemierzył setki tysięcy kilometrów i odwiedził ponad sto dwadzieścia krajów. Do ostatnich swoich dni nie spoczął i nie przestał głosić Słowa Bożego. Szczególnie nawoływał o pokój, który w XXI wieku znowu zaczynał być zagrożony. Papież nie zapomniał też o swoim rodzinnym kraju. Podziwiał zmiany, jakie zaszły w Polsce od czasu obalenia komunizmu, wspierał rodaków, kiedy stanęli przed trudnym wyborem dotyczącym ewentualnego przystąpienia do Unii Europejskiej. Co więcej, Jan Paweł II wydał swój własny tomik wierszy! Wierni na całym świecie znali poezje i dramaty tworzone przez Karola Wojtyłę, ale nikt nie spodziewał się, że po wyborze na Stolicę Piotrową Lolek nie przestał pisać! Tryptyk rzymski w bardzo krótkim czasie zyskał popularność i uznanie czytelników.

Kres był jednak coraz bliżej. Papież wyruszył do Francji, gdzie odwiedził między innymi grotę w Lourdes, w której Maryja ukazała się kiedyś małym pastuszkom. Tym razem cierpienie okazuje się być silniejsze, Jan Paweł II traci siły. "Czuję, ze osiągnąłem metę swojej pielgrzymki" - mówi do wiernych. Cały świat zamiera, wszyscy doskonale zdają sobie sprawę z tego, że nie chodzi o wyjazd z Francji, Ojciec Święty pomału przygotowuje świat na swoje odejście do Domu Ojca. W czasie kolejnej Mszy podczas tej samej pielgrzymki papież ma problemy ze złapaniem oddechu, nie jest w stanie dokończyć liturgii sam. "Pomóżcie mi" - prosi otaczających go księży. Ale tłumy wiernych we Francji i na całym świecie zrozumiały głębiej tę prośbę Ojca Świętego, nadszedł czas, aby pokazać, czego nauczyliśmy się przez kilkadziesiąt lat pontyfikatu, teraz my musimy dać papieżowi nasze serca i wiarę, musimy zbudować cywilizację miłości, tak jak on chciał.

W czasie jednej z ostatnich podróży, w Szwajcarii, papież wypowiada słowa, które na długo zapadną w sercach młodzieży całego świata. Ich prostota i szczerość pokazały po raz kolejny, że świętość jest dla ludzi, jest osiągalna przez każdego z nas. Skoro Ojciec Święty, będąc dzieckiem, nie różnił się niczym od milionów innych dzieci na całym świecie, to dlaczego i one nie miałyby pójść wyznaczoną przez niego drogą? Wyzwanie nie jest za trudne, jest na miarę naszych sił. Papież mówi do młodych: "Podobnie jak wy, miałem 20 lat. Lubiłem uprawiać sport, jeździć na nartach, recytować. Starałem się nadać życiu sens. Znalazłem go w Jezusie."

ODSZEDŁ DO DOMU OJCA

Jan Paweł II był wielkim człowiekiem. Czy można tak o nim powiedzieć? - oczywiście. Ale czy to wystarczy? - zdecydowanie nie. Jan Paweł II był kimś więcej - był duchowym przywódcom milionów chrześcijan na całym świecie, uczył ich jak żyć, jak kochać, jak przebaczać. Wiedział, co należy powiedzieć, aby dotrzeć do tłumów, miał nieoceniony dar zjednywania sobie ludzi. A przy tym był bardzo radykalny w swoich poglądach, nigdy nie szedł na kompromisy, nie zgadzał się na połowiczne rozwiązania, nie ustępował, gdy chodziło o godność, etykę chrześcijańską, wiarę. I w tym właśnie przejawia się jego niezwykłość - potrafił doskonale połączyć radykalizm przekonań z miłością i dzięki temu tłumy go słuchały. Co więcej, nie poprzestawał na słowach. Nie ma chyba drugiego człowieka na świecie, który tak wiele by od siebie wymagał. Wyzwanie to stawiał także przed każdym z nas, ale to on pierwszy pokazywał w praktyce, jak należy żyć i kochać.

Jednak koniec zbliżał się nieuchronnie. Nadszedł luty 2005 roku, miesiąc, w którym zaczęło się konanie Ojca Świętego, Jana Pawła II. Papież po raz kolejny trafił do kliniki Gemelli, ale tym razem sprawa była wyjątkowo poważna. Ojciec Święty miał problemy z oddychaniem, nie mógł już samodzielnie zaczerpnąć powietrza. Chirurdzy z tym jeszcze potrafili sobie poradzić - wprowadzili bezpośrednio do krtani papieża rurkę, dzięki której mógł swobodnie oddychać. Jan Paweł II poprosił o kartkę papieru i napisał: "Co oni ze mną zrobili?". Czy była to skarga cierpiącego człowieka? Ależ skąd! To kolejny żart wielkiego papieża, który nawet na łożu boleści nie stracił pogody ducha.

Pamiętnego dnia 2. kwietnia 2005 roku na Placu św. Piotra znów zgromadziły się tłumy. Tym razem jednak nie czekali na biały dym i radosną formułę "Habemus Papam", nie... Tego dnia oczy wpatrzone w okno sypialni Ojca Świętego modliły się, aby Bóg sprawił cud i żeby papież za chwilę stanął przed nimi zupełnie zdrowy i radosny jak zawsze. Tak jednak się nie stało. O godzinie 21:37 w oknie papieskim zapaliło się światło, a tłumy na Placu zamarły z przerażenia. Wkrótce potem jeden ze współpracowników Ojca Świętego ogłosił: "Jan Paweł II odszedł do Domu Ojca". Z serc milionów wiernych na całym świecie popłynęła do nieba modlitwa, przerywana wybuchami płaczu. Niedługo jednak łzy wyschną, a modlitwa pozostanie. I tego właśnie chciałby Ojciec Święty, który całym swym życiem przekazywał tę wielką prawdę: "Nie lękajcie się! Bóg jest Miłością!".