Spis treści:

"Niewielki" okręt podwodny – długi jak boisko, wysoki jak blok

Znamy liczne przykłady katastrof okrętów morskich, których wraki po dziś dzień spoczywają na dnie morza. Znanych jest także kilka przypadków, kiedy zatopiony statek udało się wydobyć na powierzchnię. Losy radzieckiego okrętu K-429 to jednak opowieść jedyna w swoim rodzaju – żadna inna jednostka nie zatonęła dwukrotnie i dwukrotnie została podniesiona. 

K-429 był przedostatnim z planowanych 11 atomowych okrętów podwodnych projektu 670 Skat, które w kodzie NATO figurował jako Charlie. W założeniu miały to być niewielkie okręty przeznaczone do produkcji masowej, jednak w przypadku takich konstrukcji określenie "niewielki" może być nieco mylące. Prace nad K-429 ruszyły w styczniu 1971 roku

Podstawowe parametry okrętu K-429 to: 

  • 104 metry długości; 
  • 10 metrów szerokości;
  • 15 metrów wysokości (w najwyższym punkcie); 
  • napęd o mocy 90 MW;
  • maksymalną prędkość na poziomie 26 węzłów (ok. 50 km/h);
  • uzbrojenie w postaci 8 rakiet P70 Ametyst, które można odpalać spod wody;
  • 300 metrów maksymalnego zanurzenia.

Prace konstrukcyjne, jak to często bywało w Związku Radzieckim, prowadzono w szaleńczym tempie, nie zwracając specjalnej uwagi na jakość, bezpieczeństwo, precyzję i "komplikujące" cały proces instrukcje, zalecenia i procedury. Efekt był taki, że okręt zwodowano już na wiosnę 1972 roku, jednak w ciągu pierwszych miesięcy służby doszło do dwóch poważnych awarii – raz częściowo zalany został przedział, w którym znajdowała się główna jednostka napędowa, czyli reaktor atomowy. Nieco później, podczas rutynowych prac konserwacyjnych, wybuchł główny zbiornik z zapasem tlenu. 

projekt okrętu klasy charlie
Schemat okrętu klasy 670 SKAT (kod NATO: Charlie) /fot. Mike1979 Russia/CC BY-SA 3.0

Po przeprowadzeniu napraw okręt wrócił do służby i wydawało się, że jednostka wyczerpała już swój limit pecha. Było to bardzo dalekie od prawdy, jednak faktem jest, że względny spokój na pokładzie utrzymywał się przez blisko dekadę (niewykluczone, że w tym czasie miały miejsce inne incydenty, które udało się skutecznie zatuszować). 

Początek tragedii K-429. Festiwal radzieckiej niekompetencji  

W maju 1983 roku K-429 zakończył półroczny rejs patrolowy na Oceanie Indyjskim i wrócił do bazy, gdzie miał zostać poddany kontroli i niezbędnym naprawom. Załoga udała się na zasłużony odpoczynek. Kolejną misją okrętu miał być udział w ćwiczeniach z ostrzału torpedowego planowanych na jesień, jednak w związku z napiętą sytuacją polityczną władze ZSRR zdecydowały się przyspieszyć manewry i przeprowadzić je już w czerwcu. 

Nie było szans na wykonanie wszelkich niezbędnych napraw. Co gorsza, nie było nawet czasu, żeby skompletować przeszkoloną załogę. Dowodzenie okrętem powierzono jednemu z najbardziej doświadczonych wówczas kapitanów w marynarce ZSRR, był nim Nikołaj Michajłowicz Suworow.  

Kapitan z miejsca oświadczył przełożonemu, że nie zgadza się na wyjście w morze. Mimo rozesłania telegramów nie udało się nawiązać kontaktu z częścią oddelegowanych na wakacje marynarzy. Do rejsu nie nadawała się też większość członków drugiej załogi. Okręty atomowe zawsze miały dwie pełne załogi – jedną na okręcie, drugą na odpoczynku lub na ćwiczeniach, przynajmniej w teorii. W praktyce załoga rezerwowa zamiast na symulatorach pełniła służbę na placach budowy ze szpadlem w ręku, mimo że kategorycznie zakazywały tego rozkazy dowództwa. 

Podobne rozkazy jasno zakazywały wypływania niesprawną jednostką, wypływania z niekompletną lub nieprzeszkoloną załogą, wypływania bez wcześniejszego "trymowania" – kalibracji zbiorników balastowych do wyporności wody, która zależy od temperatury i zasolenia... Istniało wiele zakazów, które bez mrugnięcia okiem zostały kompletnie zignorowane. 

W odpowiedzi na protest Suworow usłyszał tylko, że taki bohater nie powinien okazywać strachu, a jeśli nie przestanie "siać zamętu" to zostanie pozbawiony legitymacji partyjnej, co natychmiast kończyłoby jego karierę. Kapitan ugiął się pod tym szantażem, tym łatwiej, że miał być to jego ostatni rejs, gdyż zaproponowano mu stanowisko wykładowcy na Akademii Marynarki Wojennej w Petersburgu. 

