Pani Mikołajowa nie skrywała złości, kiedy zdradzała mi, gdzie mogę znaleźć jej męża: "Znowu się zmył, patałach jeden, a mnie samą zostawił ze smarowaniem sań! Znajdzie go pan w takim klubie o nazwie "Żółty rower", a jak już go pan znajdzie, to niech się pan sam przekona, jaki naprawdę jest ten wasz "Święty" Mikołaj!". Drzwi zatrzasnęły się za mną oznaczając koniec rozmowy. Zaintrygowany poszedłem we wskazane miejsce. Mikołaja znalazłem od razu, ktoś taki jak on łatwo rzuca się w oczy. Żłopał przy barze piwo - to dobre słowo, żłopał, bo cała broda była aż oblepiona. Przysiadłem się, dyskretnie włączyłem ukryty magnetofon, po czym zacząłem badać grunt.
- Co tam słychać, panie Mikołaju?
- A co ma być? Luzuję się... Czy my się znamy?
- Właściwie to nie. Jestem Adaś Miauczyński.
- A ja.. zresztą to chyba jasne.
- Może mi pan powiedzieć, dlaczego taka osobistość jak pan zagląda do takich lokali jak ten?
- Niby jakich lokali?
- No wie pan, "Żółty rower"... I sami poprzebierani faceci...
- Widzisz, mój drogi, oni wszyscy tu przychodzą , żeby choć na chwilę odetchnąć od swych żon. A incognito, bo takie męskie towarzystwa to są raczej podejrzane. Uwierz mi , całkiem niesłusznie. A że ja to akurat noszę się tak urzędowo i na co dzień, to się nawet nie muszę przebierać. A ty? Pierwszy raz tutaj?
- Przypadkiem jakoś tak trafiłem. Mogę zapytać o coś, co mnie zawsze intrygowało?
- Zapytać zawsze możesz.
- Ile ma pan lat? Trudno tak określić po tej brodzie.
- Och, już całkiem sporo. Urodziłem się 270 lat po Chrystusie.
- A gdzie?
- W Lycji, w takiej mieścinie o nazwie Patra.
- Czy ma pan jakąś receptę na długowieczność?
- To tajemnica, zdradzę tylko, że istotny jest przydomek "Święty".
- Rozumiem. A jak właściwie trafił pan do tego biznesu?
- Moja rodzina była bardzo bogata. Pieniądze jednak nigdy nie były dla mnie najistotniejsze. Jeden z mieszkańców Patry stracił wówczas wszystkie swe dobra przez zrządzenie losu... Najgorsze było to, że wtedy żadna z jego trzech córek nie mogła liczyć na zamążpójście, rozumiesz, bo były bez posagu. Postanowiłem im pomóc, ale tak, żeby nikt o tym nie wiedział. Zaplanowałem, że podrzucę im do domu worek złota, niestety wszystko było pozamykane. Musiałem wejść na dach, wrzuciłem tam woreczek przez komin. A ten wpadł do skarpety suszącej się nad paleniskiem. Nazajutrz rodzina uznała to za cud, kontynuowałem więc te "cuda" przez kilka kolejnych dni. Potem było już łatwiej, bo jedna z córek pozostawiała otwarte okno.
- Teraz wszystko staje się jasne! Czasem przez komin, czasem przez okno!
- Jak w życiu!
- A co było z panem dalej?
- Wyjechałem do naszej stolicy, by tam wstąpić do seminarium. Po długiej drodze duchownego zostałem biskupem, jednak przez edykt cesarza Dioklecjana, zakazujący praktyk religii chrześcijańskiej, dostałem się do więzienia gdzie poddano mnie torturom... Na szczęście następny cesarz, Konstantyn, był prochrześcijański, i wszystkich nas wypuszczono na wolność. Po mojej śmierci - a tak, bo ja już raz umarłem! - ludzie zaczęli wznosić do mnie modły, i stałem się patronem dla marynarzy, kobiet, które nie mogły mieć dzieci, a także więźniów i innych pokrzywdzonych. Dostałem wówczas "z góry" pozwolenie na powrót by czynić dobro. Musiałem przybrać pseudonim, co zresztą nieraz jest przyczyną komplikacji, bowiem w wielu krajach nazywa się mnie inaczej. I tak Francuzi zwą mnie Pere Noel, w Ameryce jestem Santa Claus, w Brytanii Father Christmas, u was zaś Święty Mikołaj. W sumie moich imion jest coś ponad dwadzieścia.
