Film "Love Story", który został wyprodukowany w 1970r. jest w pewnym sensie obrazem mentalności tamtych lat. Przez wiele osób uznawany jest za najpiękniejszy film o miłości i symbol uczucia, które choć piękne, to jednak nie ma szans na przetrwanie.
Głównym motywem tego filmu jest miłość studenta prawa; Oliviera Barreta IV (w tej roli Ryan Nepal) do studiującej muzykę córki ubogiego piekarza - Jennifer Covalieri (Allie MacGraw). Uczucie, które przez rodziców Oliviera traktowane jest jak mezalians, jest silniejsze niż ich sprzeciwy. Młodzi pobierają się, a Barret wydziedzicza wtedy swego syna. Zupełnie inną postawę prezentuje ojciec Jennifer, który bardzo cieszy się z ich miłości. Okazuje się jednak, że szczęście jest niezwykle kruche i ulotne - lekarze wykrywają u dziewczyny nieuleczalną chorobę. Mimo wszelkich starań ludzie przegrywają - Jennifer umiera.
Film jest naprawdę dobrze zrobiony. Każdy szczegół jest dopracowany, nie dziwi więc fakt, że otrzymał aż siedem nominacji do Oscara (najlepszy film, reżyser, aktor, aktorka, scenariusz, aktor drugoplanowy, muzyka). Statuetka trafiła ostatecznie w ręce Francisa Loi, który odpowiadał za muzykę. Nie zmienia to faktu, że przez tyle lat film jest swoistą ikoną filmów o miłości i na pewno znajduje się w czołówce tzw. "wyciskaczy łez".
Jedyną rzeczą, która zdecydowanie nie przypadła mi do gustu jest to, że bohaterowie w tak krótkim czasie wzięli ślub. Uważam to za niestosowne, gdyż najpierw powinni się lepiej poznać. Na szczęście takie sytuacje mogą się zdarzać tylko w amerykańskich filmach.
Moi koledzy i znajomi mają bardzo różne opinie na temat tego filmu. Niektórzy są nim zachwyceni, inni nie znajdują w nim nic godnego uwagi. Mówiąc o tym filmie łatwo poznać, kto ma miękkie serce. Ja, a także część moich przyjaciół, otwarcie przyznaje, że pod koniec filmu nie obyło się bez łez.
Mimo tego, że film bardzo mi się podobał, uważam, iż nie może się równać "Titanicowi". Jestem jednak pewna, że na pewno obejrzę go przynajmniej jeszcze raz.