Siedziałam przy swoim biurku i zastanawiałam się nad tym, czy wyjść na spacer z psem mimo zbierających się na burze chmur, czy przygotować się już teraz na jutrzejsze lekcje. Poczułam siew swoim rozdarciu zdenerwowana. Przyszło mi do głowy, że gdybym to ja miała decydować, czy będzie padało, czy z kolei w szkole odbędzie się kartkówka, czy nie byłoby mnie i innym ludziom o wiele prościej. Te początkowo dosyć nieuporządkowane myśli, pojawiające się jakby mimo mojej obecności w pokoju, nagle zaczęły stawać się coraz silniejsze. Przypomniałam sobie, jak w dzieciństwie, gdy miałam sześć, czy siedem lat wyobrażałam sobie, że mam piękne, białe skrzydła i latam ponad światem, mam zdolność wpływania na wiele wydarzeń. Z koleżankami bawiłyśmy się też czasem w wymyślanie nowych światów, w których jednak wszystko przypominało ten nasz, znany, poza tym ze jego części były cudowne, wspaniałe, nierzeczywiste. Zaciekawiło mnie teraz, patrząc na te dawne marzenia, jakby wyglądał świat, który bym zbudowała teraz, w tym momencie, kiedy mam już szesnaście lat i za nie tak długo wejdę w ten realny, niezależny ode mnie i pozostanę w nim bez niczyjej pomocy aż do mojej śmierci.

Spojrzałam na białą kartkę, leżącą na biurku i przygotowana do wykonania rysunku komórki. Postanowiłam poprzez tę pustą przestrzeń wyobrazić sobie początek świata i później zmienić jego bieg, nie wiem czy w sposób z góry założony, czy dowolny. Chciałam wejść w niego i pozwolić mu zaistnieć.

Zaczęłam wodzić po papierze palcem i powoli zauważyłam, że wnika on w kartkę, w biurko leżące pod nią. Siła jakby wypływająca z coraz bardziej oślepiającej bieli poczęła mnie wciągać, tak że otumaniona znalazłam się nagle w dziwnym świecie. To co mnie otaczało nie mogło być nazwane pustką, znalazłam się w świecie gdzie mimo, iż nie było nic, miałam przeczucie, że jestem otoczona przez wieli ciężar myśli, planów, przedmiotów, przeczuć. Co jakiś czas pustka, jakby kłębiła się w sobie, zbierała, wzbijała się ponad moją głowę. Nie widząc nic, czułam jej siłę i możliwości w niej zawarte. Moje ciało stało się lekkie, ale zaczęło mrowieć. Stałą w miejscu, lecz czułam, ze muszę gdzieś iść, poruszać się. Powoli wraz z każdym krokiem spod moich stóp wyrastała ścieżka. N a początku niewyraźna, lecz po chwili już twarda, wysypana kamyczkami, gdzie na jej brzegach kwitły kwiaty, po które jednak gdy się schyliłam nie mogłam sięgnąć gdyż jakoś wymykały się moim dłoniom. Idąc wiec już bez zatrzymywania się, nagle poczuła, a dopiero po chwili ujrzałam, piękną dolinę, która na kształt napływających na wiosennym niebie chmur zaczęła mnie otaczać. Wiatr, który pojawił się z nikąd, i to chyba dosłownie, wzbił moje długie włosy, słońce zaczęło oświecać moją twarz raz z lewej raz z prawej strony, z tej zawsze z której chciałam. W jego promieniach zauważyłam, że jestem naga. Nie miałam jednak poczucia, ze ktoś zdjął ze mnie ubranie. Czułam jakby moja nagość istniała zawsze i była właściwym mi strojem.

Mimo, iż byłam w tym nowym świecie sama nie bałam się niczego. Zauważyłam, że jestem w przeciwieństwie do wcześniejszego życia coraz bardziej spokojna, opuszczały mnie wszystkie emocje, złe myśli, gniewy, smutki, żale, poczułam się przez to jeszcze lżejsza. Moje ciało dotychczas nieodczuwalne samo przez siebie, poczęło mnie jakby uwierać, być mi przeszkodą, chciałam się z niego wyrwać. Szłam jednak dalej przez coraz piękniejszą dolinę… koło mojej głowy przelatywały piękne, kolorowe motyle. Jeden wspaniały różowy prawie musnął mnie w policzek, gdy próbowałam odwrócić głowę i przyjrzeć mu się jak odlatuje poczułam, że nie mogę tego zrobić. Jakby jakaś bariera powstrzymywała mnie przed tym. Mogłam jednak bez przeszkód patrzeć w niebo. Wysokie, lecz jednak dostępne jakby na wyciągniecie ręki. Czułam jego obecność, spokój i siłę.