- Mam pytanie, choć nie wiem, czy na nie odpowiesz... Jak jest tam w niebie?
- O, to kwestia wyobraźni. I wiary. Zupełnie jak z Mikołajem!
- Czy masz może jakąś historię z poprzedniego życia, którą wspominasz szczególnie?
- Ha! Kiedyś , bodajże w roku 375, na jednym z soborów debatowano nad tym, czy Jezus jest Bogiem, czy tylko jego synem, za czym przekonywał pewien duchowny aleksandryjski Ariusz. Robił to tak gorliwie, że nie wytrzymałem i... powiedzmy, że moja pięść starła się przypadkiem z jego nosem.
- Zabawne!
- O tak, choć wtedy nie do końca było mi wesoło.
- A jeszcze z innej beczki: czemu nie mieszka pan na biegunie? Podobno ma pan willę w Laponii...
- Tak, w miejscowości Rovaniem, ale, przyznam szczerze, czasem jest mi tam za zimno, i dlatego rezyduję tam jedynie w okresie świątecznej gorączki.
- A kto zajmuje się nią na co dzień?
- Moi pomocnicy oczywiście, czyli całkiem sympatyczna banda elfów, krasnoludów i reniferów.
- Może pan coś więcej o nich opowiedzieć?
- Cóż, może zacznę od krasnoludów: to bardzo pracowite łobuzy, zajmują się taśmą i segregowaniem prezentów, a także dystrybucją choinek. W wolnych chwilach uwielbiają pić piwo, spać i grać w szachy. Nie radziłbym nigdy obudzić bez powodu krasnoluda. Zazwyczaj wchodzą wtedy w użycie znajdujące się pod ręką przedmioty ciężkie. Poza tym krasnoludy bardzo lubią dzieci. Natomiast elfy to psotniki, niczym wiatr w polu , ich specjalizacją są kontakty ze światem i zbieranie od rodziców zleceń na prezenty.
- Czyli to prawda, że ma pan fabrykę zabawek?
- Raczej specjalny zakład do segregowania i pakowania. Przez cały rok elfy załatwiają kontrakty z fabrykami na całym świecie, które potem poprzez moje renifery przesyłają mi zamówione prezenty. Działamy na zasadzie reklamowej wymiany.
- Dla takiej wybranej fabryki to musi być zaszczyt!
- No na pewno.
- A jak się ma do tego "Coca-Cola"?
- O, z nimi współpracuję już od dawna, zresztą to oni załatwiają mi kolejne czerwone kubraki, kiedy któryś się zużyje, dbają także o catering dla mojej załogi. Czyli zaopatrzenie w gastronomię. Nie tylko zresztą w "Colę".
- Jak dużo ma pan reniferów?
- Około 133, o ile pamiętam aktualne statystyki. Pasą się cały rok w lasach przy Rovaniem. Oczywiście - ten las jest odpowiednio zaczarowany, i nic im tam nie grozi. Są w takim specyficznym rezerwacie.
- A co z tym legendarnym czerwonym nosem Rudolfa>
- To przez whiskacza. Podobnie jak ja bardzo marznie.
- No tak... A jak to jest, że one wszystkie potrafią latać?
- To zasługa pewnej wróżki, zresztą mojej serdecznej przyjaciółki, która przygotowuje mi co roku solidną porcję eliksiru własnej recepty.
- To może dla odmiany mógłbyś mi opowiedzieć jakąś anegdotę z życia obecnego?
- Niech no pomyślę... Ha! Niech będzie historia o aniołku, takim z czubków choinki. Było to w pewne święta, w które akurat napiętrzyło się wiele problemów: kilka elfów zachorowało, Rudolf wymieszał latający eliksir z whisky i dostał rozwolnienia, moją żonę na dodatek cały tydzień notorycznie bolała głowa, jeśli wiesz, co mam na myśli... No w każdym razie bardzo się obawiałem, czy zdążę ze wszystkim i takie tam, to poszedłem na szklaneczkę dla uspokojenia, a tu jeszcze się okazało, że do barku dobrały się elfy, psiamać, no czyli kompletny rozstrój nerwowy... i wtedy nagle - ktoś zapukał do drzwi - otworzyłem, a tam stał, czy raczej fruwał, mały aniołek trzymając wielką choinkę, która spadła z jednego z transportów. I kiedy tak wyszczebiotał: "Wesołych Świąt", Mikołaju!", to od razu wszystkie stresy mi przeszły.
