Wreszcie nadszedł dzień, którego oczekiwałem. Dzisiaj mój pan, Dionizos, obchodzi swe wielkie święto. Ukoronowaniem tego cudownego dnia jest wystawienie w teatrum najnowszej sztuki Sofoklesa.
Ubrany w odświętną tunikę zajmuję swe miejsce w pierwszym rzędzie teatronu. Mam ten przywilej jako kapłan.
Zaczyna się przedstawienie. Na proskenionie pojawiają się dwie postaci w maskach, odziane w długie, powłóczyste szaty. Rozmawiają o bratobójczej walce rozegranej u tebańskich bram oraz o zakazie króla Kreona. Gdy obaj aktorzy znikają za drzwiami skene, następuje parodos. Chór złożony ze starszyzny wchodzi na orchestrę i wzywa do radości ze zwycięstwa.
Wreszcie zatracam się cały w historii opowiadanej przez ludzi występujących w teatrum. Nie jestem w stanie obojętnie przypatrywać się samotnej walce Antygony. Następujące kolejno stasimony i epejsodia poruszają mną coraz bardziej. Córa Labdakidów nie może jednak wygrać z przeznaczeniem. Przepełniony współczuciem, osiągam wreszcie katharsis.
Następuje eksodos. Winnego dosięga kara, sprawiedliwy zostaje pomszczony.
Chór i wszyscy trzej aktorzy zostają nagrodzeni pełną szacunku ciszą. Widzowie zaczynają rozchodzić się na wieczorny spoczynek. Tylko ja wciąż nie mogę dojść do siebie po słowach Antygony: "Współkochać przyszłam, nie współnienawidzić."