Silne na początku uczucie spokoju nagle zaczęło mi jakby przeszkadzać. W moim wnętrzu poczułam chęć spotkania drugiego człowieka, z którym mogłabym podzielić się swoim szczęściem. Już nie zważając na bariery otaczające moją ścieżkę, głowę zwróciłam ja poza siebie. W tym właśnie momencie poczułam silne szarpnięcie, wywróciłam się na ścieżce i jakby ciągnięta za włosy zaczęłam wracać do punktu skąd wyszłam. Palcami wbiłam się w ścieżkę i poczęłam walczyć, ze strachem, to uczucie bowiem rozpoznałam, jako siłę mnie zawracającą. Po dłuższej chwili, zmęczona i z potarganymi włosami i podrapanym ciałem znowu stanęłam na swojej ścieżce, zwrócona do niej przodem, inna już jednak niż na jej początku. Przyspieszyłam swój krok, w poczuci, że gdzieś w końcu musze dojść, że nie jest moim celem droga bez końca.

W dotychczas cichym świecie poczęłam słyszeć głosy. Pierwotnie jakieś szmery, nieokreślone dźwięki, następnie już zrozumiałe przeze mnie wyrazy, o coś mnie i proszące, coś mi mówiące. Wiedziałam, co do mnie mówią, lecz sama nie potrafiłam im nic odpowiedzieć, ani nawet powtórzyć tego co słyszę… Szłam wiec dalej, dowiedziawszy się tylko, od jednego, wyjątkowo silnego głosu, że przechodzę przez "ścieżkę czystości", zbierającą ze mnie cały ziemski nalot. Celem miała zaś być mi, co już czułam rzeczywiście wyraźnie Rzeka Przemiany.

W końcu doszłam do niej, była to potężna, szeroka rzeka, która jednak nie miała początku ani końca, rozpoczynała się kilka metrów od mojej ścieżki po prawej stronie, a kończyła zaraz po lewej. Mimo to czułam, ze jest bardzo głęboka i może mnie porwać i już więcej nie wypuścić. Powoli, w konieczności wstąpienia w nią, włożyłem do niej jedną nogę, potem drugą, chwile zawisłam jakby unosząc stopy kilka centymetrów pod jej powierzchnią, i nagle wpadłam w nią pionowo. Leciałam w tej wodzie jakby w głęboka przepaść. Początkowe delikatne swędzenie wody ocierającej się o moją skórę, zaczęło być coraz bardziej nieznośne. W momencie gdy zauważyłam, że zaczynają odpadać ode mnie płaty skóry, przez co woda zabarwia się na żywy, czerwony kolor, gdy poczułam wyrywane włosy, wzbijające się jakby ławicą małych rybek coraz dalej ode mnie, gdy moje nogi poczęły unosić się w szpagacie coraz wyżej i wyżej, tak ze nie dostrzegałam już stóp, zemdlałam. Ustrzegło mnie to prawdopodobnie przed wielkim cierpieniem, gdyż na moment przed utrata świadomości poczułam ból, jakiego nie doznałam nigdy wcześniej.

Nagle otworzyłam oczy. To znaczy chciałam je otworzyć i poczułam, że widzę. Nie tyle nawet widzę, co doznaje..... dziwne uczucie. Chciałam spojrzeć na swoje okaleczone teraz zapewne ręce, nogi, lecz nie schylając nawet głowy, ujrzałam że ich nie posiadam. Nieistniejącymi rękoma chciałam złapać się za głowę, ale okazało się ze i ona gdzieś zapodziała się w Rzece. Byłam, teraz już to wiedziałam, jakąś mgłą, dla mnie zachowująca formę ciała, lecz nie prezentującą się tak wobec innych przedmiotów. Znalazłam się w kolejnej pustce, która była już jednak dla mnie szczęściem, prawdziwym domem. Zdałam sobie sprawę, ze jestem teraz tylko i wyłącznie samą duszą, nieograniczona przez ciało i zmysły. Mogłam lekko szybować to wyżej to niżej, we wspaniałym poczuciu wolności.

Moje, nielubiane przeze mnie ciało, zostało gdzieś poza mną. Mogłam zapomnieć o moich nogach, niezbyt prostych i takich jak bym chciała, moich wystających obojczykach, moich.... no właśnie "moich" a teraz poczułam jakby nieistotnych, nie zasługujących na przejmowanie się ich nieistnieniem.

