Józef Czechowicz jest obecnie poetą raczej mało kojarzonym, a jeśli już czytanym, to powierzchownie, bez zastanawiania się nad znaczeniami zawartymi w jego wierszach. Bardzo łatwo obcując w z jego poezją popaść w banał odbioru i widzieć w takich utworach jak np. Na wsi, westchnienie, bez nut sielskie obrazki z jakimiś niezrozumiałymi dysonansami. Przez mądrzejszych od nas, min. Czesława Miłosza, Jarosława Iwaszkiewicza ten poeta uważany był jednak, za należącego dościgłego grona najlepszych polskich liryków XX wieku. Nasz Noblista w swoim Traktacie Poetyckim, po krytycznym podsumowaniu prawie całej liryki dwudziestolecia międzywojennego napisał o wierszach Czechowicza- "Słomiane dachy, grzędy kopru, marchwi, / I na Powiślu ranek jak z lusterka. / Po rosach echo niesie kujawiaczek / Tych kijanek, tych praczek u potoczka./ Kochał co małe, zebrał sielski sen/ Apolitycznej i bezbronnej ziemi./ Bądźcie mu dobre, wy, ptaki i drzewa".[1] Trochę trudno tylko z tego fragmentu zrozumieć, za co Miłosz, tak poważał Czechowicza, jednak pamiętając, że sam za niedługo włączy się w "Żagary", grupę tzw. katastrofistów, z omówienia wiersza łatwo wysnujemy te powody. Kasprowicza nazywa się nierzadko ojcem, prekursorem największych dokonań poezji polskiej po II wojnie światowej. Swoją twórczością, oryginalną poetyką wyznaczył mnogość dróg jej rozwoju. W swoim dążeniu do kondensacji wizji i znaczeń, w kunsztownym posługiwaniu się słowem bliski był Awangardzie Krakowskiej, w obrazowaniu poetyckim nierzadko widać było refleksy z twórczości Jarosława Iwaszkiewicza, posługiwanie się dźwiękami może kojarzyć się z Młodą Polską. W każdym jednak aspekcie swojego dzieła pozostawał on oryginalnym i autentycznym twórcą.

Wiersz Na wsi pochodzi z debiutanckiego, wydanego w 1927 roku, tomu Józefa Czechowicza Kamień. Na początku pragnąłbym zająć się paroma najwyraźniej odznaczającymi się cechami poetyki omawianego autora, które też wywierają największy wpływ na dalszą interpretacje jego wierszy. W myśl zasady, ze słowa mogą na siebie oddziaływać w najróżniejszych zestawieniach, często metaforycznych, Czechowicz zrezygnował ze stawiania znaków interpunkcyjnych, dużych liter. Jedynym u niego wyznacznikiem wiersza na poziomie składniowym pozostał wers. Pozwoliło to na uwolnienie słów, co najlepiej słychać przy głośnej recytacji tego utworu, które nakładają się swoimi znaczeniami na siebie, tworząc niespotykane połączenia - taki chwyt ma miejsce min. w wersach - "wieczorem przez niebo pomost / wieczór i nieszpór". "Oczyszczenie" wiersza z wymienionych znaków pozwala n niczym nieprzerywany odbiór jego poezji, gdzie najważniejsze nie są wyrazy, lecz słowa.

Niezwykle silna jest w przypadku omawianego utworu zawarta w nim instrumentacja zgłoskowa. Prawie w każdym wersie można w czasie głośnego czytania usłyszeć specyficzne zabiegi, wręcz kompozytorskie. Min. wers pierwszy to nagromadzenie głosek bezdźwięcznych, szeleszczących niczym opisywane siano, słowa "ramiona krzyżów na rozdrożach" samym brzmieniem wprowadzają pewna mroczność, dysonans, który zostaje zatarty w kolejnych strofach, gdzie znowu "siano pachnie snem", a "świerszczyki świergocą w stogach". Wiersz Czechowicza pozostaje wierszem wolnym, zbudowanym jednak wokoło wyraźnych zestrojów akcentowych i ogarnięty rymami, często opartymi na homonimii fonicznej, niedokładnymi, okalającymi, bądź krzyżowymi.

