W lecie byliśmy razem z rodziną w jednym z najwspanialszych miast świata, czyli w Wenecji. Podróż przeszła bezboleśnie, pomijając niecierpliwe kontrole na granicach czy uliczne korki. Te drobne niedogodności zrekompensowały za to przecudne, zapierające dech w piersiach krajobrazy. Czuję ten dreszcz, że oto za chwilę zawieszę na jakiś czas prozę życia, i poczuje się jak w magicznej kapsule. Oczywiście pomieszanej zer współczesnym, turystycznym folklorem, ale co tam... Wenecja zawsze tętniła życiem, dawniej , teraz, i będzie pewnie przez lata...

Sobota, przedpołudnie. Praży słońce. Gwar, rozkrzyczani turyści, uśmiechnięci dziadkowie, ganiające dzieciaki. Walizki, komendy przewodnika, plusk wioseł gondoli jeszcze długo nie dojdzie do mych uszu. Jesteśmy na dworcu autobusowym. Zmęczeni, ale zadowoleni z kresu jazdy. Spoglądam na mapę dla orientacji. Wąska uliczka, tak, teraz tędy - przede mną Kanal Grande, na nim zaś płynie wodny tramwaj, przy nim gondole, na pierwszy rzut oka drobne, ale i przez to na swój sposób majestatyczne.

W najbliższym kiosku kupuję bilety - przydał się wyśrubowany angielski w szkole! Wsiadam na pokład, teraz przede mną jakieś pół godziny rejsu.

Przepycham się do burty (Polska krew, taa...), stąd tylko można trzaskać czytelne zdjęcia słynnych weneckich pałaców. O dziwo, mijam dworzec kolejowy - nie przyszło mi nigdy na myśl, że miasto wyrosłe na archipelagu wysepek może posiadać kolej?... I te kamienice, tętniące życiem przy kanałach. Pierwszy z trzech mostów - o ile pamiętam Scalzi. A gdzie jest znana Ca'D'Oro, ze sławetną galerią Franchetti? Pałac powstały za Bonów, jakiś XV wiek. Gotyk płomienisty, idealny przykład. Drugi most kanału już nade mną - to Rialto. Umieszczony w najwęższym punkcie kanału, a na nim ponoć same sklepy jubilerskie. Mijamy wciąż gondole, niestety, ani grama słynnego śpiewu gondolierów. Mijają minuty, teraz trzeci i ostatni most - Akademii. Za mną zostaje kościół Santa Maria della Salute, z bodajże 1630 roku. Zbudowany na cześć matki Boskiej, która, jak stoi w legendach, miała zatrzymać niegdyś w Wenecji dżumę. Piękny pomnik baroku! A teraz plac Św. Marka, rejs tutaj dla mnie się kończy. Znowu tłum ludzi - zbieranina wszelkich języków świata, wenecka wieża Babel. Wszyscy w dziwnym, pełnym zachwytu transie, uśmiechnięci, a to na pół zadumani... Po prawej mam Pałac Dożów - masywny, biały, choć dzięki kolumnom sprawia wrażenie lekkości. Widzę kolejkę do bazyliki Św. Marka, szukam ostatniej osoby. Przed wejściem kontrola, wreszcie wchodzę... w ciszę. W półmrok. Kroczę po nierównej, wyżłobionej woda posadzce. Spoglądam na witraż na witraż z motywem deesis. Szkoda, że nie można robić zdjęć. Jestem przy ołtarzu. W kaplicy pogrążeni w modlitwie ludzie. Stoję tak, chwilę dumam... Czuć tutaj sacrum niemal namacalnie. Zwłaszcza schowawszy się tu przed rozgorączkowana, turystyczną tłuszczą na zewnątrz...

Wychodzę - przede mną na wprost góruje nad placem dzwonnica. Także wezwania Św. Marka. Obok zaś Zegarowa Wieża, wybijająca rytm przez dwóch "Mori", czyli ciemnoskórych. Czuję zmęczenie połączone z oszołomieniem. Idę na mały most nad kanalikiem snującym się przy Pałacu. XVIII - wieczni pisarze często opiewali go w swej twórczości. Most, nie pałac, znany od tamtej pory jako Most Westchnień. Dla więźniów był to ostatni obrazek, jaki dane im było ujrzeć za życia.

Spacerując zaglądam jeszcze do kramów - trzeba przecież zdobyć jakieś pamiątki, więc wybieram malowane ręcznie maski. Czuję melancholię, że zaraz trzeba będzie wracać.. szkoda. I znów wodny tramwaj, ostatni dreszcz, taki na pożegnanie... Jeden dzień to za mało, ach! Żeby tak wrócić, trzeba by poszukać jakiejś fontanny czy studni, i jakąś monetę na szczęście.... Tak tu pięknie! ...