Świat na około mnie miał formę barwnych plam, które skupiały się tworząc raz to drzewa, raz morze, raz piasek, liście, jeśli sięgnęłam po coś stawało się to zaraz tym czego pragnęłam. Tak jak rozwijająca się wcześniej pod nogami ścieżka. Teraz jednak gdy chciałam dotknąć owocu wiszącego na drzewie nie wymykał się on moim "palcom", to znaczy mojej energii, formował się i trwał, aż do momentu gdy odwróciłam od niego wzrok. Poczułam się jak w rajskim ogrodzie. Świat zaczynał formować się w taki sposób jak tego pragnęłam, moja powłoka również zaczęła przybierać postać wysokiej, zgrabnej dziewczyny, która jak czułam zaraz mogła stać się niską brunetką, lub otyłą starszą kobietą. Zaczęłam nawet bawić się tym swoim formowaniem, tworząc ze swojego ciała hybrydę postaci na dole długonoga dziewczyna a na dole starsza kobieta. Wraz z ta zabawą bieganiu na około cały czas pojawiających się nowy drzew, zauważyłam jedno, które stało tam jakby niezmienione. Podeszłam do niego i poczułam wspaniały zapach płynący z jego owoców, soczysty i jakby ciepły. Zapragnęłam zerwać jeden z takich owoców, by móc mocniej go powąchać. Nagle przeszył mnie strach. Znowu pojawił się nieopanowany i tym silniejszy, że jako dusz a potrafiłam odczuwać go o wiele łatwiej, niż ograniczona kiedyś ciałem. Zaczęłam uciekać od drzewa z pięknie pachnącymi owocami w stronę granatowych plam, które szybko zamieniły się w zwisające na drzewach jabłoni winogrona, w ten sposób tworząc z każdej jabłonki cienista altanę. Im głębiej wbiegałam w ten las, tym był on gęstszy, winogrona bardziej ciężkie i przysłaniające słońce. Nagle usłyszałam jakiś warkot zza pnia jednej "altanki". Chciałam zajrzeć z ciekawości pod zwisające pędy winorośli, wsunęłam tam głowę i niespodziewanie zobaczyłam małe istotki, nie dzieci, lecz po prostu mniejsze ode mnie siatki dusz, skupiające się, to rozrywające na wiele kawałków i szybujące naokoło pieńka drzewa. Zdało mi się nagle, że jestem w wielkiej maszynie z watą cukrową. Dwa obłoczki nagle zatrzymały się na mojej wysokości, wyrosły im nagle przeźroczyste nogi, nad nimi usta i po jednej ręce, które wyciągnęły ku mnie w geście przywitania.

  • Dzień dobry - powiedziały.

- Dzień dobry - i ja odpowiedziałam, nagle zdając sobie sprawę, jak nierealne stają się te słowa wypowiadane w tak dziwnych okolicznościach. Co jeszcze bardziej intrygujące, wraz z ich wymieniem wzbiły się ponad nasze "głowy" małe obłoczki. Zaintrygowana nimi zaczęłam pytać dwie istotki co to ma znaczyć. Odpowiedziały mi:

  • Widzisz, każde słowo wymówione powstaje tutaj jako małą odrębna duszyczka, która wzbija się i wraca do miejsca gdzie powstała. W ten sposób nie zabraknie ich nigdy w naszym świecie.

Nie pewna czy rozumiem co do mnie mówią poczęłam iść za nimi, w kierunku małych altanek, obrośniętych już nie winogronami lecz bluszczem, gdzie jak zauważyłam kręciło się dużo podobnych moim znajomym duszyczek. Wszystkie zaczęły wirować wokół siebie i tworzyć jeden wielki krąg białych strzępków, z którego co jakiś czas zaczynały znikać pojedyncze skrawki. Wszystko to, cały ten wielki, coraz większy wir spowodowały, już nie moje omdlenie, lecz poczucie senności i zmęczenia. Mimo iż nie miałam ciała zapadłam jakby w letarg, w którym przestawałam widzieć otaczający mnie świat.

