A: Co mógłby Pan opowiedzieć o swoim pochodzeniu?

B: Moja matka była z domu Łęcka, aż wstyd się przyznać, że ten bankrut i hazardzista Tomasz to mój wuj. Za to ojciec pochodził z zacnego rodu Ochockich, herbu kozioł.

A: Pana stosunek do Tomasza Łęckiego już poznaliśmy, a co sądzi Pan o jego córce?

B: Anioł! Mam wrażenie, kiedy tylko przy mnie usiądzie, że jestem w lepszym, jakby boskim świecie. Wtedy zapominam o codziennych troskach, nawet naukowe eksperymenty są niczym wobec jej wdzięku. Mimo to wiem, że nie jest to kobieta dla mnie. Dlaczego?...Długo kiedyś o tym rozmyślałem. Ona dla mnie nie wyrzekłaby się salonów, a ja nudziłbym się siedząc tam z nią i odwrotnie dla niej meczące byłoby przesiadywanie wśród chemicznych odczynników.

A: Jakie dziedziny nauki szczególnie Pana fascynują?

B: Mam wiele fascynacji… Chemia, fizyka ciała stałego, ciecze… Kiedyś studiowałem, a nawet szczęśliwie zostałem absolwentem dwóch kierunków przyrodniczego i mechanicznego. Ach, to były wspaniałe czasy spędzone w murach uczelni. Lubię swoją pracę i choć siedzę w laboratorium czasem kilka dni, nie odczuwam zmęczenia.

A: Które ze swych odkryć uważa Pan za najistotniejsze?

B: Na pewno powiększenie czułości soczewki mikroskopu, co jeszcze… dawno temu zrobiłem jakiś prototyp maszyny latającej.

A: Zatem wolno mi zwracać się do Pana jako do wynalazcy?

B: No nie wiem? Czasem ogarnia mnie przerażenie, że mam dopiero dwadzieścia osiem lat, a połowę życia spędziłem w pracowni. Wtedy zazdroszczę Izabeli, bo ona przynajmniej zaznała przyjemności życia, bawiła się, flirtowała, kochała, porzucała i była porzucana. Czyż nie taka powinna być młodość? A mnie ciągle gdzieś gna, jakieś przeczucie niespełnienia. Czasem ogarnia mnie rozpacz i gorycz przelewa się w moim sercu. Po co to wszystko pytam wtedy sam siebie. Nawet, jeśli dokonam jakiegoś praktycznego wynalazku, to ludzie po prostu będą z niego korzystali i nikt nie będzie znał, ani pamiętał mego nazwiska.

A: Jaki jest Pana stosunek do kobiet?

B: To piękne istoty, ale w większości przypadków na tym kończy się ich atrakcyjność. Salonowe damy mnie przerażają, bo są śmieszne i sztuczne. Niektóre słuchają męskich rozmów i wydaje im się, że pozjadały wszystkie rozumy.

A: Czyżby Pan nigdy nie został trafiony strzałą Amora?

B: To przecież nieuniknione, chociaż nikt z nas nie lubi cierpieć. Kilka razy padłem ofiarą kobiety, ale w porę wycofałem się z tej zabawnej intrygi. Miłość mąci rozum, a ja nie mogę sobie na to pozwolić.

A: A może lekarstwem jest małżeństwo. Nie myślał Pan o ślubie?

B: Po co mi humorzasta istota, która resztę moich pieniędzy przeznaczyłaby na stroje i inne zbytki. Ciekawe ja pierwszy bym od niej uciekł nudząc się towarzyskimi plotkami i stabilizacją, czy ona przerażona moją nieobecnością i chaosem w laboratorium?

A: Pańska definicja miłości?

B: Beznadziejne uczucie, dla tych co nie wiedzą, czym wypełnić sobie czas. Chcesz wszystko dać ukochanej osobie, a później dowiadujesz się, że jesteś niedoskonały. Ona odchodzi, ty cierpisz i zarzekasz się, że już nigdy…

A: Co z emancypacją kobiet?

B: To jakiś sztuczny twór wymyślony przez te salonowe babsztyle. Od zawsze było tak, że światem rządzili mężczyźni. Więc może nie próbujmy zmieniać natury.

A: Jak przyszłość czeka Juliana Ochockiego, o czym marzy?

B: Chciałbym zbudować w stolicy kompleks budynków laboratoryjnych, do których każdy zainteresowany nauka mógłby przyjść i albo o coś zapytać, albo osobiście wziąć udział w jakimś badaniu. Byłyby tam sprowadzone z Zachodu maszyny i sprzęt laboratoryjny, jakiego jeszcze nie ma w żadnej polskiej pracowni.

A: Czy myśli Pan zatem o nowych technologiach, a może o współpracy z przemysłem?

B: Tak ostatecznie badania naukowe muszą mieć zastosowanie, w innym przypadku nie mają sensu. Obawiam się jedynie tego, co powiedziałem odnośnie dostępności laboratorium dla szerszych grup młodych naukowców. Cóż, szczerze mówiąc dydaktyk ze mnie nie najlepszy. Ten plan i tak musi jeszcze trochę poczekać, bo nie zgromadziłem potrzebnych funduszy. To może dobrze do tego czasu młody Ochocki z głową w chmurach spoważnieje.

A: Zostaje Pan w Polsce?

B: Chciałbym bardzo, niestety tutaj nie mam warunków do pracy. Dużo jeszcze upłynie czasu zanim nasz kraj nauczy się cenić ludzi zaangażowanych w rozwój techniki. Na Zachodzie fabryki już dawno współpracują z uczonymi. A u nas… Tak wiem, że przypisują mi etykietę szaleńca. Nawet w kręgu rodzinny nie szczędzą wobec mnie kąśliwych uwag. Podjąłem kiedyś próbę podpisania umowy z pewnym fabrykantem. Jednak zadawał tak - proszę wybaczyć - głupie i naiwne pytania, że miałem ochotę zapytać, co tu robi. Kiedy czekałem na dorożkę po spotkaniu sprawa się wyjaśniła. Podszedł do mnie stróż pracujący w fabryce i powiedział, że właściciel otrzymał zakład w spadku po zmarłym stryju. To Polska właśnie! Najważniejsze są koneksje rodzinne, nie zaś rzetelna wiedza. Mam zamiar ewakuować się stąd i przeczekać. Być może pojadę do Genewy.

A: Myślałem, że wybiera się Pan do Paryża, wszak tam jest słynny Geist?

B: Fakt byłoby warto odwiedzić profesora. Mam w prawdzie dość sceptyczny stosunek do jego badań. Metal lżejszy od powietrza, hm… ciekawe, ale czy realne?

A: Czyli jednak emigracja?

B: Z całym przekonaniem tak, przynajmniej na jakiś czas. Tutaj pozostaje mi jedynie rezygnacja z planów naukowych i pewnie za namową rodziny ślub z rozsądku. Potem będę tył i łysiał u boku zacnej arystokratki. Wystarczy, że tylko wyobrażę sobie taką wizję, a już ogrania mnie przerażenie. Długie nudne wieczory, gra w karty i te salonowe ploteczki. Fe! Nie dam się wciągnąć w ten pełen intryg świat. Ja potrzebują wolności, swobody, przestrzeni… Ale myśmy się zagadali, a na stacji już czeka mój pociąg do Genewy.

A: Życzę powodzenia. Dziękuję, że poświęcił mi Pan czas.