Długi weekend postanowiliśmy spędzić na Marsie. Zbiórka była o ósmej przed szkołą. Towarzyszył nad tłum trochę niespokojnych rodziców. Mimo wszystko, podróże na Marsa nie były jeszcze tak rozpowszechnione jak na przykład krótkie wypady na Księżyc.
Wkrótce podjechał duży, wygodny autokar. Szybko zajęliśmy swoje miejsca, nie mogliśmy się już doczekać, kiedy na własne oczy zobaczymy sławną Czerwoną Płanetę. Wreszcie z piskiem opon ruszyliśmy. Pierwsze pół godziny podróży minęło bez niespodzianek. Jednak autokar coraz bardziej przyspieszał i nagle poczuliśmy dziwny ucisk w żołądku i ciśnienie zatkało nam uszy. Dziewczyny zaczęły krzyczeć, a my - śmiać się z dziewczyn. Po kilku minutach autokar rozwinął skrzydła i zamienił się w mały samolot, a raczej rakietę kosmiczną, która wzbiła się w przestworza. Teraz wszyscy krzyczeliśmy: dziewczyny, chłopaki i nawet jadąca z nami nauczycielka. Po chwili opanowaliśmy się trochę i sięgnęliśmy po aparaty fotograficzne, by robić zdjęcia. Budynki i drzewa stopniowo oddalały się od nas, a raczej my od nic. Boiska wyglądały jak małe, zielone kwadraciki. Po niedługim czasie nasza ziemia wyglądała jak globus. Mniej więcej kiedy minęliśmy Księżyc w autokarze coś się zepsuło i przestała działać grawitacja. Dla nas, dzieciaków, była to wielka frajda, zaczęliśmy przybierać w powietrzu dziwne pozycje i się gonić. To było dziwne uczucie, jakby zabawy w wodzie. Natomiast pani nauczycielka była przerażona, a kierowca - wściekły. Mruczał coś o obcinaniu kosztów i braku odpowiedzialności.
Wreszcie dotarliśmy do Marsa. Nasz hotel był daleko od centrum miasta (miasto nazywa się Konnego), ale za to był czysty i przytulny. Rozlokowaliśmy się w wygodnych pokojach i po krótkim odpoczynku wybraliśmy się do centrum Konnego. Człowiek nie mógł się tu nudzić! Na każdej ulicy było mnóstwo sklepów, kawiarni i pubów. Były też wesołe miasteczka, parki rozrywki i wielkie kompleksy rekreacyjno-sportowe. Spacerowaliśmy i wydawaliśmy kieszonkowe. Robiliśmy też mnóstwo zdjęć, szczególnie Marsjanom, którzy byli śmiesznymi małymi ludzikami z ogromnymi, łysymi czaszkami. Nie podobało im się, że ich pokazujemy palcami i fotografujemy i nawet krzyczeli coś do nas w swoim dziwnym języku, ale nie mogliśmy ich zrozumieć, więc nie przejmowaliśmy się. My zresztą też chyba wyglądaliśmy śmiesznie, bo na twarzach mieliśmy maski, które pozwalały nam oddychać nieco zanieczyszczonym marsjańskim powietrzem.
Po obiedzie poszliśmy na przechadzkę do parku. Gdy tak sobie szliśmy gawędząc o tym i owym, nagle zza krzaków wypadł niebezpiecznie wyglądający stwór, jakby wielka ośmiornica, i zaczął pędzić w naszym kierunku. Rzuciliśmy się do ucieczki, ale jeden kolega nie był wystarczająco szybki i jedna z macek ośmiornicy dopadła go. Natychmiast zawróciliśmy, bo przecież nie mogliśmy zostawić kolegę własnemu losowi. Uratowaliśmy go, ale w międzyczasie ośmiornica zdążyła chwycić go za ucho. Uznaliśmy, że już mieliśmy wystarczająco dużo rozrywek jak na dzień dzisiejszy i wróciliśmy do hotelu.
Następny dzień nie rozpoczął się zbyt dobrze, ponieważ okazało się, że ucho naszego kolegi nabrzmiało, jest czerwone i bardzo go boli. Poszliśmy po nauczycielkę, która natychmiast zadzwoniła po lekarza. Na szczęście okazało się, że to nic poważnego. Stwór, który nas dopadł to Maccala, złośliwe, ale nieszkodliwe zwierzątko. Nasz kolega był uczulony na jej ślinę, ponieważ Maccala nie była jadowita. Doktor zaaplikował zastrzyk i po kilku godzinach ucho naszego kolegi wyglądało już całkiem normalnie.
W następnym dniu mieliśmy w planie wycieczkę w góry. Wstaliśmy rano i z plecakami udaliśmy się na parking. Niestety, koło autokaru spotkaliśmy wściekłego kierowcę, który poinformował nas, że autokar się zepsuł i nadaje się tylko na złom, a jego firma nie bierze odpowiedzialności za takie przypadki, więc od tej chwili musimy radzić sobie sami. Byliśmy przerażeni, niektóre dziewczyny nawet zaczęły pochlipywać. Bilet na Ziemię jest bardzo drogi, obawialiśmy się, że nie będzie nas na niego stać. Na szczęście nauczycielka zachowała spokój ducha. Oczywiście była zła na niesolidną firmę, ale powiedziała nam, że na pewno coś wymyśli i niedługo wrócimy bezpiecznie do domu. To nas trochę uspokoiło. Wróciliśmy do pokojów i oglądaliśmy marsjańską telewizję, w której nadawano tylko nudne telenowele.
Po obiedzie nauczycielka poinformowała nas, że z powodu kłopotów z autokarem musimy wracać na ziemię już po kolacji. Nie bardzo nam się takie skrócenie wycieczki podobało, ale z drugiej strony, lepsze to niż zostać na Marsie na zawsze. Niestety, nauczycielka zażądała od każdego z nas sporej sumy pieniędzy na nowe bilety. Daliśmy wszystko, co mieliśmy, niektórzy z nas musieli zwrócić do sklepików kupione pamiątki i prezenty.
Po kolacji przyjechał wielki, rozklekotany autobus, który miał nas zabrać na lotnisko. Nasz samolot był mały i ciasny, jednak cieszyliśmy się, że wracamy do domu. Podróż była z przesiadka na Jowiszu. Nawet mnie to ucieszyło, bo nigdy nie byłem na Jowiszu. Gdy przylecieliśmy na tę planetę, z ciekawością się rozglądałem. Okazało się, że mieszkańcy Jowisza cali są pokryci jakby sierścią, a zamiast nosów maja śmieszne ryjki. Próbowałem zrobić zdjęcie jednemu z nich, pękając przy tym ze śmiechu, ale rozzłoszczony kosmita wyrwał mi z rąk aparat i rzucił nim o ziemię. Aparat rozbił się w drobny mak, a ja byłem wściekły. Jednak sam byłem sobie winny, bo nie powinienem był wyśmiewać jego śmiesznego ryjka.
Na lotnisku oczekiwał nas tłumek zaaferowanych rodziców. Wszyscy się strasznie o nas martwili. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło. W lecie planujemy wycieczkę na Wenus, ale na razie nie mówimy o tym rodzicom. Chyba nie spodobałby im się ten pomysł.