Wróciłam do stany świadomości, kiedy poczułam na policzku spacerującą mrówkę. Gdy popatrzyłam na siebie znowu byłam niestety dziewczyna, którą pamiętałam z piętnastu lat życia. Miałam z powrotem swoje dłonie, tylko jakby odrobinę szczuplejsze, swoje nogi, również nieznacznie bardziej zgrabne i wyrwane wcześniej włosy teraz pozakręcane w wielką ilość loczków. Wracając jednak do biedronki zauważyłem, że chodząc tak po moim policzku, okna również czuje strach przez końcem ścieżki, że jest bezbronna i nie może znaleźć sobie drogi ucieczki. Wzięłam ją na swój odzyskany palec i poczęłam lekko przenosić na trawę. W chwili, gdy dotknęłam trawy ogarnęła mnie wielka miłość do wszystkiego co mnie otaczało, a znajdowałam się w rzeczywistej górskiej dolinie, otoczona majestatycznymi sosnami i pachnącymi jałowcami. Po chwili usłyszałam krzyki, wołające coś niewyraźnie. Po chwili u moich stóp, miałam bowiem i stopy, pojawiły się dwie małe istotki, które już przedtem poznałam, posiadające jednak już obecnie wszystkie normalnie wytupujące części ciała, które nic nie mówiąc dygnęły przede mną i zaczęły mnie przytulać. W tym momencie zaczęło pojawiać się coraz to więcej dzieci, już nie cichych, lecz krzyczących radośnie "mama", "mama".

Ludzie mniejsi i więksi, zaczynali tworzyć wokół mnie krąg, teraz już realnych ciał. Szybko usłyszałam cudowną muzykę… Wraz z wirowaniem kolejnych kręgów tańczących, jakby z przestrzeni pomiędzy nimi jęły się wydobywać czarodziejskie dźwięki, ni to skrzypienia, ni dzwonienia, miały rytm pulsowania setek, tysięcy serc które mnie otaczały. Poczułam, że to są dźwięki ich miłości do mnie, szczerej i prawdziwej. Gdy tylko uświadomiłam to sobie poczułam, że i ja zaczynam dźwięczeć dla nich i że oni to słyszą, zauważyłam ich iskrzące się radością oczy, coraz szybsze okrążenia, oraz coraz liczniejsze kręgi tańczących, To już nie były tylko małe dzieci, kilka osób na początku, które się pojawiły, teraz widziałam migające twarze milionów ludzi, których obroty były coraz dłuższe i szybsze, dźwięki zaś coraz silniejsze. Zauważyłam, ze nie wszystkie kręgi są jednorodne. Co raz gdzieniegdzie zanikało jakby światełko, cechujące kogoś, i choć pojawiało się nowe, wiedziałam że kogoś mi brakuje. W momencie tego braku, nagle przenosiłam się w to miejsce, zastępując je częścią siebie jakby na chwilę. W ten sposób ludzie krążyli nie tylko wokół mnie, ale i ja wraz z nimi.

Przenikając tak w kręgi i jednocześnie stojąc nieruchoma, zdałam sobie sprawę z mojej miłości do innych. Na ziemi, gdy chodziłam do szkoły, ludzie często mi przeszkadzali, byli dla mnie przeszkodą, zaś tutaj pozwolili mi na szczęście i byli jego przyczyną. Poczułam, że tak jak oni beze mnie, tak ja bez nich nie mogę żyć. Uświadomienie sobie tej sprawy stało się dla mnie wielkim szczęściem.

W momencie jednak, gdy zaczęłam zestawiać swoją teraźniejszą naturę wielkiej, wspanialej kobiety, z pamiętaną wcześniej dziewczynką, poczułam, że znowu zapada się wokół mnie cały świat, kolejne kręgi jakby się pochłaniają i znów stoję sama z dwójką małych dzieci na polance otoczona pachnącym świerkowym lasem. Dzieci schwyciły mnie za rękę i poczęły wieść ku prześwitowi wśród drzew. Nie wiedząc gdzie idę zachowywałam pewność, że czeka mnie cos miłego. Po takim doświadczeniu jak ujrzenie wirujących milionów kręgów i miłości jaka od nich ku mnie płynęła, moja dusza stała się przepełniona spokojem i szczęściem i czułam, że nie zagrozi już jej nigdy więcej żaden strach. Zaczęłam pytać małe istotki, jak nazywa się ta kraina, która stałą się dla mnie przyczyna najpiękniejszych przeżyć, najwspanialszych doznań. Zatrzymały się na chwile, odwróciły głowy i spojrzały na mnie z niedowierzaniem, ze zdziwieniem, że ich w ogóle o to pytam.

  • To jest twoje marzenie.

