25 czerwca 2006 r.
Już nie mogę się doczekać! Już tej nocy wyruszam w największą podróż mojego życia. Przez cały dzień pakowałam się, wciąż dziękując mojej ukochanej babci, która wykupiła dla mnie tę cudowną podróż wokół całego świata. Wyjeżdżamy autokarem z Krakowa, więc noc spędzimy siedząc. Zupełnie mnie jednak nie przerażają trudy podróży, za bardzo się cieszę, że jadę w nieznane. Babcia prosiła mnie, bym prowadziła w trakcie wyprawy dziennik, aby mogła przeczytać go po moim powrocie i poznać moje wrażenia.
26 czerwca 2006 r.
Kiedy otworzyłam oczy, za oknami rozpościerał się wspaniały widok na Morze Czarne. Jakiż przepiękny to był widok! Jechaliśmy wzdłuż brzegu morza przez około dwóch godzin, dlatego mogłam podziwiać skrzące się w promieniach słońca morskie fale. Zatrzymaliśmy się w hotelu na Krymie. Pogoda była upalna, lecz my, wyczerpani podróżą udaliśmy się do apartamentów, by odespać niewygodną noc. Postanowiłam wcześniej skreślić tych kilka słów, by zanotować pierwsze wrażenia.
27 czerwca 2006 r.
Dziś było wyjątkowo gorąco. Termometry wskazywały temperaturę 38 ºC. Ponieważ braliśmy udział w rejsie Zatoce Krymskiej, korzystałam ze słońca, opalając się na pokładzie statku. Następnym etapem była podróż do Turcji. Przyjechalismy tam popołudniu, ale słońce wciąż prażyło niemiłosiernie, ale nic nie mogło zabić mojej radości, że widzę ten kraj. Chwyciłam za aparat fotograficzny i robiłam zdjęcia niemal wszystkiemu. Pierwszy raz w życiu widziałam oliwne gaje, kwitnące we wszystkich odcieniach czerwieni oleandry oraz drzewa mirtowe. Do późnego wieczora spacerowałyśmy z przyjaciółką po mieście. Odwiedzałyśmy sklepy i jarmarki, kosztując miejscowych smakołyków. Kiedy byłyśmy już zmęczone tłumami ludzi i miejskim gwarem, wróciłyśmy na plaże, aby się orzeźwić. Widok morza wpłynął na nas kojąco. Zbierałyśmy siły przed dalszym etapem podróży. Piszę te słowa na pokładzie samolotu do Indii.
28 czerwca 2006 r.
Lot trwał kilka długich godzin. Zastanawiałam się, czego mogę się spodziewać w Indiach. To taki duży i różnorodny kraj. W końcu wylądowaliśmy w na lotnisku w Delhi. Pierwszym punktem na trasie zwiedzania były Adżanty oraz Elura. Nie miałam pojęcia, co się kryje za tymi obcymi nazwami, póki przewodnik nie pokazał nam zespołu dwudziestu ośmiu wykutych w skale świątyń. Wszystkim nam wydało się zadziwiające, że te cuda stworzył człowiek, a był to dopiero początek zwiedzania. W następnej kolejności odwiedziliśmy Kazirangę. Jest to wielki Park Narodowy. Rosną tu lasy równikowe, palmy i dzikie oliwki. Oczy koiła bujna, soczysta zieleń. Jednak głównym obiektem zainteresowania turystów były zwierzęta. Bawoły, tygrysy i nosorożce to zwykły widok w tych stronach. Czułam się jak we wspaniałym zoo bez klatek. Bardzo wyczerpał mnie ten pełen wrażeń dzień, więc idę śnić o tych wszystkich niezwykłościach.
29 czerwca 2006 r.
