To było jakoś latem, może lipiec, może jeszcze czerwiec, zresztą mniejsza o to. Nasz okręt zmierzał ku Brazylii z ładunkiem dla jednej z tamtejszych misji. Niestety, już niemal widać było kreskę wybrzeża, kiedy dopadł nas okrutny sztorm. Rozbiliśmy się, i chyba tylko cudem wylądowaliśmy na jakiejś bezludnej wysepce.
Jakoś manewrowaliśmy przez pół nocy. Statkiem szarpało, hausty fal raz po raz buchały na pokład, Neptun nie szczędził gromów na tę noc. W pewnej chwili przez huk burzy doszedł nas głośny krach metalu - kadłub ewidentnie starł się ze skałą. Okręt przechylił się gwałtownie, w niebo wyprysły ratunkowe flary. "Do szalup!" - krzyczał ktoś, ale to i tak była desperacja, w taką burzę przecież nie było większych szans na ujście z życiem w szalupie. Jednak rzuciliśmy się ku niej w owczym pędzie, jeden przez drugiego. Liny urwały się nagle, plasnęliśmy z szalupą wprost w szalejącą kipiel, na szczęście nie wywróciliśmy się. O dziwo - fale nagle jakby się wygładziły, wiatr umilkł jak ucięty nożem. Za to zaatakowała nas ściana deszczu.
Łódź zaczęła na domiar złego pić wodę, pewnie uszkodziła się o skały przy upadku. To koniec - pomyślał każdy z nas, i ostatkiem sił uchwyciliśmy się burty, desek, pontonów...
Obudziliśmy się - cudem! - grubo po południu na plaży. My, to znaczy ja, kapitan Huck i bosman Rick. Po oszacowaniu tego, co zdołało ku nam wyrzucić morze, doszliśmy do wniosku, że na tratwę nijak materiału nie wystarczy. Szła noc z ciężkimi chmurami, postanowiliśmy więc rozpalić ogień w jednej z zatoczek. Skleciliśmy jakieś zadaszenie umacniając je wałem z piasku. Głodni i przemęczeni zasnęliśmy z trudem, kuląc się przed zimnym wichrem i grzmotami.
Rankiem przywitało nas nieznośne słońce. Zebraliśmy jakoś siły aby odbyć rekonesans po wyspie, nazbierać pożywienia i zorientować się z jakiegoś wzgórza jak daleko do kontynentu. Koło południa zdobyliśmy jedyny pagór na wyspie, akurat od naszej strony bardzo stromy. I tutaj spotkało nas przerażenie: na szczycie, na ociosanym kołku, ktoś osadził... trupią czaszkę. Zmartwieliśmy.
Kapitan miał pistolet, mogła być nawet nadzieja, że naboje nadają się do użytku. Ostrożnie zeszliśmy łagodnym stokiem by poszukać jakichkolwiek śladów życia. Znaleźliśmy. Albo raczej - to tutejsze życie znalazło nas.
Po mniej więcej półgodzinnej wędrówce przez dżunglę spadła na nas znikąd ciężka sieć z grubych lian. Zanim zdążyliśmy zareagować tłum tubylców przycisnął nas do ziemi i zaczął krępować, po czym, pośród półdzikiego wycia, zawleczono nas do wioski.
Sprawy nie wyglądały najlepiej: ja utykałem, bosman miał chyba zwichniętą rękę, kapitan półprzytomny klęczał na piachu. Gwar wokół nas ucichł nagle, gdy przyprowadzono przed nas niemrawego starca, którego pstrokaty pióropusz sugerował jednak, że jest tu bądź królem, bądź szamanem. Aż ciarki nam przeszły po plecach kiedy starzec zazgrzytał coś w swej mowie, po czym na jego znak - rejwach wybuchł na nowo. Nie czekaliśmy długo na wyjaśnienie spraw: zawleczono nas na centralny plac wioski, gdzie, na wielkim stosie czekał już ogromny gar z gotującą się wodą. Zapewne przygotowany specjalnie dla nas.
Zaraz potem grupka bardzo smukłych i kompletnie nagich dziewcząt podbiegła do nas i każda z nich, obtańczywszy nas dwukrotnie (co jednak w tej chwili nijak nie wydało nam się atrakcyjne...) zawiesiła nam na szyję pęto czosnku. Teraz wszystko ujrzałem jeszcze wyraźniej, choć tym samym zacząłem zaciskać mocno oczy z pragnieniem, by jakimś sposobem obudzić się z tego wariackiego snu... Po chwili jednak, po jednym z kolejnych kuksańców w bok, straciłem resztki nadziei i sił. Upadłem na kolana. Uniosłem oczy ku niebu, kiedy - zdarzył się cud! W powietrzu rozległy się wystrzały, tubylcy w popłochu zaczęli uciekać, do wioski wbiegło zaś kilku uzbrojonych mężczyzn - rozpoznałem w nich ludzi z naszej załogi! Czym prędzej zabrali nas stamtąd na plażę, gdzie czekała już na nas reszta ekipy z nienaruszoną szalupą. Byłem tak szczęśliwy, że chcąc nie chcąc zemdlałem. Może z radości, może z wycieńczenia. Może też to i to.
Ocknąłem się na środku szalupy. Przetrwało nas chyba koło dziesięciu. Kapitan był nieprzytomny. Dryfowaliśmy, jak się okazało, chyba całkiem daleko od wybrzeża. Bez wioseł, bez żywności, bez wody pitnej. Po dwóch dniach byliśmy pół żywi od słońca. Miałem chyba gorączkę, choć tego być pewny nie mogłem, bo tutaj wszystko było gorące: powietrze, deski, niebo... Zasypiałem raz po raz, i budziłem się znów. Za każdym razem więcej marynarzy pokładało się na dnie bez sił. Wreszcie - zasnąłem na dłużej...
Obudziłem się dopiero na stałym lądzie, w jednej z misji do której zmierzaliśmy. Długo przychodziłem do siebie, ale mięsa nie jadam od tamtej pory wcale a wcale. I poważnie rozważam myśl, by nie ruszać się już nigdy ze stałego lądu... Za nic.