Ferdydurke - streszczenie szczegółowe
ROZDZIAŁ I
PORWANIE
(Narracja w pierwszej osobie)
Bohater budzi się skołowany. Myśli, że miał biec na dworzec, ale okazało się, że nie czeka na niego żaden pociąg i nie wybiła żadna godzina. Mężczyzna tkwi jakby w zawieszeniu, w niebycie, pełen niepokoju i wewnętrznego rozdarcia. Jego stan wydaje się na tyle niezwykły, że coś w środku z niego szydzi, a jednocześnie co innego wyśmiewa się z jego ciała i ducha.
Mężczyzna zapada w sen. Po przebudzeniu okazuje się, że nadal jest jeszcze w półśnie, w którym cofa się w czasie i ma 15 lub 16 lat, ale jego ciało jest jakby mieszaniną 30-latka i nastolatka. Nadal czuje wewnętrzne szyderstwo. Bohater jest zagubiony. Czuje się tak we śnie, jak i na jawie. Ma za sobą przełomowe wydarzenie w postaci 30. urodzin. Nadal jednak nie wie, kim do końca jest. Wspomina, jak ciotki próbowały go skłonić do stabilizacji i zdobycia konkretnego zawodu. Ważne dla nich było to, żeby Józio stał się w jakiś sposób określony, choćby miał być lekarzem, kobieciarzem lub koniarzem. Mówiły także, że ma zaległości towarzyskie oraz życiowe i pora zostać mężczyzną, zabijając w sobie chłopca.
Józio wymyślił, że potwierdzeniem dorosłości będzie dla niego napisanie książki, która go ukształtuje i pomoże mu odnaleźć siebie. Nadał jej tytuł „Pamiętnik z okresu dojrzewania” i był niezadowolony z rezultatu, ponieważ zamiast napisać porządną powieść, wyszły mu niedojrzałe treści o niczym ważnym. Przyjaciele mówili mu, że tytuł jest fatalny, ponieważ wskazuje na jego niedojrzałość i z góry skazuje go na klęskę. Bohater mówi o osądach ciotek, czy też krytyczek, ale nazywa je „ćwierć-autorkami i pół-krytyczkami”. Krytykuje niezależne kobiety, które piszą recenzje do gazet. Uważa, że jego książka znalazła pewne grono sympatyków, ale kulturalne ciotki tego nie rozumieją. Przyznaje także, że jest w jego książce coś niedojrzałego, co sprawiło, że do grona jej czytelników należeli półinteligenci, pensjonarki i inżynierowe. Tym samym dla jednych był głupi, dla innych mądry, co prowadziło do wewnętrznego rozdarcia.
Najgorsze dla Józefa było to, że nie chciał się utożsamiać z półinteligentami, a to oni najbardziej docenili jego twórczość. Twierdził: „Zaprawdę, w świecie ducha odbywa się gwałt permanentny, nie jesteśmy samoistni, jesteśmy tylko funkcją innych ludzi, musimy być takimi, jakimi nas widzą, a już moją osobistą klęską było, że z jakąś niezdrową rozkoszą uzależniają się najchętniej od niedorostków, wyrostków, podlotków oraz ciotek kulturalnych”. Bohater ubolewa, że został zaszufladkowany do niższej sfery. Tym samym jego życie towarzyskie również było niejednoznaczne. Zazdrościł pisarzom umiejętności podążania nieustannie wzwyż, szlachetnie, duchowo. Nazywa siebie jedynie chłystkiem. Zastanawia się, do czego go to zaprowadzi, skoro czuje się nieukształtowany i zielony. Zastanawia się, czy nie wynika to z pochodzenia z kraju „obfitującego w istoty niewyrobione, pośrednie, przejściowe, gdzie na nikim żadnym kołnierzyk nie leży, gdzie nie tyle Smęt i Dola, ile Niezguba z Niedojdą po polach snują się i jęczą”.
Bohater chce coś w sobie zmienić, ale nie potrafi oderwać nogi od duszy, boi się, że znów dojrzali będą mieć go za niedojrzałego i jego mądrość wezmą za głupotę. Dochodzi do wniosku, że lepiej jednak zacząć od niedojrzałości głupoty. Nagle orientuje się, że nie jest sam w pokoju, ale zdaje sobie sprawę z tego, że drzwi są zamknięte na klucz. Myśli, że to zjawa, ale nagle widzi siebie samego, tyle że skulonego ze strachu. Duch nie chce, by już na niego patrzył, ale ten z uwagą przygląda się każdemu detalowi. W końcu bohater policzkuje swojego sobowtóra, widząc w nim coś narzuconego, co wcale nie jest nim: „jakby gdzieś ustalone poza mną, zrobione dla mnie – a ja właściwie jestem inny”.
Zjawa znika, a Józio czuje w sobie ochotę stworzenia własnej formy i wyrażenia się. Wyciąga papier z szuflady i zaczyna pisać, ale nagle służąca przeprowadza do niego gościa, którym jest profesor Pimko. Józef jest zrozpaczony, ponieważ nie chce, aby Pimko zobaczył, co napisał. Okazuje się, że nauczyciel przyszedł, aby złożyć kondolencje z powodu śmierci ciotki. W końcu zauważa zapiski bohatera. Józef nie chce mu ich pokazać, ale jest bezradny. Pimko mówi: „no, no, no — powiedział — cip, cip, kurka”. Ocenia pracę na tróję z plusem (jak w szkole).
Bohater czuje się zmuszony do siedzenia, skoro profesor siedzi i czuje, że staje się coraz mniejszy. Zastanawia się, czy to sen, czy jawa. Nagle krzyczy: „duch!”, odnajdując w sobie żywego ducha, ale Pimko wypytuje go, o jakiego ducha mu chodzi: czy o króla Władysława, czy ducha dziejów cywilizacji, umiaru, Kasprowicza czy jakiegoś innego. Bohater poczuł się zgaszony, a jego spojrzenie przypominało teraz bardziej spojrzenie dziecka, niż jego samego. Profesor wystawił mu ocenę, po czym stwierdził, że pora wracać do szkoły. „Chciałem krzyknąć, że nie jestem uczeń, że zaszła pomyłka, porwałem się do ucieczki, ale coś mnie z tyłu chwyciło jak kleszcze i przygwoździło na miejscu – dziecięca infantylna pupa mnie chwyciła”. Profesor zaczął się do niego zwracać, jakby byli już w szkole, a Józio poczuł się, jakby był w jakimś nierealnym śnie. Pimko mówi, że idą do szkoły dyrektora Piórkowskiego, któremu obiecał wypełnić wolne miejsca uczniami, bo „bez uczniów nie byłoby szkoły, a bez szkoły nie byłoby nauczycieli”. Ruszyli do szkoły.
ROZDZIAŁ II
UWIĘZIENIE I DALSZE ZDRABNIANIE
Pimko zaprowadza Józia do szkoły, gdzie przedstawia go profesorowi szóstej klasy. Pimko dopytuje profesora, jak się sprawują uczniowie, ale ten odpowiada, że nadal nie są wystarczająco naiwni, na co Pimko postanawia wziąć sprawę we własne ręce i swoimi anachronicznymi metodami wymusić na nich niewinność. Ukrywa się za dużym dębem i wypycha Józia wprost do gromady uczniów, którzy obrzucają go dziwnymi określeniami, będącymi mieszaniną łaciny, wysokiego tonu i wyśmiewania. Bohater widział w uczniach niezdary, które zostały umieszczone jakby w złym czasie i przestrzeni. Zza płotu obserwowały ich matki, które miały pomóc w procesie kształcenia i pozbywania się naiwności.
Nagle chłopcy zorientowali się, że za drzewem ukrywa się wizytator. Pimko przekazał im karteczkę ze swoimi notatkami, które kończyły się słowami „wygląd uczniów oraz ich niewinne rozmowy tudzież ich niewinne i przemiłe pupy”, co miało być dowodem dla potwierdzenia niewinności chłopców. Uczniowie poczuli się urażeni taką opinię i dawali wyraz swemu oburzeniu. Uważali, że nie są niewinni, ponieważ chodzą na kobiety i przeklinają, ale Pimko twierdził, że właśnie przeklinanie sprawia, że są jeszcze bardziej niewinni, ponieważ nawet nie zdają sobie sprawy z tego, co mówią. Józio nie mógł zrozumieć zachowania kolegów i pytał, dlaczego używają słowa na d… , po czym Miętus zaczął go zmuszać do wypowiedzenia tego słowa, mówiąc: „nie widzisz, że wizytator jest za dębem i pupę nam robi?”, po czym napisał na dębie czteroliterowe brzydkie słowo. Józio dyskretnie powiedział o tym profesorowi, ale ten stwierdził, że przecież wie, że chłopcy używają brzydkich słów, ale to nie odejmuje im niewinności.