Podobny szantaż zastosowano wobec reszty załogi, którą finalnie skompletowano z marynarzy wielu różnych okrętów. Absurd całej tej operacji osiągnął szczyty, gdy zapadła decyzja o zaangażowaniu blisko dwa razy większej załogi niż przewidziana (120 zamiast 87 osób). Skąd taki pomysł? Otóż część marynarzy była przeszkolona do obsługi okrętu, ale nie uzbrojenia, u części było na odwrót. Jako że ćwiczenia zakładały wystrzelenie torped zdecydowano o zaokrętowaniu dwóch skleconych naprędce zespołów, w tym 14 stażystów, którzy w normalnym państwie jeszcze przez wiele lat nie zostaliby dopuszczeni do obsługi tak skomplikowanej jednostki, jak okręt o napędzie atomowym... 

Przeczytaj: W cieniu Titanica. Największe katastrofy morskie na świecie

K-429 na dnie po raz pierwszy  

K-429 mimo całkowitego nieprzygotowania wyszedł w morze 23 czerwca 1983 roku. Zgodnie z rozkazem Suworow miał od razu doprowadzić go na miejsce planowanych manewrów, jednak kapitan ponownie sprzeciwił się poleceniu i tym razem wytrwał w swojej decyzji. Przed udaniem się w punkt koncentracji postanowił przeprowadzić przynajmniej jedno próbne zanurzenie, chcąc w choćby szczątkowym stopniu sprawdzić okręt i więcej niż niepewną załogę. 

Kilka minut przed 23:00, K-429 znalazł się w Zatoce Sarannaya u wybrzeży Kamczatki, głębokiej na ok. 50 metrów. Kapitan wydał rozkaz zanurzenia, jednak zapomniał o wcześniejszym poleceniu ustawienia przyrządów, które jak się okazało były całkowicie rozregulowane, a głębokościomierze po prostu wyłączone. Dodatkowo brak wspomnianego wyżej "trymowania" skutkował tym, że okręt od samego początku miał upośledzoną wyporność – zachowywał się tak, jakby jego masy nie doszacowano o 60 ton.

Co więcej, nikt nie poinformował kapitana, że w trakcie pospiesznego przeglądu mechanicy-spawacze otworzyli klapy wentylacyjne –  nietrudno się domyślić co zaszło na chwilę po zanurzeniu – do okrętu wlało się ok. 420 ton wody. Katastrofę przypieczętowały działania niedoświadczonego operatora, który pomylił przyciski i zamiast uruchomić mechanizm, który wypierałby wodę ze zbiorników balastowych wypuścił mniej więcej połowę zapasów powietrza. 

Największy dramat rozegrał się w całkowicie zalanym przedziale czwartym, w którym utonęło 14 marynarzy. Częściowo woda dotarła też do innych części statku, np. okrętowej kuchni, do której pozostali przy życiu członkowie załogi nurkowali w poszukiwaniu konserw dla siebie i towarzyszy.  

Okręt osiadł na dnie na głębokości 37-39 metrów lekko przechylony na lewy bok. Mimo tragicznego położenia marynarze mogli mówić o wielkim szczęściu. Zaledwie 10 metrów od burty okrętu pionowo w dół opadał podmorski klif głęboki na blisko 500 metrów.

Akcja ratunkowa u wybrzeży Kamczatki. Marynarze uciekali przez wyrzutnie torped 

Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami okręt miał wysłać komunikat o wynurzeniu najpóźniej ok. 3:00 w nocy. W innym razie natychmiast powinna ruszyć akcja ratunkowa, jednak nic takiego się nie stało. Mniej więcej 5 godzin po zatonięciu kapitan podjął decyzję o wysłaniu po pomoc dwóch marynarzy (podobno była to dwójka, która odznaczała się niesubordynacją).  

Jak wysłać kogoś po pomoc z wnętrza zatopionego okrętu podwodnego? Przez wyrzutnię torpedową. Brzmi to co najmniej dziwnie, ale komora torpedowa posiada jedną kluczową cechę konstrukcyjną – można coś do niej włożyć (docelowo torpedę), odciąć od reszty okrętu, a potem automatycznie otworzyć właz z drugiej strony umożliwiając wydostanie się na powierzchnię. 40 metrów zanurzenia to dużo, jednak zdrowy i odpowiednio wyszkolony człowiek ma szansę na bezpieczne wynurzenie i uniknięcie skutków dekompresji. Ta sztuka udała się dwójce kadetów, którzy ok. 8:00 resztkami sił dopłynęli do brzegu, gdzie natychmiast zostali... aresztowani. Dopiero ok. 9:30 udało im się przekonać oficerów do wersji o katastrofie, a na miejsce zatonięcia K-429 ruszyły okręty ratunkowe.

torpeda p70 ametyst
Torpeda P70 Ametyst w muzeum we Władywostoku /fot. Karamanskaya /CC0

Po 12 godzinach na miejsce katastrofy przybyły 3 statki ratownicze, statek patrolowy i okręt podwodny. Gdy ewakuacja dobiegała końca prawie 3 doby później na miejscu były już 24 jednostki i 152 nurków. Z powodu niewielkiej głębokości i przechyłu nie dało się wykorzystać żadnego z ówczesnych systemów ratowniczych. Ostatecznie podjęto decyzję o ewakuacji tą samą drogą, którą okręt opuściła dwójka, która wezwała pomoc – przez wyrzutnię torpedową. 

