Wszystko przemija w życiu człowieka, nawet uroda z czasem ucieka". Ta znana, by nie powiedzieć, że głupawa rymowanka, wyrażą jednak towarzyszące już nam od najmłodszych lat poczucie przemijania. W naszym życiu zachodzą zmiany, czy tego chcemy czy nie. Część poglądów zmienia się, inne nowe, okazują się lepsze. Także i my, jesteśmy z każdym rokiem coraz innymi ludźmi. Podobne procesy zachodzą i w literaturze. Patrząc na literaturę oświecenia nie potrafię w niej odnaleźć wartości edukacyjnych, które przeważałyby te dzisiejsze, wywiedzione z książek nam współczesnych. Nie wydaje mi się również, by obecne społeczeństwo miało czas w swojej codziennej pogoni za pieniądzem sięgnąć po "Bajki" Ignacego Krasickiego, czy "Nową Heloizę" Rosseau. Chciałbym więc jasno sformułować moje zdanie. Literatura oświecenia, mimo iż niesie sobą niezaprzeczalne wartości nie jest zdatna do czytania w dzisiejszych czasach, jako lektura rozwijająca, czy przyjemna. Swój pogląd postaram się poprzeć dowodami w postaci omówień paru oświeceniowych utworów.

Sięgnijmy na początek po wspomniane "Bajki". Niestety samym tytułem wydają się one w potocznym rozumieniu utworami dla dzieci, z których dorosły człowiek nie wyciągnie żadnych sensownych wniosków. Owszem, może małemu dziecku nie spodobać się "Dewotka" mówiąca o religii i odstająca od schematu operującego zwierzęcymi bohaterami, lecz już te inne bajki, z osiołkami, kotami i myszami będą dzieciom wydawały się zabawne i przyjemne. Jak jednak wiemy nie taki cel, zabawka dla dzieci, przyświecał biskupowi Krasickiemu, gdy je pisał. Starał się w nich bowiem wyrazić prawdy moralne zdolne poruszyć dorosłego, zepsutego człowieka. Inna jednak była wówczas i jego, i piśmiennictwa ranga. Krasicki był uważany za poważną osobę, a nie mityczną postać, zaś coś wydanego drukiem miało rękojmię prawdy i poważania i było chętnie czytane.

"Bajki" miały zmienić zepsutych ludzi, nie wiem jak ktoś inny, ale ja wolałbym nie proponować ich przeczytania np. chłopakom w kapturach stojącym pod blokami. Może jakiś rzeczywisty fan literatury oświecenia byłby w stanie poświęcić siebie, swoją komórkę, i kilka zębów, by "oświecać" masy, zwłaszcza te ciemne. Więc ten utwór nie znajdzie właściwie żądnego odbioru wśród tych do których niejako mogłaby stosować się jego moralna wykładnia.

Nie wiem czy również proponowanie rodzicom przeczytania jednej czy dwóch bajek byłoby właściwe. Ojciec rodziny najczęściej pracuje, czyli oznacza to, że "nie ma czasu na głupoty". Zaś jeśli go ma, to na pewno te głupoty są o wiele przyjemniejsze niż czytanie "Bajek" Ignacego Krasickiego, które może i upajały dawniej, teraz już jednak mocno wywietrzał procent ich poruszania. Typowa zaś matka-Polka w codziennym trudzie i znoju, kilogramach siat z supermarketu, licznych dzieciach, czy wyniszczającej ją pracy domowej, może by i znalazła chęć do przeczytania jednej czy dwóch bajek wieczorem przed snem. Jednak taka jak "ptaszki w klatce" mogłaby ją przyprawić tylko o rozpacz i rozgoryczenie, które również odbiłoby się ciężkim kułakiem na zalecającym tę lekturę. Może trochę ironizuje formułując przykłady, "jakby z życia wzięte", ale poza badaczami literatury, uczniami którzy muszą i jakimiś niewieloma wyjątkami, które naprawdę chcą czytać "Bajki" Krasickiego , nie odnajduję dla tych utworów pola, do żywej lektury i poruszania sumień i ducha narodu, w dzisiejszym społeczeństwie. Nie neguję ich obiektywnej wartości, bo ta jest duża, lecz tylko chciałbym zapytać, kiedy tak naprawdę jakiś człowiek sięgnął po nie by rozwinąć siebie, czy skorzystać z przesłania, które z nich płynie, w jakiejś ciężkiej dla niego chwili?