Pimko zaprowadził Józia do dyrektora Piórkowskiego. Tymczasem Miętus i Syfon wdali się w dyskusję. Miętus oburzony był opinią profesora o tym, że są niewinni, siarczyście przy tym przeklinając, a Syfon uważał, że w niewinności nie ma nic złego i jest wręcz zaletą. Chłopcy zaczęli sobie ubliżać, aż Miętus stwierdził, że Syfona trzeba uświadomić. Miętus powiedział na to, że Syfon przynosi chłopakom wstyd, ale ten tkwił przy swoim uparcie. Rozpętała się dyskusja między podziałem na chłopców i chłopięta, tak jak dziewczyny i dziewczęta, gdzie te drugie miały być niewinne. Syfon nie widzi problemu w takim rozróżnieniu, ale grupa Miętalskiego dalej go wyśmiewa. Syfon mówi o ideałach, ale również to zostaje wyśmiane. Chłopcy są wzburzeni.
Niewzruszony zostawał tylko jeden chłopiec stojący na uboczu – Kopyrda. Każda z grup chciała go przeciągnąć na swoją stronę, ale on nie zamierzał się wdawać w żadne dyskusje. Chłopcy dyskutują, kogo wolą pensjonarki. W końcu Syfon stwierdził, że jego obchodzą go tylko szlachetne dziewczyny i groźnie stanął przy Miętusie, który gotów był przeprosić kolegę, byleby cofnął słowa o chłopiętach i pozwolił się uświadomić. Syfon nie zamierzał jednak ustąpić, mówiąc: „za ideały gotów jestem oddać życie!”. Grupa Miętusa rzuciła się na niego, a w obronie Syfona wnet podbiegli jego koledzy i wywiązała się bijatyka. Syfon zaczął śpiewać pieśń triumfalną, wobec której Myzdral zaproponował pojedynek na brzydkie słowa. Miętus pomału się poddawał, ale Myzdral i Hopek próbowali go jeszcze podnieść na duchu, co w końcu się udało. Miętus stwierdził, że skoro Syfon nie chce ustąpić, trzeba go uświadomić siłą.
Pojawił się Pimko, który zawołał Józia i poszli do dyrektora, plując po drodze do każdej spluwaczki. Dyrektor powitał ich słowami „pupa, pupa, pupa! Czy uwierzy pan, że dorośli, sztucznie przez nas zdziecinnieni i zdrobnieni, stanowią jeszcze lepszy element niż dzieci w stanie naturalnym?”, po czym zapytał, czy chcą zobaczyć ciało pedagogiczne. Pokazał pokój nauczycielski pełen ciamkających staruszków, a dyrektor z dumą uznał, że ciało jest idealne, ponieważ żaden z nauczycieli nie wypowiada własnej myśli, tylko mówi wyuczonymi regułkami.
Józio poszedł do klasy. Rozpoczęła się lekcja prowadzona przez nauczyciela nazywanego Bladaczką ze względu na niezdrową cerę. Belfer początkowo nie potrafił zapanować nad klasą, aż wreszcie udało mu się w miarę uciszyć uczniów. Zapytał, dlaczego poezja Słowackiego jest taka wspaniała, piękna i tak bardzo wszystkich zachwyca, po czym wyjaśnił, że wszystko dlatego, że Słowacki wielkim poetą był. Fraza została wielokrotnie powtórzona i nauczyciel kazał dobrze sobie tę odpowiedź zapamiętać. Jeden z uczniów nie zgodził się z nauczycielem. Był to Gałkiewicz, który stwierdził, że jego wcale nie zachwyca poezja Słowackiego i czytana jest wyłącznie w szkołach, ponieważ nikt z własnej woli potem po nią nie sięga, więc innych też nie zachwyca. Nauczyciel robił co w jego mocy, by uciszyć ucznia i straszył go, że zostanie zaraz zgubiony on i jego rodzina za wygłaszanie takich tez. Powtarzał, że to nieprawda i Słowacki był wielkim poetą. Po dłuższej wymianie zdań Gałkiewicz poddał się. Nauczyciel kazał Pylaszczkiewiczowi wyrecytować fragment poematu, aby pokazać piękno poezji Słowackiego. Nastąpiło tak wielkie znużenie, że nikt już nie miał siły dyskutować. Do Józia dotarło, że musi uciekać, ale nie był w stanie się ruszyć z ławki, unieruchomiony przez lenistwo. Zastanawiał się, jak może się stamtąd wydostać, ale uznał, że „forma nasza przenika nas, więzi od wewnątrz równie, jak od zewnątrz”. Jedynie Kopyrda wydał mu się obojętny na zaistniałą sytuację.
ROZDZIAŁ III
PRZYŁAPANIE I DALSZE MIĘTOSZENIE
Lekcja nareszcie dobiegła do końca, a chłopcy pomału otrząsali się z nudy słuchania poematu. Rozpoczęli pseudo liryczne i niby sentymentalne rozmowy, a z ich wypowiedzi wypływały mądrości różnych kierunków politycznych. W rzeczywistości więcej w tej rozmowie było głupoty, niż mądrości, a jeden niewzruszony z boku stał oczywiście Kopyrda.
Miętus i Myzdral przygotowywali się na boku do uświadomienia Syfona przez uszy. Józio patrzył na to z przerażeniem i chciał temu jakoś zaradzić. Próbował namówić Kopyrdę, aby spróbowali odwieźć Miętusa od jego planu, ale chłopak, jak gdyby nigdy nic, wyskoczył przez okno z sali, dając wyraz swojej obojętności dla tej sytuacji. Zobaczył to jednak Miętus, który kazał Józkowi się nie wtrącać. Bohater błagał go, aby nie robił tego Syfonowi przez uszy, ale wszystko na nic. W końcu wpadł na pomysł, aby namówić Miętusa do ucieczki ze szkoły do parobków, wiedząc, że kolega ma słabość do prawdziwego życia ludzi pracy. Miętus faktycznie zmienił się na twarzy i jakby rozmarzył, ale ich rozmowę podsłuchał Syfon, który zaczął się z nich wyśmiewać. Miętus stwierdził, że skoro Syfon może stroić miny do ideałów, to dlaczego nie można stroić min do parobków. Nastąpiła dynamiczna wymiana zdań, aż Miętus wyzwał Syfona na pojedynek na miny. Ustalono czas spotkania po lekcjach w klasie. Miętus wyznaczył Myzdrala i Hopka na arbitrów, a na superarbitra wybrał Józka, któremu wcale się ten pomysł nie spodobał, ale nie miał wyjścia.
Dyskusja została ucięta przez nadejście nauczyciela i rozpoczęcie kolejnej lekcji, przez którą wszyscy oprócz Syfona drżeli, ponieważ byli nieprzygotowani. Starszy nauczyciel próbował wyrywać do odpowiedzi kolejnych uczniów, ale żaden nie potrafił udzielić prawidłowej odpowiedzi, za to każdy po kolei wymyślał coraz to inne wymówki, w które staruszek wierzył. W końcu próbował przekonać swoich uczniów do tego, że znajomość łaciny wyjątkowo wszystkich wzbogaca, rozwija intelekt i charakter, na co Gałkiewicz wyrwał się do odpowiedzi i wykrzyczał, że jego nie udoskonala i nie rozwija i nie wyrabia. Nauczyciel zrozpaczony poprosił Syfona, aby obronił jego tezę, na co Pylaszczkiewicz dał komentarz pełen zachwytu nad łaciną. Nauczyciel odetchnął z ulgą, po czym zadzwonił dzwonek na przerwę.