Trudno natomiast mówić o środkach stylistycznych zawartych w tym wierszu, mając w perspektywie stwierdzenie, iż cały utwór to jedna wielka metafora. "Części" na nia się składające mają całkiem inne znaczenie w oderwaniu od siebie, a inne w kontekście całości, co też było i jednym z założeń poetyki Czechowicza. Przykładem może być wers "księżyc idzie srebrne chusty prać" - ożywienie, rozpatrywane w oderwaniu od kontekstu dosyć banalne. Swoje umotywowanie ukazuje, jeśli odbierzemy go poprzez poprzednią strofę, napisaną "w konwencji" Romantyków.

Przy interpretacji warto zatrzymać się dłużej nad pierwszym wersem omawianego utworu. Powraca on parokrotnie, w różnych odmianach w całym wierszu, stając się jakby jego myślą przewodnią. "Siano pachnie snem", swoja instrumentacja wprowadza nas w świat harmonii, przyjemności i spokoju. Jest znakiem bezpieczeństwa. Mówi o arkadyjskośći i oniryzmie obecnym w wierszu Czechowicza, wszak wszystkie te piękne rzeczy są niczym senne marzenie. Pierwsza zwrotka mówi o świecie, przypomnianym, wyśnionym wręcz idealnym, pamiętanym może z dzieciństwa, z legend. Obraz stanowi duszne popołudnie gdzieś za miastem. Z uczucia duszności, przesytu, zmęczenia wysuwa się pierwsza rysa na tej sielance. "słońce dzwoni w rzekę z rozbłyskanych blach" - operuje już trochę innym stylem, daje odczuć jakiś metaliczny zgrzyt. Wraz z zapadaniem zmierzchu, atmosfera dziwności pogłębia się. Z nieba zostaje jakby zesłany "pomost", który powoduje w bohaterze lirycznym uczucie jakiejś tajemniczości, zdziwienia. Ciekawy jest w tym miejscu obraz krów, "przeżuwających nad korytem", które nic nie czują, nie widzą, może jak ludzie nie potrafiący wejść w świat ducha. Wraz z zapadnięciem nocy, świat robi się coraz bardziej groźny i obcy. Niebiański "pomost" zsyła lęki, "spod ramion krzyżów na rozdrożach / sypie się gwiazd błękitne próchno". Pojawia się przez to wyraźniej sfera sacrum obecna na Ziemi, lecz w całkowicie innym, niż powszechne, ujęciu. Jest ona Martwa ("próchno"), nie potrafiąca dać człowiekowi oparcia i pomocy w trudnej sytuacji (wszak stoi on na "Rozdrożach"). Chmura, którą w Starym Testamencie posłał Bóg, by prowadziła Izraelitów do Ziemi Świętej, u Czechowicza zastępuje dmuchawiec, bezwolni podążający z targającym nim wiatrem. Człowiek staje w takim świecie wobec pustki egzystencjalnej, bezbronny. Pytanie "Czegóż się bać", nie jest więc już tylko retorycznym stwierdzeniem, ale pełnym ironicznego bólu podsumowaniem. Ostatnia strofa, daje jednak pewna nadzieję, a przynajmniej, jak mi się wydaję, jej zasugerowanie. Z traw wypływa dziecięca "melodia kantyczki".. Może to próba sugestii, by człowiek powrócił do swojego dzieciństwa, nienaznaczonego jeszcze "szerokim światem", a jedynie bliskością natury? Może to wezwanie do odnalezienia własnej, wewnętrznej "melodii" -"kantyczki", czyli pieśni religijnej, lecz pochodzącej z najgłębszych rejonów własnego "ja". Zestrojenia się z sacrum poprzez siebie, bez korzystania z "pomocy" pośredników.

W wierszu Józefa Czechowicza można by znaleźć jeszcze wiele innych pól interpretacyjnych, ja starałem się przedstawić relację człowieka ze światem ziemskim i niebiańskim. Na marginesie chciałbym dodać, że oczywiście nie można odbierać omawianego wiersza jako wielkiego sprzeciwu, czy krzyku, jest to raczej utkane z pajęczyny, delikatne przeczucie jakiegoś zła obecnego w świecie. Nie powoduje to jednak w poecie niemocy, by zachwycać się ziemska rzeczywistością go otaczającą. Dopiero w późniejszej trochę twórczości katastrofistów apokaliptyczne wizje przysłonią im przyrodzone piękno stworzenia. Czechowicz jeszcze miał wiarę w to, iż istnieje coś, co "chroni przed złem", mimo że jest wątłe i niejasne.

[1] Cz. Miłosz, Wiersze, t. 1-2, Wydawnictwo Literackie, Kraków - Wrocław 1985.