Również odbiór "Bajek" w szkole jest nie taki jak być powinien. Często przy tej okazji omawia się ten antyczny gatunek, wyprowadza jakieś długie historie i potem albo trywializuje we wcześniejszych klasach ich treść, albo nagle robi z nich utwory sięgające wręcz filozoficznych utworów Nietschego. Wielu z nas zapamięta z nich tylko "morał" i to nie dosłownie jakiś ich fragment, ale głos nauczyciela/nauczycielki, nakazujący "Proszę znaleźć morał w tekście i co autor chciał przez to powiedzieć". Trochę nawet żal mi tych tekstów, bo w moim odczuciu ani w szkole, gdzie trzeba, ani w całym społeczeństwie, gdzie można by, nie znajdują one zbyt wielu czytelników.

Jeszcze, jak dla mnie gorzej, ma się sytuacja satyr. Pierwszym moim zarzutem przeciwko nim jest ich długość, zarzutem tego ze nie są czytane. Kiedy jeszcze taki krótki utwór jak bajka możemy czasami znaleźć na opakowaniu z jogurtem, to dla satyry należałoby przeznaczyć co najmniej pięciolitrowy płyn do mycia naczyń. Poza ich rozmiarem, także ich "zawiłość" może być częstą przeszkodą. Pomijam sprawy języka, który już jednak trochę się zmienił przez ostatnie dwieście kilkadziesiąt lat od napisania przez Ignacego Krasickiego swoich utworów, jednak wiele z chwytów stylistycznych, realiów politycznych jest dzisiaj na pewno słabiej czytelnych.

Tak bez wątpienia ma się sprawa z satyrą "Do króla", która dla mnie powinna być czytana na lekcjach języka polskiego, jej funkcję są bowiem w obecnych czasach głównie poznawcze. Możemy poprzez nią zapoznać się z oświeceniowymi stronnictwami, tutaj zachowawczo-konserwatywnym. Inna sprawą jest uczynienie z niej pozornego jednak tylko oczernienia króla Stanisława Augusta Poniatowkiego. Mało subtelnemu uczniowi w dzisiejszej szkole nie łatwo przyjdzie pewnie do głowy, że tak naprawdę jest to przewrotny utwór chwalący króla, a obnażający szlachecka głupotę i dumę. Jeśli nie zostanie przedstawiona na lekcji dokładna analiza tego tekstu, a jedynie pobieżne z nim zapoznanie się i wyłożenie przez uczącego wniosków, kolejny uczeń kolejny raz wyjdzie z kolejnej lekcji języka polskiego i jak zwykle powie "Głupie to jakieś i na nic mi potrzebne". A nie o to chodziło Krasickiemu piszącemu ten wiersz.

Jeszcze łatwej wydaje mi się obalenie ważności obecnie satyry "Świat zepsuty". Skoro bowiem nie naprawiła go ona w swoim czasie, to jakże miałaby naprawić obecnie, jeśli przez dwieście lat przez Polskę przetoczyły się najgorsze wydarzenia historyczne pozostawiające w duszach ludzkich wiele zła, zepsucia i gniewu. Nie we wszystkich, ale chyba żaden były działacz komunistyczny, czy ubecki nie płakałby nad swoim złym życiem czytając "Świat zepsuty" biskupa Krasickiego, no chyba że użyłby tego tekstu jako podkładki do krojenia cebuli.

"Pijaństwo", inna satyra Krasickiego wydaje się jedyną mogącą zdziałać coś dzisiaj. Przedstawia bowiem niezwykle dokładnie obraz pijanego człowieka. Charakteryzuje jego stan psychiczny, jego poczucie zwątpienia w sens takiego życia, jego wreszcie lęk przez życiem bez alkoholu, które wtedy na pewno byłoby nieznane i groźne, nie otoczone bowiem miękką mgiełką alkoholową. Alkoholizm to chyba jedyna rzecz, która nie zmieniła się w polskim społeczeństwie, przez tysiąclecia. Tak więc ta satyra na pewno byłaby zrozumiałą przez pijące, czy nie pijące osoby, wydaje mi się jednak, że nie powiedziałby niczego nowego, czy lepszego niżby znalazło się w ulotkach, czy broszurkach antyalkoholowych.

Nie inaczej rzecz się ma z "Monachomachią". Utwór posiada niewątpliwe wesołe elementy jednak to, że "śmiech niekiedy może być nauką" nie wydaje mi się prawdą. Śmiech co najwyżej w dzisiejszych czasach może kogoś zirytować, albo jak idiotyczne kabarety bez przerwy emitowane w drugim programie telewizji publicznej, zbliżającej się przez to do innych miejsc "publicznych" jak szalet, może ogłupiać, odsuwając na drugi, trzeci, dziesiąty plan zagadnienia moralne, etyczne, społeczne, polityczne wpisane w ten utwór.

