Szłam ulicami opustoszałego miasta. Wszędzie było pełno kwiatów. Róże na wystawach sklepowych, kaczeńce w zaparkowanych na chodniku samochodach, fiołki poupychane w ulicznych hydrantach. Całe miasto pachniało bajecznie, a na dodatek było zalane słońcem. Jednak mimo pozorów piękna, było w tym miejscu coś przerażającego.

Doszłam na rynek. Na środku wznosiła się dziwna, powyginana wieża. Zdobił ją zegar, którego wskazówki nie ruszały się. Również i tu nie było żywej duszy, choć na jednym z kawiarnianych stolików stała filiżanka z gorąca jeszcze kawą, a na innym napoczęty ptyś z bitą śmietaną, koło którego srebrzyła się wysadzana rubinami łyżeczka. Otarłam ją w serwetkę i włożyłam do kieszeni - była tak piękna, że nie mogłam się oprzeć. Gdzie byli ludzie? Dziwne. Jakby całe miasto postanowiło pobawić się ze mną w chowanego.

Nagle cisza została brutalnie przerwana ogłuszającym hałasem, na który składały się piski i zgrzyty. W ostatniej chwili zdołałam uskoczyć. To była wielka, czarna lokomotywa, która przemknęła przez sam środek placu.

Obudziłam się zlana potem. Wyjrzałam przez okno. Miasto było opustoszałe…