W studio panowała cisza. Miliony ludzi przed telewizorami zamarło. Reżyser miotał się po planie zdjęciowym imitującym powierzchnię Księżyca. Było mało czasu, a wszystko musiało być przecież dopięte na ostatni guzik...
- Cicho! - krzyknął zdenerwowany - Jak wszyscy państwo wiedzą zebraliśmy się tutaj w razie gdyby naszym drogim kolegom na Księżycu coś się nie powiodło. Telewizja od razu włączy transmitowanie nas, jeśli tylko Amstrongowi powinie się noga...! Bądźcie czujni i obserwujcie wszystko w kontrolce, a w odpowiedniej chwili pozostańcie na swoich miejscach i z zimną krwią odegrajcie role. Chodzi tutaj o amerykańskie zwierzchnictwo nad całym kosmosem! Nie możemy dać się wyprzedzić Rosjanom! - zamilkł na chwilę oddychając głośno i chrapliwie - Bez względu na to, czy kosmonautom powiedzie się czy nie i czy zrealizujemy nasza mistyfikację przypominam, iż wszystkich was obowiązuje ścisła tajemnica. Państwo jest waszym dłużnikiem i nigdy wam tego nie zapomni. CIA również. Jesteście żołnierzami! A teraz - czekajmy... !
Nastąpiła chwila straszliwej ciszy, wszyscy spoglądali na ekrany ustawionych w reżyserce telewizorów. Po prawej stronie na największym z nich transmitowany jest przekaz z księżyca, na środkowym wszystko to, czego nie widzą widzowie zgromadzeni przed telewizorami. Trzeci to telebim łączący studio w teksasie bezpośrednio z prezydentem. Prezydent otarł pot z czoła kraciastą chustką. Na pierwszym telewizorze pojawiła się ramówka Informacji. Znany polski historyk i astronom pracujący w USA Karol Czarnecki po latach powie o tej wyprawie: "Ludzie w pewien sposób wyznaczyli sobie nawet wyścig o to, kto pierwszy zdobędzie kosmos. Najbardziej konkurowały ze sobą ZSRR i Stany Zjednoczone, ponieważ był to okres "zimnej wojny". Start wygrali Rosjanie, kiedy jako pierwsi wystrzelili satelitę i wysłali człowieka, Jurija Gagarina, w przestrzeń kosmiczną. To był przełom. Ameryka przegrała wtedy, co delikatnie złamało ich dumę. Władze nie chciały na to pozwolić i w już w maju 1961 roku John Fitzgerald Kennedy, ówczesny prezydent Stanów Zjednoczonych, obiecał rodakom, że pod koniec dekady Amerykanin stanie na Księżycu."
Aktor grający Aldrina nerwowo przełknął ślinę i zapalił papierosa. Natychmiast kazano mu go zgasić. Minuty mijały. Już wiadomo było, ze telewizja wyemituje obraz ze studia. Obraz o którym prawdziwy Aldrin powie: "Pamiętam ten lot dokładnie, jakby to było wczoraj. Kiedy 20 lipca lądownik zaczął schodzić do lądowania poczułem, że naprawdę stajemy się częścią historii. Pamiętam, że przed ostatnim etapem "zejścia" kilkakrotnie włączaliśmy silnik hamujący, aby niezbyt gwałtownie zmniejszyć prędkość. Gdybyśmy tego nie robili, mogłoby bardzo łatwo dojść do zderzenia z powierzchnią Księżyca, a ze mnie i z Armstronga nic by nie zostało. Bardzo radosna perspektywa... Ale do niczego takiego nie doszło. Co prawda tuż przed lądowaniem Neil odkrył, że kierujemy się prosto do krateru wręcz naszpikowanego ostrym głazami. Szybko podjął decyzję o wcześniejszym przejęciu sterów i wyprowadził nas z dala od niebezpieczeństwa. Naprawdę wtedy najadłem się strachu. Szczególnie, gdy ciągle poruszaliśmy się poziomo, bez możliwości lądowania, a kończyły się zapasy paliwa. Ale wszystko skończyło się dobrze."
Aktorzy w studio ustawili się do ujęcia. Wszystko grane będzie na żywo. Najważniejsza ze wszystkich wypraw kosmicznych okazuje się mistyfikacją na ich oczach. Za chwilę okłamią wszystkich Amerykanów i resztę świata. Fałszywy Amstrong ociera płynącą po policzku łzę i ubiera kosmiczny hełm. Prawdziwy Amstrong powie po latach: "Udało nam się przekonać dowództwo, że byliśmy tak podekscytowani tym, że już jesteśmy na Księżycu i nie zaśniemy przed wyjściem na powierzchnię. Wobec tego postanowiono, żebyśmy od razu rozpoczęli przygotowania do wyjścia. Trwało to kilka godzin. Kiedy w końcu wyszliśmy widok był niesamowity. Byłem tak przejęty, że podczas wychodzenia upuściłem kamerę."
Jest jeszcze chwila nadziei, oczy wszystkich w studio kierują się na telewizor z prawdziwym kosmicznym przekazem, gdzie przerażony Amstrong mówi: "Nie jesteśmy tutaj sami". Prezydentowi jeżą się włosy na głowie, telewizja emituje obraz kontrolny. Wszyscy biegną na stanowiska.
Akcja toczy się skrupulatnie i powoli. Wszyscy milcząc zagryzają zęby. Nareszcie transmisja zostaje zakończona. Nikt nie zauważa człowieka w czarnym garniturze i ciemnych okularach, który wślizguje się do reżyserki i pochyla nad ramieniem reżysera.
- Robi pan wielką rzecz dla Ameryki. - mówi mu do ucha spokojnym metalicznym głosem - Umiera pan dla niej. Jakże to szlachetne. Po czym zabija wszystkich przy użyciu pistoletu z tłumikiem. Wychodząc zrasza wszystko benzyną. Spod płonącego budynku odjeżdżają czarne limuzyny.