Któż z nas, nie słyszał o wydarzeniach, które wstrząsnęły Stanami Zjednoczonym w dniu 11 września 2001 roku? Któż z nas nie pomyślał o bliskich lub znajomych, mieszkających lub pracujących w Nowym Jorku, potencjalnych ofiarach bezwzględnej napaści? I wreszcie, czy choćby jedna osoba świadoma tego, co wydarzyło się 11 września, może dziś o sobie powiedzieć: czuję się bezpiecznie lub jestem bezpieczna?
Wydarzenia tamtego, pamiętnego dnia zmieniły oblicze świata, zwiększyły poczucie zagrożenia, zintensyfikowały obawy o własne bezpieczeństwo. Przestaliśmy czuć się pewnie na ulicach, w miejscach pracy oraz w samolotach. Groźba ponownego ataku terrorystycznego zawisła nie tylko nad Stanami Zjednoczonymi, ale i nad większością państw Starego Kontynentu. Zamachy ponawiane w kolejnych krajach, w Hiszpanii (w marcu 2004 roku), czy w Wielkiej Brytanii (w lipcu 2005 roku), wzbudziły poczucie braku bezpieczeństwa, rodząc panikę i brak stabilizacji. Pytanie: Czy tak już pozostanie? Czy każdego dnia obywatele cywilizowanego świata muszą się obawiać o własne życie i o swój przyszły los? Czy terroryści już na zawsze pozostaną bezkarni?
Szukając odpowiedzi na zadane pytania, przyjrzyjmy się jak zareagowała światowa scena polityczna, oraz przywódcy poszczególnych państw na wieść o wydarzeniach amerykańskich, wydarzeniach z dnia 11 września 2001 roku.
Jednym z pierwszych, który odpowiedział na wezwanie amerykańskiego prezydenta Georga Busha do stawienia czoła bezwzględnemu terroryzmowi, był Władimir Putin. Nie tylko, że zaproponował on Stanom Zjednoczonym pomoc wywiadowczą w zwalczaniu groźnych przestępców z Al-Kaidy, ale jednocześnie uwiarygodnił pozycję Rosji na międzynarodowej scenie politycznej. Wkrótce za dyplomatycznymi korzyściami takiego postępowania Putina oraz reprezentowanej przez niego Rosji, poszły także zyski gospodarcze. Moskwa nie tylko uzyskała statut pełnoprawnego członka elitarnej grupy G-8, ale stała się także alternatywnym, strategicznym dostawcą ropy. Opowiedzenie się Rosji po stronie największego pogromcy terroryzmu na świecie, okazało się więc strzałem w przysłowiową dziesiątkę, przynosząc państwu określone korzyści polityczne oraz gospodarcze.
Do grona państw "polujących" na osobę Osamy bin Ladena po atakach z 11 września 2001 roku, dołączył także Pakistan. Pozycja Pakistanu w zwalczaniu zorganizowanego terroryzmu różniła się jednak od pozycji Rosji. Warto pamiętać, że "na chwilę" przed atakami, dokonujący prób z wykorzystaniem broni jądrowej Pakistan, nie należał do największych przyjaciół Stanów Zjednoczonych oraz ich sojuszników. Wręcz przeciwnie. Co ciekawe, w obliczu tragedii okazało się, że brak legitymacji do sprawowania władzy (mowa o zamachu stanu dokonanym przez Perveza Musharrafa w roku 1999), nie jest wystarczającym argumentem do odrzucenia przez USA sojusznika w postaci Pakistanu. Tym samym, niemal z dnia na dzień marginalizowani na arenie międzynarodowej Pakistańczycy, stali się pełnoprawnymi członkami światowej koalicji zwalczającej Al-Kaidę.
Podobną pozycję zajęli w nowej rzeczywistości politycznej, rzeczywistości po 11 września, przywódcy republik Azji Środkowej. Przewodzący poradzieckim państwom, z potępianych przez Zachód za autorytarne metody działania, przemianowani zostali na gorliwych zwolenników walki z terroryzmem, oraz na równie zagorzałych wrogów muzułmańskiego fanatyzmu.
Państwa Starego Kontynentu, podobnie jak większość krajów niechętnych bezsensownemu przelewaniu krwi, z wielką dozą odpowiedzialności opowiedzieli się przeciw terroryzmowi, deklarując gotowość walki z jego piewcami. Niemniej jednak, podobne deklaracje wydały się być niewystarczającymi dla waszyngtońskich konserwatystów. Kongresmani czuli się zawiedzeni zwłaszcza postawą państw-sojuszników z czasów zimnej wojny. W ich przekonaniu, na szczególne uznanie zasłużył jedynie, reprezentujący Wielką Brytanię, premier Tony Blair. I co ciekawe, o ile Blair zyskał wielką przyjaźń prezydenta Busha oraz sympatię Amerykanów, tak wydawać by się mogło, że jego niezłomność w popieraniu amerykańskiej wizji walki z muzułmańskim terroryzmem, nie przypadła do gustu jego brytyjskim wyborcom. W ich oczach, oraz w sondażach opinii publicznej, premier wiele stracił.
Ataki z 11 września spowodowały, że w zupełnie nowej sytuacji znalazły się także Chiny. Wspominałam już wyżej o Pakistanie, nota bene bliskim sojuszniku Chin sprzed napaści Al-Kaidy na Stany Zjednoczone. Przystąpienie Pakistanu do koalicji zwalczającej terroryzm, związanie się nicią dialogu sojuszniczego z Ameryką, uczyniło kraj Perveza Musharrafa mniej podatnym na bliską współpracę z Chinami. Nic w tym dziwnego. Nie można bowiem obnosić się przyjaźnią ze Stanami Zjednoczonymi i jednocześnie pozostawać w bliskich stosunkach z Chinami.
I wreszcie, pozostaje zastanowić się nad amerykańskim problemem z Arabią Saudyjską. Przed 11 września, Arabia Saudyjska odgrywała rolę amerykańskiego eksportera ropy naftowej, oraz bliskiego współpracownika Stanów Zjednoczonych, tak w sferze gospodarki, jak i wojskowości w regionie. Tę sielankową wręcz kooperację państw, zakłóciły wieści, iż spośród 19 samobójców odpowiedzialnych za tragedię 11 września, aż 15 pochodziło właśnie z Arabii Saudyjskiej. Co na to Amerykanie? Cóż, przyszło im się zmierzyć z wielkim problemem. Bo czyż problemem nie jest fakt, że państwo uchodzące za sojusznika innego państwa, w opinii publicznej określane jest mianem wylęgarni terrorystów? Oczywiście, że to kłopot. Kłopot też w tym, że Amerykanie nie mają dobrego pomysłu na jego rozwiązanie.