Obudziłam się dziś wypoczęta i świeża. Nie mogłam uwierzyć, że odwiedzam te wszystkie miejsca. Wczesnym rankiem wsiedliśmy do autokaru, by wyruszyć w podróż do Chin. Minęło kilka godzin, zanim dojechaliśmy do Szanghaju. Panował trudny do wytrzymania upał, a my mieliśmy się wspiąć na górę Tai Shan. Jak wyjaśniono nam po drodze, Tai Shan należy do pięciu najważniejszych w Chinach gór. Kiedy stanęliśmy na szczycie, naszym oczom ukazał się zniewalający widok na Szanghaj. Z zapałem robiłam zdjęcia, póki nie skończyła mi się klisza. Po zejściu ze szczytu zaprowadzono nas do Pawilonów Króla Yu. Pod tą nazwą kryją się zbudowane na jeziorze domki. Robiły naprawdę niezwykłe wrażenie. Po tych wszystkich wrażeniach, odpoczywaliśmy w czasie jazdy do Pekinu. Tam znów czekało nas wiele niezwykłych przeżyć. W pierwszej kolejności odwiedziliśmy najważniejszą z pekińskich świątyń, czyli świątynię Nieba. Przychodzący tu Chińczycy oddawali cześć Niebu i Ziemi, Słońcu i Księżycowi. Wokół świątyni rosły palmy i różnobarwne kwiaty. Nie zapomnę tych pięknych miejsc, ale pora opuścić Azję. Lecę samolotem ponad chmurami do Australii. Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę misie Koala i psy Dingo.
30 czerwca 2006 r.
Przywykłam do śniadań serwowanych w samolocie, choć brakuje mi trochę kuchni mamy. Jedząc wyglądałam przez okno samolotu, patrząc na ogromny Ocean Indyjski. Musiałam się chyba trochę zdrzemnąć, bo ze snu wyrwał mnie głos pilota: proszę państwa, za moment lądujemy w Australii. Wstrzymałam oddech z podniecenia. Za chwile miałam dotknąć stopą trzeciego w życiu kontynentu. Zatrzymaliśmy się w hotelu, który wyglądał, jak ze snu. Z mojego pokoju miałam widok na morze z przejrzystą wodą i złotą plażę. Wszystko było takie cudowne. Stałam i patrzyłam, jak urzeczona, gdy usłyszałam hasło do zbiórki przed hotelem. Mieliśmy popłynąć statkiem na Freaser, wyspę pokrytą tropikalnymi lasami. Czułam się, jak w najprawdziwszej dżungli, którą do tej pory widziałam jedynie na filmach. W jednym z czterech leżących na wyspie przezroczystych jezior odbyliśmy krótki kurs nurkowania. Wród atrakcji zaplanowano bowiem podwodną wyprawę w kierunku Wielkiej Rafy Kolarowej. Trzymając się razem, zanurzyliśmy się pod wodę, a tam tysiące różnokolorowych gatunków ryb. Czułam się, jakbym wstąpiła do ogromnego akwarium. Nie zapomnę tego cudownego przeżycia.
Zamierzaliśmy odwiedzić jeszcze wąwóz Carnayron. Ma on pionowe ściany i trzydzieści dwa kilometry długości. Na szczęście nie musieliśmy przejść całego wąwozu. Podczas drogi wdychaliśmy zapach storczyków i chroniliśmy się w cieniu drzew eukaliptusowych i drzewiastych paproci. Oczywiście spotkaliśmy też ospałe misie Koala, dziobaki i kangury. Teraz leżę i wypoczywam w hamaku zawieszonym wśród owocowych drzew w należącym do hotelu gaju. To niewiarygodne zrywać z drzewa owoce kiwi i banany.
31 czerwca 2006 r.
Po wczorajszej, forsownej wyprawie do wąwozu mogliśmy wypocząć dziś nad morzem. Urządzono nam rejs na rajską wyspę Tirom. Z pokładu obserwowaliśmy dwa zabawne delfiny, które pływały wokół statku, wyskakując co chwilę ponad powierzchnię wody. Po dotarciu na wyspę mogliśmy się zażywać słonecznej kąpieli na gorącej plaży, kąpiąc się dla ochłody w morzu. Moja opalenizna pojawiła się dopiero popołudniu. Cieszyła się, że jestem taka opalona i wyglądam jak jakaś mulatka, skóra piekła mnie tak bardzo, że z trudem się poruszałam. Pocieszałam się, że ból minie, a ja będę ładnie wyglądać.
1 lipca 2006 r.
Dzisiaj zwiedzaliśmy jeszcze trzy inne wyspy. Pierwszą z nich była urocza, malutka wyspa o nazwie Sumba. Tym razem odkrywałam jej tajemnicze zakątki, zamiast spędzać czas na plaży. Szłam wzdłuż morza, poznając urokliwe zatoczki i ścianę zieleni przetykaną kolorowymi kwiatami.