Już tylko by pomścić niejednego ucznia męczącego się nad "Powrotem posła' Juliana Ursyna Niemcewicza, scharakteryzuje wartość edukacyjną tego utworu. Owszem przez grzeczność i uczciwość zaznaczę, że w swoim czasie miał on wartość polityczna, lecz dzisiaj, gdy cała scena polityczna sama bawi rządząc i rządzi bawiąc się, zaś problemy na niej istniejące, wyrażę się zdaniem z Szekspira, że "są rzeczy na niebie i ziemi, o których się filozofom nie śniło", to poczciwy poseł już dawno powinien odejść do lamusa. Chyba nikt by mi nie wytłumaczył "po co" jest dzisiaj czytana ta lektura? Na pewno nie dla zastanowienia się nad polityką tamtych czasów, ani dla jej wartości edukacyjnych, ani dla "żywego" tempa akcji, zaś już w żadnym razie dla zachęcania do czytelnictwa w ogóle. Właśnie takie lektury jak "Powrót posła" zabijają w młodych ludziach istniejącą przecież chęć czytania, która tępi się na tak betonowych w dzisiejszym przekazie swoich treści, utworach.

Mógłby ktoś mi zarzucić, że dobrałem lektury, które nie mówią o najważniejszym chyba literackim motywie wszechczasów, jakim jest miłość, więc z założenia nudne i niepopularne. Ale czy jednak oświeceniowy utwór o miłości byłby w stanie rywalizować dzisiaj z takimi wyroczniami miłosnymi, jak serial po szesnastej na "jedynce", czy rubryka w "Bravo Girl"? Mamy bowiem "Nową Heloizę" dzieło Jean'a Jacquesa Rosseau, w swoim czasie nawet bardzo popularne. Jej sens wykłada się w zdaniu "budująca siła miłości, prowadząca do zgody i zrozumienia swych błędów". I taka treść byłaby wystarczającą, i w formie i rozmiarze, dla współczesnego czytelnika, by go nie znużyć. Wydaje mi się bowiem, że dzisiejszy człowiek nie wierzy już w piękną i mocną miłość, która nie przemija nawet i po śmierci. Każdy utwór, który na serio o niej mówi człowiek czytałby z przymrużeniem oka, czy to spowodowanego rozbawieniem, czy zapadaniem w sen. Mnie, jak się przyznam, przydarzyła się ta druga sytuacja kilkakrotnie nad lekturą "Nowej Heloizy".

Jeśliby przeprowadzić ranking wśród uczniów sprawdzić co takiego rzeczywiście lubią czytać, na pewno na pierwsze miejsce wybiłaby się fantastyka, jak powieści Tolkienia, Sapkowskiego, czy modnego ostatnio Lewisa, może jeszcze parę Umberta Eco, coś z kryminałów. Zaraz też oczywiście poczęłyby się sarkania wszystkich "intelektualistów", że młodzież czyta różne takie bajki, a nie sięga do klasyków. Chciałby jednak zapytać, co jest lepsze. Czy to, że ktoś czyta książkę, może nie jakąś najwybitniejszą na świecie, ale czyta ją, bo chce i próbuje odnaleźć w niej rzeczy, które przydadzą się akurat jemu, czy to, że ktoś z obrzydzeniem przewraca kolejna stronę "komedii oświeceniowej" z mocno wbitymi w głowę słowami, że to wybitne i tylko głupi tego nie przeczyta.? Nie mówię oczywiście, żeby edukacja, przynajmniej ta szkolna, polegała na wprowadzaniu w kanon lektur, jakich tylko zapragnie się uczniom. Chciałbym jednak by były one dobrane nie na zasadzie, "mamy parę epok literackich, więc z każdej należy przeczytać po pięć dziesięć książek", zapominając jakby, że co innego znaczyły one w czasach sobie współczesnych, co innego teraz, a także, że pisane były jednak dla ludzi dorosłych, a nie po to by być omawianymi na lekcjach przez młodzież, najczęściej niepełnoletnią. Młodzież, która czego innego oczekuje od literatury, czego innego w niej szuka, i czym innym się interesuje.

Uważam, ze literatura oświecenia nie niesie dla dzisiejszego czytelnika większej wartości, zarówno przez to, że jest niedostosowaną i niespełniającą wymogów w naszych czasach, po drugie z prostego powodu, że nikt po nią nie sięga. Człowiek chcąc się dzisiaj zmienić z gorszego na lepsze, musi po pierwsze chcieć, a po drugie zastosować nierzadko o wiele silniejsze lekarstwa dla siebie, niż utwory oświecenia. Ich wartość dydaktyczna ma się do dzisiejszych skomplikowanych terapii psychologicznych, jak środek na przeczyszczenie, do zerwania się zapory wodnej na rzece Jangcy. Może to złośliwe co piszę, lecz nie mogłem sobie odmówić niektórych komentarzy, po szerszym zajęciu się literaturą oświecenia, co również mówi wiele samo przez się.