Nadeszła pora w pojedynku. Miętus nie chciał się wycofać z mianowania Józka superarbitrem, a także nie słuchał kolegów, którzy próbowali przekonać go do zrezygnowania z konfrontacji. Odczytano warunki pojedynku: rozpocząć miał Syfon i na każdą jego piękną minę miętus miał odpowiadać możliwie najbardziej szpetną, aż do skutku. Początkowo na prowadzenie ze swoimi minami wysuwał się Syfon, ale miętus wcale mu nie ustępował, pokazując możliwie brzydkie wyrazy twarzy. Przez chwilę nawet wydawało się, że Syfon będzie przegrany, kiedy skupił wzrok na konkurencie, ale nie trwało to długo. Zwycięskiej pauzie pełnej ideałów podniósł palec do góry i trwał bez ruchu, pomimo licznych starań Miętusa, który ze swoim palcem wyczyniał wszystkie możliwe obrzydliwe okropieństwa. Wynik wydawał się przesądzony: Syfon wygrał. Miętus jednak nie zamierzał dawać za wygraną. Rzucił hasło do swoich kolegów, którzy rzucili się na arbitrów Syfona, a sam w końcu przycisnął rywala do ziemi, siadł na nim okrakiem i do uszu wyszeptał mu najgorsze możliwie rzeczy. Syfon zwijał się na podłodze, a Miętus kazał Józkowi podać knebel, ale bohater nie chciał w tym uczestniczyć. Nagle do sali wszedł Pimko.
ROZDZIAŁ IV
PRZEDMOWA DO FILIDORA DZIECKIEM PODSZYTEGO
Kolejny rozdział jest dygresją autora i nie odnosi się bezpośrednio do opisanych wcześniej historii. Jednocześnie autor broni się z góry przed głosem krytyków, którzy zechcieliby uznać, że wtrącenie innego fragmentu do utworu jest tylko próbą zwiększenia jego objętości.
Autor twierdzi, że powtarzanie jest bardzo istotne w twórczości, ponieważ dzięki temu odbiorca lepiej zapamiętuje to, co najważniejsze i nie może to już umknąć jego uwadze. Zwraca także uwagę na fakt, że konstrukcja wykorzystywana jest jedynie przez badaczy, a odbiorcy wcale o nią nie dbają, choćby pisarz nie wiadomo, ile się nad nią męczył.
Autor pisze o tym, że nie może już znieść artystycznego środowiska, które jest sztuczne i polega na przyjmowaniu określonej pozy. Zwraca także uwagę na fakt, że każdy artysta choćby chciał stworzyć najpiękniejszą sztukę i najbardziej idealne dzieło, to tworząc je, nie jest jeszcze Chopinem czy Szekspirem, „tylko półszekspirem i ćwierćchopinem”. Tym samym artysta nie może traktować siebie, jako artysty urzeczywistnionego, ponieważ nadal popełnia błędy. Dodaje, że nie może znieść już widoku nieudolnych starań co poniektórych, chwalenia się podrzędnymi sukcesikami oraz maskowaniem własnej nieudolności. Twierdzi, że to, co jest tworzone, to jedynie naśladownictwo, oparte na znakomitych dziełach mistrzów. Ci, którzy uważają się za współczesnych artystów, budują fałszywy obraz własnych talentów. Mówi: „najwyższy czas opracować i ustalić postawę drugorzędnego pisarza, inaczej bowiem wszystkim ludziom zrobi się niedobrze”. Gombrowicz twierdzi, że poza, którą utrzymują twórcy, to w rzeczywistości pupa artysty. Prawdziwym artystą jest tak naprawdę każdy, ponieważ w codziennym życiu każdy w różnych dziedzinach tworzy, nawet o tym nie wiedząc. Bezsensowny wobec tego wydaje się podział „na artystów i resztę ludzkości”. Dodaje, że zachwyt publiczności często jest wynikiem nie tyle prawdziwego zachwytu ludzkiego, a jedynie naśladownictwem tego, co robią ludzie obok.
Autor rzuca w swej przedmowie apel: „Porzućcie zatem owo cackanie się ze sztuką, porzućcie – na Boga! – cały ten system wydymania jej, wyolbrzymiania; i zamiast upajać się legendą, pozwólcie, aby fakty was stwarzały”.
Dalej autor pisze o formie i jej funkcji w sztuce. Twierdzi, że jest kluczowa w tworzeniu dzieła doskonałego. Uważa, że człowiek nie wyraża się w sposób naturalny, tylko przybiera określoną formę, czyli styl bycia, który przyjmujemy od innych.
Kolejny postulat dotyczy tego, w jaki sposób pisarz powinien się wyrażać. Nie powinien chcieć być artystą, ale dbać o to, aby w swoim dziele pokazać własną osobowość i pokazać świat takim, jakim go widzi. Wówczas „głównym jego celem już nie będzie sztuka, lecz tylko własna osoba”. Dodaje także, że o dojrzałości twórcy świadczy także umiejętność obcowania z niedojrzałością i umiejętność przyznania się do błędów, a nawet głupoty.
Narrator zwraca się także do krytyków, których nie może już słuchać. Apeluje, aby zauważyli, że wszyscy kochają młodość, z którą przecież wiąże się niedojrzałość, dlatego, zamiast przyjmować się sztuką w ich pojęciu, należałoby przestać uciekać przed niedojrzałością i przyjąć za słuszne styl uniwersalny. Wzywa do wyzwolenia się z formy, mówiąc: „przestańcie utożsamiać się z tym, co was określa”. Dodaje, że niedojrzałość jest naturalną cechą człowieka.
Gombrowicz przeczuwa „generalny odwrót”. Sądzi, że nastąpią zmiany, które pozwolą uciec od sztywnych zasad, które duszą prawdziwą ekspresję. Jednocześnie sam nie potrafi uciec przed różnymi podziałami na części i obiecuje kontynuować powieść, nie przerywając jej już swoimi dygresjami.
ROZDZIAŁ V
FILIDOR Z DZIECKIEM PODSZYTY
Narrator opowiada o Filidorze pochodzącym z Annamu. Zajmował się on syntezą, używając do tego dodawania i mnożenia. Podobne doskonały analityk urodził się w Colombo. Jego głównym celem było ściganie Filidora. Rozkładał na części pierwsze ludzi za pomocą patyczków, najchętniej w tramwaju. Pewnego dnia w Warszawie w restauracji hotelu Bristol spotkał się Filidor i anty-Filidor w towarzystwie innych znakomitych osób. Stoczyli tam najpierw bitwę na wzrok, a potem pojedynek na zamówienie klusek, który wygrał anty-Filidor. To nie był koniec. Towarzysząca profesorowi pani Filidor siedziała na krześle. Była otyłą, majestatyczną kobietą. Anty-Filidor skupił na niej wzrok i upokarzał ją z każdą kolejną chwilą, jakby rozbierając ją oczami. Gdy powiedział „ucho”, profesorowej odpadło ucho, następnie analogiczna sytuacja dotyczyła dziurek w nosie oraz palców u rąk. Anty-Filidor naprędce wykonał analizę moczu profesorowej, która trafiła do szpitala.
Profesor był załamany stanem żony i szukał sposobu, aby ją uleczyć. Jedyny pomysł, jaki przyszedł mu do głowy, to spoliczkowanie anty-Filidora, co mogłoby uchronić małżonkę przed dalszym rozkładem. Jej części ciała żyły własnym życiem. Filidor udał się wraz z Roklewskim, Poklewskim, Łopatkinem i narratorem do baru, w którym znaleźli anty-Filidora z analityczną kochanką. Okazało się jednak, że policzki ma wytatuowane różami, co uniemożliwiało skuteczne spoliczkowanie i uleczenie żony. Pomiędzy Filidorem i anty-Filidorem doszło do wymiany obelg, ale finalnie anty-Filidor znów był górą, wspierany przez kochankę — Florę Gente. Wobec tego profesorowie usiedli do konferencji, stwierdzając, że Filidor musi zignorować sytuację, na co profesor absolutnie się nie zgodził, ponieważ oznaczałby to śmierć jego żony. Wreszcie wpadł na pomysł, że mógłby sam dać się spoliczkować i w ten sposób uleczyć ukochaną. Mężczyźni zaczęli myśleć o tym, w jaki sposób sprowokować anty-Filidora do spoliczkowania Filidora.
Nowym sposobem na zwycięstwo nad anty-Filidorem miało być rozłożenie jego kochanki z pomocą pieniędzy, które były jedynym, co na nią jakkolwiek działało. Profesor usiadł przed kobietą i układał przed nią monetę za monetą, aż w końcu leżała przed nią dosłownie kupa pieniędzy. Anty-Filidor zaczął się niepokoić, ponieważ widział, że Flora doznaje przemiany. Kobieta wreszcie zmieniła się nie do poznania, przedstawiając się, jako coś wyższego. Filidor wygrał. Zdruzgotany sytuacją anty-Filidor uderzył go w policzek, co spowodowało powrót do zdrowia profesorowej.