Kolejną wyspą, którą odwiedziliśmy była Bali. Oglądaliśmy tu prawdziwie rajskie ptaki. Wielobarwne papugi, żółciutkie kanarki i maleńkie kolibry. Było tu ptactwo we wszystkich kolorach tęczy. Cała ta wyspa przypominała jakiś cudowny raj. Ostatnią wyspą, jaką odwiedziliśmy w pobliżu Australii było Borneo. Coż to były za wspaniałe widoki. Jakże żałuję, że już musimy wracać. Tak chciałabym wrócić tu jeszcze raz. Znów piszę siedząc w samolocie i spoglądając od czasu do czasu na bezkresny Ocean Spokojny.
2 lipca 2006 r.
To niesamowite jak szybko można się przemieszczać w dzisiejszych czasach. Wczoraj byliśmy w tropikach, a dziś wyładowaliśmy na Alasce, która powitała nas chłodem. Było naprawdę zimno. Tu też jest wspaniałe morze, zupełnie nie podobne do australijskiego. Są tez fantastyczne góry, porośnięte zielonymi lasami iglastymi. No i oczywiście śnieg! Odcinałam się od mieszkańców ze swoją opalenizną. Największą atrakcją były tu dla nas polarne niedźwiedzie pingwiny i foki. Jestem teraz na podniebnej drodze do Stanów Zjednoczonych. Jeszcze nie ochłonęłam po dzisiejszych wrażeniach, a już zastanawiam się, co czeka mnie jutro.
3 lipca 2003 r.
Wylądowaliśmy w Waszyngton. Mielismy zwiedzać Biały Dom. Zastanawiałam się, czy powinnam włożyć coś specjalnego na tę okazję. Wytłumaczono nam, że siedzibę prezydentów Ameryki od 1814 oku maluje się na biało. Wnętrze urządzone było wspaniale. Ogromne pokoje, robiły niesamowite wrażenie. W jednym tylko salonie zmieściłoby się całe moje mieszkanie. Do gabinetów prowadził osobny korytarz. Mam wrażenie, że było tam około setki pomieszczeń. Na ścianach wisiały przeróżne obrazy, na dekoracje składały się też perskie dywany, rozmaite posągi i poukładane w wazonach bukiety kwiatów. Zaczęłam sobie wyobrażać, jak to jest być Pierwszą Damą. Wokół roiło się od ochrony. Z Salonu Owalnego, najsłynniejszego chyba pokoju na świcie, widać było wielką iglicę, która jest pomnikiem na cześć Waszyngtona. Później odwiedziliśmy jeszcze gmach, w którym obraduje Kongresu. Następnym naszym przystankiem w Ameryce był Wodospad Niagara. Przy nim zbladły wrażenia z Kongresu. Z punktu widokowego obserwowałam ogromną ścianą wody z łoskotem wpadająca do rzeki o tej samej nazwie. Wodospad Niagara liczy pięćdziesiąt jeden metrów. Robi tak niesamowite wrażenie, że aż zapiera dech w piersiach. Nic dziwnego, że przybywa tu mnóstwo ludzi z lornetkami i aparatami. W wolnym czasie kupiłam sobie na pamiątkę ręcznie namalowany obrazek, przedstawiający Niagarę. Patrzę na niego w srodze do Meksyku. W uszach wciąż jeszcze mam szum przewalającej się wody. Kiedy wylądowaliśmy w Meksyku, w pierwszej kolejności odwiedziliśmy Palenqe, gdzie znajdowało się niegdyś miasto Majów. Musiało być bardzo imponujące, skoro jego ruiny robią wielkie wrażenie. Była to niesamowita lekcja historii na temat obyczajów i kultury Majów. Wokół rozciągał się Park Narodowy. Njawiększe wrażenie zrobił na mnie w Meksyku wulkan Ixtacihuati. Ma on wysokość 5286 metrów ponad poziomem morza. Na jego szczycie zalegał śnieg, natomiast zbocza pokrywały sosnowe i jodłowe lasy.
4 lipca 2006 r.
