Dziś rozmawiamy z córką znanego polskiego pisarza Stefana Żeromskiego - Moniką Żeromską. Swoimi wspomnieniami z lat dziecinnych postara się ona przybliżyć nam sylwetkę ojca, wybitnego twórcy, oraz innych członków tej niezwykłej rodziny.
Dziennikarz: Pani ojciec był słynnym pisarzem i człowiekiem, który wiecznie miał sporo do zrobienia. Czy komuś tak zapracowanemu nie brakowało czasu dla własnych dzieci?
Monika Żeromska: Ależ skąd! Ojciec zawsze znajdywał dla mnie kilka chwil. Często prowadziliśmy długie rozmowy podczas wspólnych przechadzek. Okres mojego dzieciństwa modę uznać za szczęśliwy, w to także w dużej mierze dzięki mamie i babci, na których zawsze mogłam polegać.
Dz.: Proszę zdradzić, czy to rzeczywiście prawda, że Pani babcia nie występowała publicznie, ponieważ tak bardzo przeszkadzała jej trema?
M.Ż.: Niestety tak. Babcia mówiła często, że "trema wręcz ją pożera". Grała naprawdę przepięknie i wspaniale się jej słuchało. Zawsze towarzyszyła nam ze swoją muzyką, nie ważne dokąd się udawaliśmy. Ach, cóż to była za niezwykła kobieta!
Dz.: Ale wyróżniała się dość mocno z grona rodzinnego.
M.Ż.: Zgadza się. Wyglądała inaczej niż reszta rodziny. Jako jedyna miała jasne blond włosy i jasne oczy, więc zawsze przy nas wyglądała jak z innej bajki.
Dz.: Czy jako młoda dziewczyna interesowała się Pani czymś szczególnym?
M.Ż.: No cóż, chyba można tak powiedzieć... Kiedy miałam jakieś siedem lat, pamiętam, że pojechaliśmy na morze, w okolice Orłowa. Pogoda niestety nie sprzyjała morskim kąpielom, było chmurno i deszczowo. Ale dzięki temu na plaży można było znaleźć sporo bursztynów i ciekawych, ładnych kamyków, więc chodziliśmy na spacery i zbieraliśmy je. Jeden szczególnie ładny, znaleziony przeze mnie, tata zawsze nosił ze sobą. Chyba właśnie wtedy, w tamte wakacje rozpoczęła się moja pasja archeologiczna. Dalej zainteresowały mnie bardzo egipskie piramidy i sekretne przejścia.
Dz.: A gdzie miejsce dla poezji?
M.Ż.: Gdy byłam małym dzieckiem, nie miałam styczności z poezją. Ojciec zwykle pracował w samotności. Pierwszy wiersz stworzony w mojej obecności był dziełem pewnego chorego na stawy chłopczyka z Rabki. Brzmiał mniej więcej tak:
"Leciał chłopczyk, leciał
Aż upadł pod piecem.
Żeby ja upadłem,
To by się stłukecem".
To było jego własne dzieło i dlatego właśnie tak piękne.
Dz.: Często podróżowała Pani wraz z rodziną... Czy takie wędrówki z miejsca na miejsce, nieustanne przeprowadzki nie były kłopotliwe?
M.Ż.: Chyba nie. Lubiłam podróże, a rodzina zawsze była przy mnie i to było ważne.
Dz.: A które spośród wielu ciekawych miejsc, które Pani miała okazję odwiedzić, wspomina Pani najmilej?
M.Ż.: Sądzę, że nasz dom w Konstancinie. To był prawdziwy raj. Ten dom był prezentem urodzinowym dla mojej mamy od ojca. Był duży, posiadał aż dziewięć pokoi, dzięki czemu tata mógł tak go zaplanować, żeby mieć spokój przy pracy. A na zewnątrz był też dość duży i naprawdę ładny ogród.
Dz.: Czy był tam może jakiś zwierzak?
M.Ż.: Tak. Razem z domem kupiliśmy niezbyt ładną suczkę Figę, ale zmarła, kiedy urodziła sześć szczeniąt. Myśleliśmy, że maleństwa bez matki nie dadzą sobie rady, nawet jeśli będziemy je dokarmiać, ale na szczęście przyplątał się pewien kot. Zajął się szczeniętami, jakby był ich matką. Kiedy pieski urosły, zachowałam jednego z nich - Puka.
Dz.: A wracając jeszcze do literatury. Proszę powiedzieć, jaka książka cieszy się Pani szczególną sympatią?
M.Ż.: Och, to z całą pewnością "Pinokio" Collodiego. Rodzice czytywali mi ją po włosku, ale każde z nich tłumaczyło na swój własny sposób, troszkę inaczej i dlatego nigdy mi się ona nie znudziła.
Dz.: Bardzo serdecznie dziękuję za miłą rozmowę
M.Ż: Ja także dziękuję.