Nie był to jednak koniec historii. Profesor umówił się z anty-Filidorem na pojedynek w towarzystwie sekundantów. Okazało się, że każdy strzał anty-Filidora miał identyczną odpowiedź w postaci strzału Filidora. W końcu anty-Filidor chybił, celując w serce przeciwnika i odstrzelił profesorowej mały palec. Tym samym odpowiedział profesor, który trafił w palec Flory. Strzelali tak palec po palcu, aż ostatnie naboje konkurentów trafiły w czubek płuca obydwu kobiet, które padły bez życia. Sytuacja wydawała się bez wyjścia. Oboje nie mieli nabojów i nie wiedzieli, co właściwie dalej robić. Od tej pory anty-Filidor żył w Jeziornie, a Filidor w Wawrze, gdzie strzelali, śpiewali, pluli na ludzi, biegali przez pola i lasy z balonikiem w ręce. Towarzystwo naukowe wspominało jeszcze długo pojedynek analizy i syntezy.
ROZDZIAŁ VI
UWIEDZENIE I DALSZE ZAPĘDZANIE W MŁODOŚĆ
Do sali wszedł Pimko, podczas gdy Miętus kończył gwałt przez uszy na Syfonie. Nieoczekiwanie profesor stwierdził, że chłopcy pięknie się bawią, a Józiowi oznajmił, że znalazł dla niego stancję u państwa Młodziaków. Czym prędzej tam poszli. Profesor zachwalał dom Młodziaków jako nowoczesny i naturalistyczny. Profesor wypominał Józiowi, że nadal udaje dorosłego i dodał, że na stancji mieszka córka właścicieli Zutka Młodziakówna – pensjonarka. Bohater zrozumiał, że profesor chce go zeswatać z pensjonarką i tym samym uwięzić w młodości. Próbował uciekać, ale nieskutecznie. Przed drzwiami do domu Pimko stwierdził, że poświęca się dla Józia, narażając na spotkanie z nowoczesną pensjonarką.
Drzwi otworzyła 16-letnia Zutka, wysportowana i swobodna, a nawet bezczelna. Powiedziała, że mamy nie ma w domu, ale mogą poczekać. W salonie odwróciła się do nich plecami, ignorując obecność gości i skubała skórę z opalonych ramion. Pimko wydawał się zakłopotany i niepewny, a Józio zauważył u niego pierwsze znaki starości. Profesor nucił pod nosem, a Józio był zmęczony już całym dniem i wszystkimi wydarzeniami. Pimko niezmordowanie usiłował namówić Józia, aby zakochał się w pensjonarce i jej młodości. Mówił o nowoczesnych łydkach, które są z symbolem nowego pokolenia.
Wreszcie przyszła Młodziakowa. Profesor przedstawił jej Józia, mówiąc, że ma 17 lat, ale pozuje na 30. Młodziakowej nie spodobało się pozowanie, ponieważ była zwolenniczką naturalności i pójścia z duchem epoki. Profesor przedstawił bohatera jako osobę wychowaną według starych obyczajów. Bohater nie miał siły, aby skorygować to, co mówi profesor, nie potrafiąc się mu przeciwstawić. Wszystko cały czas podsłuchiwał, podobnie jak pensjonarka, która stała obojętnie odwrócona od wszystkich, aż w końcu powiedziała, że Józio podsłuchuje. Młodziakowa chwaliła dziewczynę za naturalność i nowoczesność, twierdząc, że wszystko trzeba przebudować: „zburzyć w ojczyźnie wszystkie miejsca stare, pozostawić tylko młode miejsca, zburzyć Kraków!”. W końcu pensjonarka kopnęła Józia, co zauważył profesor i skarcił ją. Młodziakowa kazała Zucie przeprosić Józia, a profesor zaczął się żegnać z chłopakiem, twierdząc, że pozostawia go w dobrych rękach. Młodziakowa pokazała bohaterowi pokoik obok holu, który miał zająć.
ROZDZIAŁ VII
MIŁOŚĆ
Józiowi zależało bardzo na tym, aby pokazać swoją prawdziwą twarz przed pensjonarką, ponieważ nie mógł tego zrobić przy profesorze, który ubrał go w pozy. Bohater nie chciał jednak ukazać się jako 30-latek, tylko jako nowoczesny młodzieniec, zrzucając z siebie opinie pozera. Kompletnie nie miał pomysłu, jak się do tego zabrać.
Przeszedł przez przedpokój, wszedł do pokoju, w którym telefonowała pensjonarka, rozmawiająca z koleżanką. Umawiała się pół słówkami do kawiarni. Józek stanął w drzwiach, wsadził do ust wykałaczkę i obojętnie oparł się o futrynę w taki sposób, aby wyglądać nowocześnie. Ona zwróciła na niego uwagę i zapytała miłym głosem (jakby go nigdy nie kopnęła w nogę), czy chce telefonować, ale on też zaprzeczył i stał dalej, obserwując dziewczynę i manifestując swoją nowoczesność. Gdy Młodziakówna skończyła rozmowę, zwyczajnie wyszła z pokoju, ignorując jego osobę. Józio wrócił do swojego pokoju i usiadł na krześle, bojąc się, aby przypadkiem nie nakryto go w tej sytuacji, ponieważ oznaczałoby to zdemaskowanie. Znów nie wiedział, jak ma zaczepić dziewczynę. W końcu wstał i ponownie wyszedł z pokoju. Ujrzał dziewczynę czyszczącą sobie buty. Sądził, że to dobra okazja, aby ją zagadać. Zapytała, w czym może mu pomóc, a on nie odpowiadał. Ponawiała pytanie, jednakże bez skutku. W końcu usiadła zalotnie, a Józek dalej milczał. Na koniec dziewczyna nazwała go błaznem i wyszła.
Bohater był znów załamany, ponieważ dziewczyna popsuła mu plan. Postanowił jeszcze raz iść za nią do pokoju, ale pensjonarka nie chciała go wpuścić i powiedziała, że jest źle wychowany. Nadal nie rozumiała, czego chłopak chce od niej, a on nie dawał jej spokoju. Sytuację przerwała wizyta Miętusa, który w przedpokoju napadł na służącą, chcąc ją zgwałcić. Przyniósł flaszkę i serdelki. Panowie poszli do pokoju Józka.
Bohater zwierzał się Miętusowi ze swoich uczuć i przyznał, że zakochał się w dziewczynie. Miętus powiedział mu, że Kopyrda także za nią łazi. Wkrótce Miętus wyszedł tylnym wejściem.
ROZDZIAŁ VIII
KOMPOT
Józio niemiłosiernie nudził się w szkole. Każdy dzień wydawał się taki sam: wciąż nuda i lekcje o wieszczach. Nauczyciele lubili bohatera, a dyrektor Piórkowski klepał go po pupie, co było oznaką nowoczesności. Syfon po gwałcie przez uszy męczył się tak bardzo, że odebrał sobie w końcu życie, wieszając się na wieszaku. Na Miętusie nie zrobiło to większego wrażenia, za to miny, którymi pojedynkował się wcześniej z Syfonem, nie chciały mu zejść z twarzy. Gębę miał na tyle niesympatyczną, że jego przyjaciele Hopek i Myzdral, trzymali się od niego z daleka. Miętus wzdychał nadal do parobków i odkrył, że służąca u Młodziaków ma brata parobka. Próbował się do niej zbliżyć, ale dziewczyna cały czas nie miała go za kogoś ze swoich.
Pani Młodziakowa zauważyła, że Józio zakochał się w jej córce, ale cały czas traktowała go jak młodego staruszka, gardząc jego staroświeckimi przyzwyczajeniami. W domu Młodziaków często bywał także Pimko, który z kolei odgrywał tu rolę staroświeckiego nauczyciela, co męczyło nowoczesną pensjonarkę. Oboje stanowili jednak duet, który świetnie się uzupełniał na zasadzie przeciwieństw – na tyle bardzo, że Józio był nawet zazdrosny o profesora. Ich spotkania męczyły go strasznie. Chłopak był urzeczony dojrzałością i stylem pensjonarki. Widział w niej ideał. Dziewczyna jednak unikała go po tym, jak napadł ją w pokoju i niezmiennie trzymała go na dystans. Narrator twierdzi, że przyprawiała mu gębę, co jest jeszcze gorsze niż robienia pupy. Było to na tyle dla niego przykre, że zaczął opracowywać plan zemsty na dziewczynie.