Jedyne słowa jakie usłyszałam od momentu przywitani się przez nich. Poczułam jak więc są one ważne. Czyżby ten świat w którym teraz jestem był tym o którym marzyłam? Czy tak właśnie wygląda rzeczywistość jeżeli się ją tworzy samemu? W momencie stawiania sobie tych pytań spojrzałam na świecące słońce. Znajdowało się już ono bardzo nisko nad horyzontem. Zmieniało swoja barwę na ciemno pomarańczowa i można było patrzeć prosto na nie. Wydawało się połyskującym miedzianym pieniążkiem, który ktoś nakleił na ścianę, jaką stawało się niebo. Zachodzące słońce zaczęło powodować, że wszystko wokół mnie zaczęło tracić barwy, stawały się one zamazane, coraz bardziej jednorodne i przypominać szare. Szaro - błękitne, dla ścisłości, gdyż nie smutne, a jedynie jakieś obce i nieprzeniknione. Wielkie przedtem chmury zaczęły się rozpływać, tworząc z nieba jeden, niezmącony niczym kask powodujący jakieś uczucie zastanowienia się. Zatrzymałam się i nagle w kontraście coraz bardziej niknącego w mroku świata uświadomiłam sobie, ze świat widziany przeze mnie było oczekiwaną i wymarzona od zawsze utopią. Był to świat w którym panowała miłość, można było stworzyć go na sposób jak tylko byśmy go sobie wyobrazili, wszystko jednak miało w nim sens i określone proporcje. Nie pojawiał się w nim zło, lecz tylko strach, który mobilizował do ruchu, do nie poprzestawania w czasie drogi. Wspaniałe kolory, nęcące zapachy to, to czego człowiek na ziemi często nie potrafił dostrzec,. Tutaj będące jakby esencją samych siebie stawały się milion razy piękniejsze i czulsze. Ludzie jeśli się pojawiali, nie byli podzielenia na rasy: biała, czarna, żółtą, czerwona, lecz byli ludźmi, jakby bez cech ich różniących, Potrafili trzymać się za ręce i wirować we wspólnie obranym kierunku. Cechowała ich potężna miłość, nie do siebie jednak, lecz do innych wiążąca ich ze sobą niż najściślejszy nawet uścisk. Ja dzięki temu potrafiłam sama ich pokochać, stawać się na moment nimi, wejść w ich świat. Nie byłam sama lecz żyła w razem z nimi. Poczułam się przepełniona tymi myślami, zaś niebo skupiające się nade mną powodowało coraz większy ucisk mojej głowy. Nie chciałam się jednak tym przejmować wiedząc, że idę jeszcze w jedno miejsce zamykające moją tutaj bytność. W promieniach zachodzącego słońca czułam i widziałam jak krajobrazy mnie otaczające zmieniają się jeden po drugim. Gdy odwróciłam głowę w lewo widziałam pustynię, z mała studnia, którą ocieniała za dnia palma i wielbłądem spokojnie pijącym sobie z niej. Po prawej stronie znajdowały się zaś wiszące na skarpie ogrody, spływające kaskadą czerwonych, to jeszcze dostrzegałam kwiatów. Na każdym poziomie biły fontanny tworząc jakby ścianę, wodospad kwiatów i wody. Pomyślałam, że z chęcią bym się tam znalazła, kiedy nagle pejzaż zmienił się w górski szczyt, na który zalegały śniegi, coraz bardziej matowiejące. I tak było z każdym kolejnym krokiem, pejzaże zmieniały się, coraz bardziej ciemniały i jakby znikały.

