Zupełnie nie wiem, jak to się stało, że znalazłem się w tym tajemniczym mieście: niebo miało tu śnieżnobiałą barwę a w powietrzu rozpływał się nobliwy aromat w stylu "Christiana Diora". Było gdzieś koło południa, sądząc po wysoko stojącym słońcu. Przede mną królowała ogromna, kamienna wieżyca, jako żywo przypominająca tę z malowidła Bruegela. Budowla była potężna, choć nie sięgała nieba. Jednolite, jasnokremowe ściany, pełne okiennych oczek urywały się nagle niczym nadgryziony wafel lodowy - wieża nie była chyba jeszcze ukończona.
Obok niej było oko jeziora. Cos popchnęło mnie ku niemu, nogi same zaczęły stąpać po chropawym bruku. Skąpane w słonecznej bieli wyglądało jak pokryte lodem. Było też dziwnie spokojne, nieruchome, jakby spało. Miało w sobie przez to coś niepokojącego i... wciągającego?
Szybkie szarpnięcie - i nagle znalazłem się pośród jego toni - woda gęsta jak mleko otoczyła mnie zewsząd, choć bardziej była to jakby galareta czy bita śmietana. Byłem przerażony, ale i jednocześnie - czułem dziwną, podskórną przyjemność. Po chwili uświadomiłem sobie, że czyjeś macki ewidentnie trzymają mnie za nogi wciągając głębiej - co przebudziło mnie z dziwnego stanu natychmiast: wrzasnąłem, i nagle macki puściły a jezioro wypluło mnie na brzeg. Zacząłem biec w przeciwną wieży i jezioru stronę - ale przede mną nie było nic oprócz prostej, niekończącej się drogi, zagrodzonej zewsząd jednakowym płotem niskich, indiańskich pueblo, pozbawionych okien i drzwi! Nie było żadnej uliczki w bok, a jeszcze wieża za mną jakby zaczęła grzmieć i ścigać mnie swym cieniem, tak przynajmniej mi się wydawało! I gdy tak panika rosła, nagle niespodziewanie ... uniosłem się w powietrze! - albo raczej, jak to wyszło po chwili, uniósł mnie wielki, puchaty ptak - nie bałem się jednak, czemuś czułem się bezpiecznie - a może był to efekt zachwytu lotem? Latałem!
Ptak przeniósł mnie ponad ścianą domów: za nimi był dziwaczny, pełen poskręcanych alejek park - las ... drzewek bonsai! A po tych alejkach, co jakoś zupełnie mnie nie zdziwiło, dreptały ociężałe żółwie.
Ptak posadził mnie po chwili na pobliskim, łysym i wysuszonym wzgórzu, skąd lepiej było widać całe to dziwaczne miasto. Teraz dostrzegłem, że z drugiej strony wieży dobudowany był port pełen strzelistych dźwigów i pylonów. Od czasu do czasu ze szczytu wieży wzbijał się podobny do mojego ptak - i leciał na ta czy tamtą stronę świata. Czasem zaś w brzuchu wieży otwierała się wielka brama, z której wytaczała się tłusta ciuchcia, po czym pędziła a hukiem przez tę jedyną, brukowaną aleję, aż znikała po chwili gdzieś za horyzontem. Zerknąłem mimowolnie na niebo, kiedy usłyszałem łopot skrzydeł: to mój ptak, który zniknął nawet nie wiem kiedy, powrócił, i znów ujął mnie delikatnie. Tym razem nie bałem się także. Nawet, gdy uświadomiłem sobie, że ptak kieruje się w stronę wieży...