Nieoczekiwanie ze stanu upupiania przez Młodziakównę i Młodziakową uratował go inżynier Młodziak. Dzięki niemu nastąpiło wyzwolenie. Pewnego dnia powrocie ze szkoły wszyscy zasiedli przy stole do obiadu. Służąca przyniosła zupę kartoflaną, ale pensjonarka zjadła jej niewiele, podobnie jak Młodziakowa. Młodziakowa powiedziała mężowi, aby sobie dosolił. Młodziakowa zapytała córkę, z jakim chłopcem wracała do domu, ale dziewczyna powiedziała, że nie wie, bo tylko ją zaczepił. Ojciec wydał się zaniepokojony, co zauważyła Młodziakowa. Chcąc zanegować to zaniepokojenie, zaczęła mówić, że zgadza się na to, żeby Zuta umówiła się z tym chłopcem na kajak, na weekend, na noc, może za niego płacić – wszystko, aby potwierdzić, jak bardzo jest nowoczesna. Zuta puszczała mimo uszu jej uwagi, ale inżynier dobrze wyczuł intencje żony. Dodał bez namysłu, że nie ma nic przeciwko temu, żeby nawet zrobiła sobie nieślubne dziecko, bo nie istnieje już przecież kult dziewictwa. W tym momencie Józio nieoczekiwanie powiedział miękkim i ciepłym głosem „mamusia”, co doprowadziło inżyniera do wybuchu śmiechu. Bohater powtarzał zatem słowo „mamusia” jeszcze kilkakrotnie, wywołując u Młodziaka wręcz nieopanowany śmiech. Tym samym zmienił się zupełnie układ sił przy stole, ponieważ Józio nagle mógł wyrwać się ze stagnacji, w której tkwił. W końcu Młodziakowa wściekła na sytuację, kazała mu się nie wtrącać, ale została upomniana przez córkę. Józio wrzucał do kompotu kawałki chleba i bełtał w nim łyżeczką, na co Młodziakowa zapytała, co tak miesza, a on – jakby na złość – odpowiedział, że wszystko mu jedno i zaczął zajadać tę papkę, co rozwścieczyło na dobre panią domu. Młodziakowa wyszła z pokoju, za nią Zuta, a na końcu rozśmieszony do granic możliwości inżynier.
Bohater znalazł się w nowej sytuacji. Zrozumiał już układ sił i wiedział, jak dotrzeć do dziewczyny. Zamierzał dodawać do pensjonarki obce pierwiastki i mieszać je jak ten kompot.
ROZDZIAŁ IX
PODGLĄDANIE I DALSZE ZAPUSZCZANIE SIĘ W NOWOCZESNOŚĆ
Józio obmyślał plan dotarcia do pensjonarki. Zdawał sobie sprawę z tego, że jego sukces podczas obiadu coś zmienił, ale Zuta pozostała nadal nieuchwytna. Długo analizował, co dalej robić. Przez okno zobaczył Miętusa, wchodzącego do służącej, a także brodacza, żebrzącego na ulicy. Zszedł do niego, dał mu 50 groszy i obiecał złotówkę, jeśli będzie trzymał przez cały czas do nocy gałązkę w ustach. Starzec bez namysłu się zgodził.
Bohater wrócił do swojego pokoju i zaczął podglądać przez dziurkę od klucza, co robi pensjonarka w swoim pokoju. Dziewczyna siedziała przy stoliczku i uczyła się, nie wyglądając inaczej niż zwykle. Do pokoju weszła jej matka, zapytała, co robi, a dziewczyna odparła, że odrabia niemiecki. Matka dodała, żeby dziewczyna pracowała, a potem wymknęła się w nocy na dancing. Córka jednak kazała jej nie zawracać głowy. Józek zastanawiał się, czy Zuta wie, że jest podglądana. Nagle pociągnęła nosem, a bohater zaraz za nią zrobił to samo za drzwiami i pociągali tak raz za razem, na zmianę. Wreszcie nakryła go Młodziakowa. Jej uwagę odwrócił żebrak trzymający w ustach zielsko i wreszcie poszła. Józio wrócił do dziurki od klucza, ale pensjonarki już nie było. Zorientowała się zapewne, że nie jest już podglądana i korzystając z okazji, wyszła. Młodziakowa poszła na zebranie komitetu.
Bohater wykorzystał nieobecność kobiet w domu i wszedł do pokoju Zuty. Dziewczyna mieszkała w holu, zatem nie miała tak naprawdę prywatnego pokoju i spała w publicznej części domu. Nie miała toaletki, a lekcje odrabiała przy stoliczku. Józio przeglądał jej osobiste drobiazgi i ubrania. Zauważył książkę – wspomnienia Chaplina. Taniec Wellsa przed Chaplinem wydał mu się podobny do tego, co działo się w domu Młodziaków. Zwrócił także uwagę na pantofel, wyrzucony przez dziewczynę, który zatrzymał się na kwiatku. Chłopak złapał muchę, urwał jej i skrzydła, i nogi, a sam korpus wrzucił do pantofla. Oddał się dalszemu szperaniu w rzeczach dziewczyny, przeglądając jej bieliznę, przy czym majtki nie zrobiły na nim większego wrażenia. Gdy otworzył jedną z szuflad, odkrył niezwykłą tajemnicę. Znajdowało się tam 100 listów od mężczyzn w różnym wieku, różnych zawodów. Pisali miło, przykro, wesoło, pogardliwie, hańbiąco, denerwująco, zawstydzająco — był to przekrój wielu różnych emocji i uczuć. Wśród listów znajdowała się korespondencja od prokuratora, polityka, podoficera, obywatela ziemskiego, a także list od Pimko oraz od (prawdopodobnie) Kopyrdy. Bohater bezskutecznie szukał w treści listów łydek, które były tak ważne dla nowoczesnych pensjonarek. Wreszcie wymyślił podstęp. Napisał dwa liściki, udając pismo dziewczyny. Jeden zaadresował do Kopyrdy, a drugi do Pimko. W każdym z nich, podając się za Zutę, zapraszał do siebie o północy w czwartek, z prośbą o zapukanie w okno werandy i obietnicą wpuszczenia do środka. Józio nie wiedział, co z tego wyjdzie, ale już nie mógł się doczekać spotkania.
ROZDZIAŁ X
HULAJNOGA I NOWE PRZYŁAPANIE
Józio planował, jak zaatakować psychicznie Młodziaków. Ukrywał się w sieni między kuchnią a łazienką, aby podglądać domowników. Najpierw obserwował Młodziakową, która udaje się do WC i wychodzi stamtąd jakby bardziej dumna, po czym wchodzi do łazienki. Bohater podglądał ją i obserwował jej nagie ciało i trzęsące się łydki. Następny poszedł do WC Młodziak, ale on wyszedł stamtąd, jakby poddany destrukcji. Dobijał się do drzwi łazienki, w której była żona, a ona nie chciała go wpuścić. Następna nadeszła Zuta, która skorzystała z WC i łazienki całkiem naturalnie. Chłopak podglądał, jak dziewczyna bierze zimny prysznic i nieskrępowana niczym zażywa kąpieli. Józek w końcu wyszedł ze swojego ukrycia, przeczuwając, że ktoś mógłby go tam zobaczyć. Na ścianie w łazience napisał słowa „veni, vidi, vici”, aby w ten sposób dać znak domownikom, że są przez niego obserwowani.
Bohater poszedł do szkoły, w której czekała na niego nuda. Przybrał gębę mętną, która zaskoczyła nawet kolegów. Nie mógł doczekać się wieczoru i efektów swojego podstępu.
Obiad w domu Młodziaków minął bez większych niespodzianek, ale wszyscy wydawali się jakby zmobilizowani i napięci. Jedynie pensjonarka zachowywała się swobodnie. Młodziakowie byli niespokojni przez cały wieczór, a w nocy rozegrała się między nimi głośna rozmowa, a nawet kłótnia. Inżynier zachowywał się wręcz infantylnie, używając wciąż zdrobnień, które denerwowały jego żonę, aż w końcu plasnął ją w „karczunio”.