Stanęliśmy przed nieskończenie wysokimi skałami. Po środku nich znajdowała się mała szczelina. Dzieci gdzieś w tym momencie znikły, zaś ja poczułam że dalej muszę już iść sama. Po przejściu przez ciemny korytarz, jakby we wnętrzu góry, wyszłam na jasny plac wokół którego unosiły się pod niebotycznie wysokie niebo skały, odgraniczające go od reszty świata. Ktoś zaraz podbiegł do mnie, pocałował w policzek i nałożył piękny wieniec z kwiatów. Znów znalazłam się wśród kochających ludzi, lecz tym razem żyli oni już w sposób bliski naszemu zwyczajnemu na zimie. Mieszkali wszyscy w małej wiosce, której domki otaczały środkowy pusty plac. Na posiłki wyciągali skądś duże lawy, beczki i siadali do nich wspólnie. Choć mogło to przypominać jakieś ziemskie niepoważne ustroje, żyli mając wszystkie przedmioty materialne wspólne. Cały czas ktoś coś od kogoś pożyczał, ktoś coś komuś dawał, w ten sposób wszyscy musieli i jak było to po nich widać, chcieli ze sobą rozmawiać. Zapytałam jednego czy maja tutaj szkoły, wspomniałam bowiem swoja, widząc dziewczynki w moim wieku. Mężczyzna odpowiedział mi jednak, ze nie ma, bo jeśli ktoś się chce czego dowiedzieć pomagają mu wszyscy starsi, zawsze może iść do każdego z pytaniem i zostanie mu na nie udzielona odpowiedz. Jeszcze bardziej interesując się tym, zapytałam co się dzieje jednak jeśli ktoś choruje, bo w moim odczuciu do bycia lekarzem potrzebne jest jednak wykształcenie. Na to odpowiedział mi ktoś, że tutaj, w wiosce nie panują żadne choroby, poza krótkotrwałymi przeziębieniami. Ludzie bowiem żyją w zgodzie, nie kłócą się, nie zazdroszczą sobie, nie walczą, więc nie martwią się niczym, nie denerwują, a mając silne nerwy, zachowują również świetną kondycję Nie jedzą mięsa a jedynie warzywa i owoce, nie znają w ogóle alkoholu, zaś woda u nich jest krystalicznie czysta, więc lecznicza sama w sobie. W ten sposób pokochałam również i tych prostych, żyjących w ciężkich może, ale wspaniałych warunkach. Po pewnym czasie, nie wiem czy był to tydzień, czy miesiąc, bowiem we wiosce słońce nigdy nie zachodziło a jeśli ktoś szedł spać to wybierał jedna z setek jaskiń, do których wejście prowadziło przed domki przyklejone do wielu z nich. Tak wiec po jakimś czasie postanowiłam pójść jeszcze gdzieś indziej. Żegnając się z ludźmi których tutaj poznała, poczułam żal że w naszym świecie ludzie, nie potrafią zdobyć się na taka prostotę jaka cechowała mieszkańców tej wioski. Nikt tu bowiem nie goni za pieniądzem, mimo iż często ktoś wydłubuje ze ściany jakiś drogi najprawdopodobniej kamień, to jednak nie przejmuje się nim, tylko robi z niego zabawkę. U nas na ziemi o mały kawałek złota ludzie się zabijają, mordują, o większe pali się państwa i niszczy całe cywilizacje. Wspominając to poczułam, że się wstydzę, ze byłam kiedyś członkiem tak strasznego społeczeństwa.. Żegnana przez uśmiechniętych ludzi, zwróciłam się ku wyjściu z wioski. Gdy weszłam w długi skalisty tunel ogarnął mnie przyjemny chłód. Podążałam ku jego drugiemu końcowi wciąż niosąc w sercu widziane obrazy, z zaczarowanej jak dla mnie wioski. Gdy tak szłam dopiero po chwili zauważyłam, że tunel jest jakby dłuższy niż gdy przez niego wchodziłam w skały. Trochę zdenerwowawszy się tym poczęłam przyspieszać kroku, w końcu już nie na żarty przestraszona, że będę musiała zostać w tych skalach, poczęłam biec. W końcu krzyczeć. Nagle poczułam potężne uderzenie w twarz, całe ciało i niesamowity ból jakbym zderzyła się z potężną ścianą, która dodatkowo sunęła rozpędzona w moją stronę. Myślałam, że zostałam przez nią zmiażdżona.

Otworzyłam oczy. Teraz naprawdę poczułam, że w końcu je mam i że znajduje się na powrót w świecie z którego wyszłam, rozpoczynając swoją podróż po idealnych krainach. Nie siedziałam jednak przy biurku i nie trzymałam ręki na białej kartce. Leżałam bowiem w szpitalu. Jak się okazało zaczadziłam się spalinami z piecyka gazowego, który był w łazience, łączącej się z moim pokojem i do której, co nigdy nie przychodziło mi nawet do głowy, zamykać nigdy drzwi. Widocznie bowiem deszcz się rozpadał i w jakiś sposób zalał palnik w piecyku. Czy tak było, czy nie, nie pamiętam już. Pielęgniarka powiedział tylko, że znalazł mnie pies, który wciąż biedny wierzył, że pójdziemy na spacer i swoim szczekaniem domagał się tego. W ten sposób przywołał mojego tatę, który był w tym czasie w innym pokoju, w drugim końcu mieszkania.

Jednak mimo tych tragicznych powodów moich doznań zachowam je w pamięci na zawsze.