Z Meksyku popłynęliśmy na Kubę. Chdzilismy po plaży w strojach kąpielowych i podziwialiśmy urodę mieszkańców. To bardzo przyjacielscy i sympatyczni ludzie. Oprowadzali nas po wyspie i opowiadali jej długą, burzliwą historię. Wieczorem czekała nas prawdziwa kubańska zabawa. Uczyłam się typowych dla Kuby tańców. Do hotelu wróciłam naprawdę późno.
5 lipca 2006 r.
Popłynęliśmy dziś przez Morze Karaibskie w kierunku Ameryki Południowej. Trochę nieswojo się poczułam wiedząc, że w morzu tym żyją nie tylko łagodne delfiny, ale i krwiożercze rekiny i drapieżne piranie. Oczywiście nie brak też barwnych jak pawie pióropusze ryb. Był już wieczór, gdy po całodziennym rejsie przybiliśmy do Panamy. Przesiedliśmy się na samolot, który leciał do Brazylii. Postanowiłam zdrzemnąć się, zanim wylądujemy w tym gorącym kraju.
6 lipca 2006 r.
Kiedy wysiedliśmy w Brazylii, czekały na nas autokary, by zawieść nas do Errsia de Capivara. W miejscu tym, znajdowały się na skałach prehistoryczne malowidła. Nie wiadomo do dziś, kto jest ich autorem i kiedy powstały. Dzisiaj stanowią zabytek chroniony przez UNESCO. W następnej kolejności udaliśmy się do Parku Narodowego, o nazwie Amazonia. W tym parku o ogromnej powierzchni znajdują się skaliste jaskinie i zbiorniki wód sedymentacyjnych. Płynące tu strumienie zasilają ogromną rzekę Amazonkę. Po obu stronach tej rzeki rosną tropikalne lasy deszczowe, zarośnięte zróżnicowaną roślinnością. Można tam znaleźć storczyki obrośnięte lianami, drzewa kauczukowe i rozmaite palmy. Żyją tam też najróżniejsze dzikie zwierzęta, jak pancerniki, jelenie i tapirów oraz małp i mrówkojady. W wodach rzeki mieszkają delfiny amazońskie. Wśród ptaków spotkaliśmy oczywiście kolorowe papugi, ale także kolibry i tukany. Po opuszczeniu dżungli, polecieliśmy do Buenos Aires. Właśnie trwał tam bajeczny karnawał. Do późnej nocy oglądaliśmy popisy tancerzy w kolorowych, skąpych strojach, ozdobionych dużą ilością piór. Gorąca, latynoska muzyka zachęcała do tańca. Śmialiśmy się i tańczyliśmy, porwani tą atmosferą. Niestety musieliśmy już wkrótce opuścić ten wspaniały kraj.
7 lipca 2006 r.
Po wczorajszej nocnej zabawie trudno nam było dziś wstać. Na szczęście mogliśmy dospać w samolocie, który niósł nas w kierunku Przylądka Horn, najbardziej wysuniętego na południe miejsca Ameryki Południowej. Stamtąd polecieliśmy do Afryki. Zwiedzanie czarnego lądu zaczęliśmy od Przylądka Igielnego. Pierwszym krajem, jaki odwiedziliśmy była Republika Południowej Afryki. Gdy zwiedziliśmy nowoczesny Johanesburg, mogliśmy się udać do rezerwatu przyrody, który obejmował strefę przybrzeżną i sawanną. Stamtąd mieśmy polecieć do Egiptu.
8 lipca 2006 r.
Wczesnym rankiem wylądowaliśmy w Memfis. Zachwyciły mnie piramidy, starożytne nekropolie i świątynie. No i oczywiście posąg słynnego Sfinksa. Następnym przystankiem był Kair. Islamskie miasto pełne wspaniałej architektury, ale i pełne śmieci. Nasza wyprawa dobiegała końca. Ostatnim miejscem, jakie odwiedziliśmy w Afryce, była Sahara. To największa pustynia świata. Ogarnęło mnie przerażenie na myśl, co stałoby się, gdybym znalazła się sama w jej środku. Z pewną ulgą opuszczałam to bezkresne miejsce. Ściskają w ręce różę pustyni, wsiadłam do samolotu, który wiózł nas z powrotem do Polski. Była to najbardziej niezwykła podróż, jaką dane mi było przeżyć. Czasem zastanawiam się, czy to nie był jakiś sen.