Tymczasem zbliżała się północ. Józio podglądał dziewczynę, ciekaw rozwoju sytuacji. Pensjonarka nie mogła spać. W końcu zrzuciła z siebie koszulę nocną, biegała po pokoju i skakała po tapczanie. Gdy wybiła północ, ktoś zapukał w okno. Dziewczyna zaskoczona zapytała: „kto tam” i zobaczyła Kopyrdę, który kazał się wpuścić się do środka. Zuta początkowo nie wiedziała, o co chodzi, ale domyśliła się, gdy chłopak stwierdził: „przecież sama chcesz!”. Pensjonarka wpuściła go do swojego pokoju. Rzuciła się na niego, złapała za włosy i namiętnie całowała. Józek nie mógł na to patrzeć, ale na szczęście wnet pod oknem zjawił się Pimko. Zutka kazała Kopyrdzie ukryć się w szafie, a sama sprawdziła, kto znów puka w okno. Zaskoczona odkryła, że to Pimko, który bredzi od rzeczy i każe jej mówić na „ty” i ewidentnie chce się do niej dobierać. Dziewczyna niczego nie rozumiała, aż nagle Józek krzyknął: „złodzieje!”. W jednej chwili do pokoju dziewczyny wbiegli Młodziakowie, a Pimko schował się do drugiej szafy. Józek otworzył pierwszą szafę, w której odkryty został Kopyrda. Nie zszokowało to szczególnie nowoczesnych rodziców i gdy sytuacja wydawała się dla nich komfortowa, Józek otworzył kolejną szafę, w której schowany był Pimko. To całkowicie zmieniło obrót sprawy. Inżynier był oburzony i żądał wyjaśnień. Profesor nie wiedział, co ma powiedzieć i próbował wyjść, podobnie zresztą, jak Kopyrda. Inżynier jednak na to nie pozwolił i dalej żądał wyjaśnień. Przez cały czas Zuta pozostawała przykryta kołdrą, w taki sposób, że wystawały jej tylko nogi. Młodziakowa zlitowała się nad dzieckiem, twierdząc, że córka została zdeprawowana. Jednocześnie próbowała uspokoić płaczącą dziewczynę. W końcu Józek krzyknął, aby wezwać policję. Pimko był przerażony. Józek powiedział, że jest świadkiem, jak Pimko wszedł do ogrodu za potrzebą, a gdy dziewczyna go zobaczyła przez okno, postanowił udawać, że przyszedł z wizytą. Profesorowi spodobała się ta wersja wydarzeń i szybko ją potwierdził. W końcu profesor spoliczkował inżyniera, inżynier spoliczkował profesora, a Kopyrdę złapał za brodę. W końcu Młodziak i Kopyrda zostali powaleni na podłogę i gryźli się, Młodziakowa próbowała ratować męża, a profesor położył się na plecach z wyciągniętymi nogami. Zuta zrozpaczona próbowała uwolnić rodziców z dziwnego uścisku, ale w końcu wszyscy turlali się tylko po podłodze. W tym czasie Józio, wykonawszy swoje zadanie, spakował swoje rzeczy i wyszedł z domu Młodziaków, żegnając się z nimi na zawsze. Wychodząc, usłyszał wołanie i zobaczył Miętusa, który wychodzi od służącej. Poszli razem, a Miętus wyznał, że przed chwilą zgwałcił służącą i zaproponował Józkowi, żeby uciekli na wieś do parobków. Poszli dalej razem, choć pomysł nie do końca spodobał się bohaterowi.
ROZDZIAŁ XI
PRZEDMOWA DO FILIBERTA DZIECKIEM PODSZYTEGO
Autor znowu odbiega od głównego wątku utworu i wtrąca przedmowę do kolejnego rozdziału. Czuje się zobowiązany do wyjaśnienia swoich intencji i jako usprawiedliwienie podaje konieczność utrzymania symetrii i analogii. Tym razem rozprawia o męce człowieka, twierdząc, że „naczelną, podstawową męką nie jest co innego, tylko cierpienie, zrodzone z ograniczenia drugim człowiekiem, z tego, że się dusimy i dławimy w ciasnym, wąskim, sztywnym wyobrażeniu drugiego człowieka”. Dalej wymienia całą długą listę ludzkich mąk, które wynikają między innymi z rozwoju i niedorozwoju, zdrady, fałszu, analogii albo męki poszczególnych części ciała. Źródła męczarni szuka niemal wszędzie: w poezji, staroświeckości, nowoczesności, głupocie, inteligencji, naśladowaniu, a także w bólu palca, paznokcia, zęba czy ucha. Źródeł męki doszukuje się postępowaniu pedagogów, mądrali, pensjonarek, światowców, ciotek kulturalnych, obywatelstwa wiejskiego, arystokracji czy gminu. Zastanawia się także, czy przypadkiem źródłem męki nie jest przebywanie z jakąś osobą, która męczy nas, nudzi, rozwściecza. Autor zastanawia się, z czego wynika jego dzieło: z naśladowania, tworzenia, snów, kompleksów, wspomnień, przypadku, jakiejś psychozy, a może kulki, części, palca. Stwierdza, że wypadałoby ustalić gatunek utworu i znów wymienia ich całą listę. Podpowiada, że w kolejnym rozdziale o Filibercie daje odpowiedź na wszystkie swoje pytania.
ROZDZIAŁ XII
FILIBERT DZIECKIEM PODSZYTY
W Paryżu trwał mecz tenisowy, podczas którego występował potomek paryskich wieśniaków. Podczas wydarzenia na widowni zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Pewien pułkownik strzelił z rewolweru do piłki w locie, która upadła, powodując gromkie oklaski publiczności. Kula jednak leciała dalej i trafiła w szyję przemysłowca, siedzącego na widowni. Krew tryskała, a jego żona w nerwach uderzyła „w papę” mężczyzny, siedzącego obok, który w wyniku policzka, dostał ataku epilepsji. Znów rozległy się oklaski.
Nagle jakiś mężczyzna skoczył na głowę damie, która siedziała przed nim, a kobieta wyszła z nim na rękach na plac, co wzbudziło kolejne oklaski. Wydarzenia ośmieliły pewnego emeryta, który zawsze marzył o skakaniu ludziom na głowę, aby zrealizować swoje fantazje. Nie zastanawiając się długo, skoczył na głowę kobiety, która siedziała przed nim, a była to urzędniczka z Afryki, która sądziła, że taki panuje tu zwyczaj. Widownia klaskała zachwycona. Nawet kulturalna część widowni zaczęła dosiadać swoich dam, a cudzoziemcy nie mogli wyjść ze zdziwienia, ale zaraz kolejni dosiadali także swoich dam.
Wówczas markiz de Filiberthe wyszedł na środek i zapytał, czy ktoś chciałby obrazić jego żonę. Po chwilowej ciszy przed kobietą ukazał się tłum ubliżających jej dżentelmenów, sądzących, że takie zachowanie czyni ich szarmanckimi. Markiza z nerwów poroniła, a płacz dziecka ostatecznie zawstydził markiza, który udał się do domu. Oklaski nadal trwały w najlepsze.
ROZDZIAŁ XIII
PAROBEK, CZYLI NOWE PRZYCHWYCENIE
Józek i Miętus wędrowali przez miasto, kierując się w stronę wsi, aby odnaleźć upragnionego parobka. Po drodze mijali niańki i bony, dyrektorów, urzędników, damy w paltocikach. Miętus gardził nimi wszystkimi i nie mógł doczekać się wyjścia z miasta. Dalej mijali studentów z obszarpanymi nogawkami, a Miętus mówił, że to były parobki, które teraz udają inteligentów. Stwierdził, że ich nienawidzi.
Chłopak nie mógł się już doczekać przedmieść, ale i tutaj wcale im się nie podobało to, co mijali po drodze. Kurz i hałas miasta się kończył, ale zaczęły się wozy żydowskie pełne warzyw, pierza, kapusty, zbóż i żelastwa. Na każdym z nich siedział albo miejski chłop, albo wiejski Żyd. Im dalej, tym więcej gałganów, czkawki i stęchlizny. Przedmieście wydawało się równie zepsute jak miasto, a Miętus widział tu całą masę gęb. Gardził on proletariatem i widział w nim Sodomę i Gomorę. Obserwował szwaczki, fryzjerów i rękodzielników, którzy próbowali udawać miejskich ludzi, używać odpowiednich zwrotów i stosować się do manier, a tymczasem nie byli już ani parobkami i ludźmi wsi, ani miejską inteligencją. Zdradzała ich gęba. Miętus twierdził, że jest tu zupełnie jak w szkole.
