"Pianista" jest opowieścią o wybitnym polskim kompozytorze - Władysławie Szpilmanie, który właściwie cudem przeżył II wojnę światową.
Film jest jednak nie tylko historią fragmentu życia kompozytora, opowiada bowiem o życiu całej walczącej Warszawy, skupiając się jednak na narodzie żydowskim. Niektórzy uważają to za wielki minus tego filmu, jednak Polański od samego początku mówił, że jest to film przede wszystkim o cierpieniu Żydów, którym w pewnym sensie chciał spłacić dług wdzięczności.
Akcja filmu rozgrywa się w okupowanej Warszawie, którą Niemcy dzielą na miasto i getto. W getcie tłoczy się wielu Żydów, jest tam zdecydowanie za mało miejsca, jednak ludzie zza muru, Polacy, starają się im pomagać. Okazuje się jednak, że nie zawsze jest to możliwe, a w niedługim czasie po stworzeniu getta, rozpoczynają się transporty do obozów koncentracyjnych. Szpilman cudem uchodzi z życiem. Od tego momentu tuła się po mieście, szuka znajomych Polaków, na których pomoc może liczyć. Ukrywa się, głoduje, marznie, poważnie choruje. Z mieszkania, w którym go ukryto obserwuje powstanie w getcie, widzi, jak jego rodacy starają się walczyć z Niemcami, jak giną skacząc z okien - wybierając śmierć samobójczą zamiast rozstrzelania czy pobytu w obozie. Kompozytorowi pomagają jednak nie tylko Polacy, nieoczekiwanie pomoc niesie mu także jeden z niemieckich oficerów.
W głównej roli reżyser obsadził Adriena Brody. Uważam, że aktor ten doskonale wcielił się w rolę Szpilmana. Film został zresztą doceniony na licznych festiwalach, otrzymał nawet 3 Oscary - za reżyserię, scenariusz i główną rolę męską. Cieszy mnie zwłaszcza nagroda dla Polańskiego, gdyż jest to uhonorowanie jego pracy.
Scenami, które niewątpliwie budzą grozę i nie pozwalają przejść obok filmu obojętnie są momenty pokazujące sposób, w jaki Niemcy traktowali Żydów - lekceważyli, wyśmiewali, katowali, często robiąc sobie z tego rozrywkę. Bardzo zezłościła mnie scena, w której niemiecki żołnierz rozkazał zejść z chodnika pewnemu mężczyźnie tylko dlatego, że był on Żydem. Straszne wrażenie wywołał również powrót kompozytora do getta, które było już puste i zniszczone. Szpilman chodził wówczas po pustych ulicach, wśród zgliszcz i ludzkich szczątków.
Film, oprócz tego, że jest w jakimś stopniu lekcją historii, pokazuje nam też, w jaki sposób nietolerancja, głupia złość, chęć dominacji mogą zniszczyć wiele miast, a przede wszystkim ludzkich istnień. Uświadomił mi również, że czasem wystarczy mieć troszkę ciemniejszy kolor włosów, inne rysy twarzy, by zostać prześladowanym.
Jednak nawet w takim przypadku trzeba mieć coś, co będzie dawało wiarę w lepsze dni - dla Szpilmana była to muzyka. To jej poświęcił swoje życie, a ona ocaliła je w najtrudniejszych chwilach.
Wydaje mi się, że każdy z nas powinien obejrzeć ten film, by zrozumieć, czym jest nietolerancja, ale taż pragnienie pokoju.