"Zwykłemu człowiekowi trudno jest wyobrazić sobie jak to jest czołgać się w sprzęcie do nurkowania przez zalaną wodą wyrzutnię torpedową o długości prawie 9 metrów i średnicy 53 cm w całkowitych ciemnościach. W pewnym momencie masz wrażenie, że już nigdy nie wydostaniesz się z tej żelaznej rury" – relacjonował później kapitan Suworow. 

W trakcie ewakuacji zginęło dwóch kolejnych marynarzy, a kilku odniosło rany.

Finalnie pokład opuściły 104 osoby. Dla 16 członków załogi był to ostatni rejs.

Dowództwu marynarki ZSRR wyszło tylko jedno. Znalezienie kozła ofiarnego 

Kapitan Suworow opuścił okręt jako jeden z ostatnich. Zanim jeszcze zdjął z siebie przemoczony kombinezon do ręki wsadzono mu długopis i kazano podpisywać dokumenty, które rzekomo miały uchronić go przed odpowiedzialnością. W rzeczywistości miały przed nią uchronić tylko jego przełożonych. 

Z jednostki ratunkowej Suworow trafił do pobliskich koszar, tam w siedem dni przeprowadzono proces, który zakończył się wyrokiem 10 lat. Dwa lata mniej dostał jego zastępca. Jeszcze tego samego dnia zapakowano ich do samolotu i przetransportowano do kolonii karnej bez szans na jakąkolwiek obronę, czy spotkanie z najbliższymi.

Zobacz: Co potrafi HAARP? Sztuczna zorza to tylko jedna z opcji

K-429 znów na powierzchni. Nie na długo

Mimo ogromnych trudności K-429 udało się podnieść z dna i odholować do stoczni, w której miał zostać wyremontowany. Jako że raport, który trafił do wierchuszki partii komunistycznej nie mówił nic o katastrofie, a o "wypadku polegającym na częściowym przedostaniu się wody do poszczególnych przedziałów" zamiast możliwych 32 miesięcy napraw termin skrócono do 18 miesięcy.  

Ponownie narzucono szaleńcze tempo prac, m.in. powiększając ekipę remontową z 600 do 1200 osób. To teoretycznie prowadziło do szybszych postępów, jednak przy okazji sprawiło, że finalnie nikt nie był w stanie na bieżąco kontrolować postępów prac.  

Zanim na jednostce założono okablowanie zapadła decyzja o napełnieniu wodą dotychczas suchego doku remontowego. Było to działanie wbrew instrukcji i wbrew elementarnej logice, bo montaż części elementów naruszał szczelność grodzi między przedziałami.  

13 maja 1985 o 5:30 okręt wyremontowany w 80 proc. zatonął ponownie na terenie stoczni. Spoczął na głębokości 18 metrów, tym razem nie zabierając ze sobą żadnych ofiar. Okręt wydobyto jeszcze raz, jednak podczas holowania obsłudze udało się jeszcze zderzyć go z innym okrętem...  

Po tym wszystkim dowództwo marynarki dało w końcu za wygraną – okręt wycofano ze służby i zamieniono w jednostkę szkoleniową. Kilka lat później trafił na złom. 

Pełnoletnia tajemnica. Prawdę ukrywano przez wiele lat 

Historię okrętu ukrywano przez 18 lat. Dziennikarze śledczy dotarli do niej dopiero u schyłku komunizmu, za czasów Gorbaczowa. Czas i matactwa doprowadziły do tego, że nawet dostęp do tajnych archiwów nie daje pewności na temat wszystkich szczegółów dramatu K-429 – różnią się daty, nazwiska, opisy różnych wydarzeń, a nawet różne lokalizacje zatonięć. 

Niejasne pozostają też dalsze losy kapitana Suworowa. Według niektórych źródeł opuścił on kolonię o 3 latach odsiadki, inne twierdzą, że odsiedział cały wyrok. Kapitan K-429 nie doczekał się choćby częściowej rehabilitacji. 

Źródła: youtube.com/@katastrofymorskie; usni.org; submarine.id.ru

Marcin Szałaj

Czytaj także:

15 zakazanych miejsc, których nikomu nie wolno odwiedzić. Dlaczego?

Jakie tajemnice kryją zatopione miasta? Nie uwierzysz, co znajduje się pod wodą

Bursztyn - pierwsza polska rakieta suborbitalna. Do czego może być wykorzystana?