Wreszcie skończyło się miasto i chłopcy weszli w wolną przestrzeń. Przed nimi były już tylko pola i lasy. Józio nabrał nieco niepewności i nie chciał iść dalej, ale Miętus błagał go, aby nie wracał, ponieważ sam bał się iść w nieznane. Mijali kilka opustoszałych wsi, aż wreszcie doszli do jednej z nich i zaczęli stukać do drzwi chat. Słyszeli tylko szczekanie i dziwili się, skąd wzięło się na wsiach tak dużo psów, a zniknęli wszyscy chłopi. Nieoczekiwanie z jednego z domów wyskoczył chłop z babą i dziećmi, którzy ujadali, jak psy. Gdy Miętus zwracał się do nich „człowieku” lub „obywatelu”, oni twierdzili, że nie są ludźmi, tylko psami. W pewnym momencie sytuacja stała się niebezpieczna dla bohaterów, ponieważ chłopi udający psy zaczęli ich gryźć.
Sytuację uratowała przejeżdżająca obok ciotka Józia, a dokładnie ciotka Hurlecka z domu Lin. Zaprosiła ich do auta i zaproponowała wyjazd do jej posiadłości. Opowiadała o małym Józiu, przypominając, jak ciamkał cukierki i zdradziła, że bohater ma 30 lat, w co nie dowierzał Miętus. Ciotka wciąż opowiadała o dzieciństwie Józia, a także o różnych członkach rodziny.
W końcu dojechali na miejsce do wiejskiej posiadłości. Służba rozebrała przybyłych, a ciotka przedstawiła Józiowi kuzynostwo: Władysława, Zygmusia, Zosię, Józia i wuja Kocia. Rozmawiali o licznych chorobach. Rozmowa stawała się uciążliwa, ponieważ wydawało się, że wujostwo nie zna innych tematów. Wreszcie nastała kolacja, przy której Miętus rozpoznał w lokaju prawdziwego parobka. Był to chłopak mniej więcej w jego wieku, ale Miętus kompletnie nie wiedział, jak ma go zagadać i się z nim zbratać. Po kolacji dalej częstowani byli śliweczkami i konfiturami, które już nie mieściły się nikomu do brzuchów, ale nie wypadało odmówić. Ciotka przy tym przepraszała za skromne przyjęcie. Wujostwo traktowało służbę z góry, należycie się wywyższając. Wreszcie ciotka nakazała służącym, aby przygotowali pokój dla gości i nagrzali im łóżka butelkami z ciepłą wodą oraz zanieśli do pokoi orzeszki i konfitury. Chłopcy chcieli czym prędzej wymknąć się na górę, ale sytuacja nadal pozostawała niezręczna.
W końcu udało mi się pożegnać przed nocą, a służący odprowadzili ich do pokoju. Miętus namówił Józia, aby wezwał lokaja, mając nadzieję, że będzie miał okazję się z nim zbratać. Kiedy lokaj wszedł do pokoju, Miętus z nie bardzo wiedział, jak ma się zachować, więc rozkazywał mu raz za razem. W końcu Józio zapytał chłopaka, jak się nazywa i jak długo tu służy. Miętus był bardzo wzruszony, ale nadal nie wiedział, jak się zachować wobec parobka. Zapytał go, ile ma lat, czy umie pisać i o rodzinę. Poprosił, aby zdjął mu buty, a Józio stąd ni zowąd zapytał go, czy dziedzic leje go po gębie. Parobek przytaknął, po czym Józio uderzył go i wypędził z pokoju. Miętus był strasznie rozżalony z powodu zachowania przyjaciela i wyszedł.
Sytuację widział Zygmunt, kuzyn Józia, któremu bohater zwierzał się z policzka wymierzonego lokajowi. Zygmuś jednak pochwalił zachowanie kuzyna, że jest to całkowicie normalne. Uważał bowiem, że dziedzic nie tylko może, ale wręcz powinien bić służbę, aby pokazać jej swoje miejsce. Zygmunt poszedł, a do pokoju wrócił Miętus i zaczął opowiadać o swoim spotkaniu w kredensie z parobkiem, którego zmusił do dania mu w mordę. W początkowo lokaj nie chciał tego uczynić, ale wreszcie się ośmielił i uderzył Miętusa kilkukrotnie. Dołączyła do nich Marcyśka i oboje z lokajem Walusiem zaczęli naśmiewać się z delikatności, lenistwa i obżarstwa swoich państwa. Nakrył ich wreszcie kamerdyner Franciszek i przepędził do swoich zajęć.
Józio obawiał się, że sytuacja się rozniesie i wujostwo będzie miało do niego pretensje o sytuację w kredensie, sprowokowaną przez Miętusa. Oboje nie mogli zasnąć. Bohater zastanawiał się nad tym, co się wydarzyło i zrozumiał sens stosunków panujących między służbą a państwem. Stwierdził, że w mieście nie widać tych różnic, ponieważ nie ma tak wyraźnych zależności między panami a proletariatem. Na wsi jednak istniał wyraźny podział na chamstwo wiejskie i panów, którzy musieli być wobec swoich chamów, czyli swojej służby, tak dominujący, aby przypadkiem nie zatarły się między nimi różnice. Właściciela ziemskiego można było poznać właśnie dzięki służbie i stosunkowi dziedziców do poddanych. Fakt, że lokaj bił Miętusa po twarzy, mógł mieć opłakane konsekwencje, których Józio bardzo się obawiał. Zastanawiał się nawet czy nie powinni wyruszyć z samego rana, zanim będzie z tego afera. Sytuacja, która wydarzyła się w kredensie, mogła bowiem rozzuchwalić służbę, która przestanie ukrywać swoje chamstwo wobec wujostwa.
ROZDZIAŁ XIV
HULAJ GĘBA I NOWE PRZYŁAPANIE
Śniadanie minęło w niespodziewanie dobrej atmosferze. Ciotka pytała Józia o sytuację, która wydarzyła się w nocy. Bohater początkowo nie wiedział, jak wytłumaczyć Miętusa i nie chciał mówić wszystkiego, ale z czasem, gdy wuj Konstanty rozsiadł się z cygarem i winem, nie było już ucieczki. W końcu zaprzeczając domysłom rodziny o tym, że Miętus jest może bolszewikiem albo ma inne upodobania, Józio powiedział, że jego kolega „bra… ta się z Walkiem”. Dla wuja było to kompletnie niezrozumiałe i musiał powtarzać kilka razy. Nie rozumiano bowiem, jak można chcieć bratać się z ludem. Wuj dalej szukał przyczyny w socjalizmie, kompleksach, ekonomii, demokracji. Nie do końca mógł zrozumieć, na czym to bratanie miałyby polegać i widział w tym zboczenie, ale Józio zapewniał, że nie chodzi tu o cielesność, tylko bratanie się, jak chłopak z chłopakiem.
W pewnym momencie przyszedł kamerdyner Franciszek, który ośmielił zapytać wuja, czy rozmawiał już z Walkiem, dodając, że za gadanie na państwa, powinien być natychmiast zwolniony. Początkowo wujostwo starało się trzymać fason i nie pokazywać, że przejęli się tym, iż służący o nich gadają, ale nerwowość wisiała w powietrzu.
Wujostwo postanowiło odnaleźć Miętusa, aby się z nim rozmówić, ale nigdzie go nie było. Józio zauważył, jak ciotka podsłuchuje pod kuchnią, co mówią służące, a wuj obserwuje rozmowy kuchennej dziewczyny z ogrodnikiem. W końcu Zygmunt zbliżył się do Józia i przypomniał, że lubi czasem trochę chędożyć ze starą wiejską babą. Chodził od czasu do czasu do wdowy Józefki i obawiał się, że również o tym służba gada po kątach. Poszli razem na dziedziniec, ale po Miętusie nie było ani śladu. Dołączyła do nich ciotka i razem przeszli przez podwórze. Wiejskie dzieci przyglądały mi się bacznie, a wieśniacy całowali ręce swojej pani, jak należy. Chłopom wolno było jedynie dotknąć dłoni swego pana, aby mu się pokłonić – wszelkie inne kontakty cielesne zgodnie z etykietą były zabronione. Józef obserwował wiejską zagrodę i widział w niej pewną dzikość.
Nagle zobaczyli Miętusa w lesie w towarzystwie lokajczyka. Ciotka myślała, że są pijani, ale była w błędzie. Zygmunt uprzejmie zaprosił Miętusa na spacer, podczas gdy lokajczyk uciekł do lasu. Kiedy nie byli już obserwowani przez służbę, wuj Konstanty zaczął pozornie uprzejmą rozmowę o Walku. Miętus przyznał się do bra… tania się z parobkiem i wytknął wujowi, że wlazł na gajowego ze strachu przed dzikiem. Wuj wściekł się i powiedział, że Walek będzie wyrzucony z domu, ponieważ nie będzie tolerował „zdemoralizowanej służby”. Józef widział w tym zemstę wujostwa na Walku. Nagle z lasu wyłonił się gajowy, a Miętus krzyknął do wuja, aby na niego właził, przypominając ponownie kompromitującą sytuację z dzikiem, po czym uciekł. Józek wołał go bezskutecznie i zaczął gonić, bojąc się o przyjaciela. Nagle zobaczył Zosię, a wiedząc, że Miętus jest w nie najlepszym stanie i bojąc się o jej bezpieczeństwo, zawołał do dziewczyny, aby uciekała. Kiedy wreszcie dogonił Miętusa, chłopak gadał po chłopsku i nic nie dawały prośby Józka, aby przestał. Wreszcie wrócili do domu.
Ciotka postanowiła odesłać chłopców do Warszawy zaraz następnego poranka, a kolację polecono im zjeść w swoim pokoju, aby nie denerwować wuja. W domu słyszano, jak w kuchni „parobki z folwarku przyszły do dziewek kuchennych i gziły się…”, na co karcąco zawołał Konstanty, aby przestali. W odpowiedzi usłyszał piosenkę, która była lekceważąca dla państwa. Jasne już było, że cała służba śmieje się z dziedziców i Zygmunt wyjął już rewolwer, ale w porę zjawiła się ciotka, która zażegnała kryzys. Tylko ciotka pozostawała niezmiennie miła dla chłopców, wyjaśniając, że nabroili, ale dodając, że „ze służbą trzeba umieć postępować, nie można się poufalić, trzeba ich znać – to ludzie ciemni, niewyrobieni, jak dzieci”. Ucałowała Józia i dała im jeszcze cukierków na koniec. Następnie poprosiła Zygmunta, aby zmierzył jej puls.
Miętus bardzo przeżywał sytuację z parobkiem i twierdził, że nie wyjedzie stamtąd bez Walka. Józek był bezradny, ponieważ żadne argumenty nie pomagały, dlatego zgodził się, że pójdzie po parobka namówić go do ucieczki. Konstanty strzelał w powietrze, aby wystraszyć służbę. Ciocia wybiegła do niego z cukierkami, aby go uspokoić. Zdenerwowanie udzieliło się również Józkowi, dlatego postanowił, że uciec muszą jeszcze w nocy. Po północy Józek zdjął buty i na bosaka, po cichutku przemierzał dom w całkowitych ciemnościach, kierując się do miejsca, w którym był parobek. Myślał o tym, że wolałby porwać Zosię, a nie parobka. Po drodze trafił na dziurę w podłodze i przypomniał sobie, że sam ją jako dziecko wybił siekierą, raniąc niechcący ciotkę w nogę. Wspominał chłopięce uczucia i zastanawiał się, jakby to było, gdyby teraz siekierą zamierzył się na ciotkę. Odrzucił jednak to myślenie i dalej zaczął się skradać. W końcu dotarł do kuchni, gdzie został Walka i zaczął mu wyjaśniać, jaki jest plan, ale chłopak wcale nie chciał wyjeżdżać. Józek tłumaczył, że i tak zostanie zwolniony następnego dnia i nie ma nic do stracenia, a w Warszawie Miętus się nim zaopiekuje, ale chłopak jakby nie rozumiał nadal sensu słyszanych słów. Józek zrozumiał, że jedyne co może zrobić, to zmusić go do ucieczki jako pan i trzasnął mu w gębę przez ścierkę, aby nie robić hałasu. Dopiero to pomogło i parobek poszedł za Józkiem. Nieoczekiwanie do stołowego pokoju, w którym się znaleźli, zbliżał się Konstanty, pytając „kto tam”. Parobek i Józek znieruchomieli i nie dawali znaku życia, aby się nie zdradzić. Cisza nieznośnie się wydłużała, aż wreszcie na dole pojawił się Zygmunt, pytając, kto się tam kręci. Konstanty również milczał i nie odpowiadał Zygmuntowi. Po dłuższej ciszy pojawiło się światło, które niósł Franciszek. W pomieszczeniu ukazali się mężczyźni i parobczyk. Józef był schowany za kotarą. Sytuacja była niezręczna, ponieważ wyglądało na to, że znów państwo bratają się z lokajczykiem, a nikt nie wiedział, jak tę sytuację wyjaśnić. W końcu Konstanty krzyknął do Walka, co tam robi, a Zygmunt zaczął mu wtórować. Chłopak nie wiedział, co powiedzieć, aż Franciszek uznał, że w pokoju znajduje się srebro, a lokajczyk miał być jutro zwolniony, więc pewnie chciał je ukraść. Ten pomysł bardzo szybko podłapał wuj, który pełen złości odgrażał się: „ja cię nauczę kraść!” i uderzył go w twarz. Parobek zaprzeczył i twierdził, że nie kradł, ale na nic się to zdało. Konstanty bił go bez ustanku. Ciotka zbiegła na dół, aby zobaczyć, co się dzieje, ale widząc sytuację, uznała, że nie musi się mieszać i wróciła do siebie. Konstanty bił dalej, aż parobek miał całą opuchniętą twarz. Konstanty postanowił nauczyć go szacunku, jaki powinna mieć służba do swojego pana i zaczął mu wydawać rozkazy, które chłopak natychmiast spełniał. Kazał podać starkę, którą pili razem z Zygmuntem, kieliszek po kieliszku. Tresowali tak chłopaka, który kornie biegał w tę i z powrotem, spełniając każdą zachciankę. Józek cały czas ukrywał się za kotarą i nie wiedział, co ze sobą począć.
Nagle do pokoju w biegu Miętus i zaczął bronić Walka. Na to również nie mógł pozostać obojętny wuj i wreszcie złoił Miętusowi pupę. Za oknami służba zbierała się tłumnie i patrzyła, co dzieje się w środku. W końcu wszyscy wlali się do środka do domu i zbili w kupę razem z państwem. Po chwili nawet ciotka znalazła się w tej kupie ludzi. Józek postanowił wykorzystać sytuację i uciec. W ogrodzie wpadł na Zosię, która pytała, co się stało i czy chłopi napadli na jej rodziców. Józek nie wiedział, jak jej to wytłumaczyć, więc złapał ją za rękę i kazał biec. Uciekali razem i nie było już odwrotu.
Na niebie w miejscu księżyca widniała ogromna pupa. Między Józkiem a Zosią tworzyła się niezwykła więź. Zosia, będąc porwaną, poczuła się ważna i kochana. Otworzyła się całkowicie przed Józkiem i opowiadała o swoich uczuciach, pragnieniach, myślach, o swoim życiu. Uznała z góry, że chłopak jest w niej zakochany, a on przytakiwał, wiedząc, że w tej sytuacji nie może postąpić inaczej. Wiedział jednak, że gdy dotrą do Warszawy, zostawi ją i będzie prowadził dalej swoje życie. Dopóki jednak trwała ich podróż, on musiał bawić się w udawaniu uczuć, których dziewczyna pragnęła. Gardził tymi kobiecymi pragnieniami miłości i bliskości, ale nie miał wyjścia.
Po nocy nastał dzień i wzeszła świetlista pupa, oświetlając ziemię upalnymi promieniami. Szli dalej. Zosia coraz bardziej ufała swojemu towarzyszowi, a on niezmiennie się męczył w jej towarzystwie. Błagał w myślach o przybycie trzeciej osoby, która uwolniłaby go od konieczności przytulania dziewczyny i bycia dla niej oparciem. Nikt jednak nie nadszedł, a sytuacja, w której się znaleźli, doprowadziła do tego, że ich gęby musiały się pocałować.
Narrator wrócił się do gęb czytelników, którzy jak sądził, będą miętosić jego książkę. Uznał jednak, że „nie ma ucieczki przed gębą, jak tylko w inną gębę, a przed człowiekiem schronić się można jedynie w objęciach innego człowieka. Przed pupą zaś w ogóle nie ma ucieczki. Ścigajcie mnie, jeśli chcecie. Uciekam z gębą w rękach”.
Utwór kończy niecodziennym pożegnaniem autora:
„Koniec i bomba
A kto czytał, ten trąba!”.