- Zabawne! To teraz ja powiem ci coś, co może ci się przydać: otóż szykują się na ciebie podobno ci tamci z lustracji, wie pan zresztą w czym rzecz. Podobno mają na pana jakiegoś podatkowego haka...
- Ha ha ha! Już ja to znam na pamięć! W każdym kraju śpiewka się powtarza: podatków nie płaci, gdyż w każdym kraju przebywa nie dłużej niż 90 dni w roku, więc nie łapie się na obowiązek podatkowy. Oficjalnie zameldowany w Laponii, więc jest na głowie urzędasów fińskich, którzy mają z nim nie lada problem. Mikołaj rozdaje darowizny, choć nie wiadomo, skąd ma na nie pieniądze.
- A te twoje kontrakty z fabrykami? Czegoś tu nie rozumiem...
- Cóż, kontrakty, że tak powiem są tylko pomiędzy nami, i tak dalej... Trochę jak umowa ustna. Kwestie podatkowe dotyczą także i ich, rozumiesz, każdy kombinuje... Ale wracając do rzeczy: sam natomiast nie otrzymuję darowizn, to muszę mieć jakieś źródło dochodu, i temu powinien przyjrzeć się fiskus z Finlandii. Według, weźmy na to, waszego prawa, gdyby wykryto takie źródło, musiałbym zapłacić od niego około 75% wartości. Na szczęście - jestem jak na razie nie do ruszenia.
- No, to pana praca musi się wiązać z dużym stresem.
- O, i z dużym ryzykiem utraty zdrowia! No bo sam popatrz: notoryczne zagrożenie układu oddechowego wynikające z pracy na wysokościach, w warunkach nagłych zmian temperaturowych, ciągłe przeciągi... Istnieje także ryzyko powikłań gastrycznych - w Ameryce ludzie częstują mnie słodkimi plackami i mlekiem, w Wielkiej Brytanii mam zaś do wyboru whisky i kanapkę. Do tego ciemność, niepewne dachy, nawet groźba konfrontacji ze strony niezadowolonych dzieciaków, i wiele , wiele innych niebezpieczeństw.
- Rzeczywiście, ciężka robota...
- Na szczęście małżonka i ta moja przyjaciółka wróżka dbają o mnie nieźle, he he he...
- Znalazłem kiedyś artykuł w jakimś piśmie, i stały tam bardzo ciekawe rzeczy. Jakiś gorliwy naukowiec pisał, że zasadniczo żadne stworzenie reniferowate nie jest stworzone tak, by mogło latać, jednakże istnieje nadal kilkaset tysięcy niezbadanych jeszcze organizmów, pozostających w kolejce do klasyfikacji, i choć są to przeważnie twory insektowate oraz bakteryjne, to przy tym nie da się wykluczyć istnienia reniferów, które potrafią latać...
- To bardzo ciekawe! Masz jeszcze jakieś statystyki?
- Mam. Otóż na ziemi mamy około 2 milardów dzieci, licząc za granicę wiek 18 lat. Pomijając nacje muzułmańskie, hinduskie, żydowskie i buddystów, które nie korzystają z usług Mikołaja, pozostaje jakieś 15% dzieci, czyli coś ponad 370 milionów. Trzymając średnią 3.5 malca na jedno domostwo mamy jakieś blisko setki miliona domostw. Zakładając, iż przy każdym jest przynajmniej jedno grzeczne dziecko, roboczy dzień Mikołaja wylicza się na godzin 31, biorąc pryzmat na różnice czasowe. To daje nam 822 koma 6 odwiedzin na sekundę, czyli w konkluzji: na wykonanie standardowych czynności mikołajowych, czyli zaparkowanie sań, znalezienie odpowiedniej paczki, dach, komin, zapakowanie prezentu w skarpetę i powrót, na wszystko to powinien pan mieć - uwaga! - 1/1000 sekundę na każde gospodarstwo chrześcijańskie na ziemi.
- Nieźle, jak na takiego chłystka!
- Jeszcze nie skończyłem: i tak przy założeniu, że wszystkie z tych niemal setki miliona domostw rozłożono regularnie (co w istocie nie ma miejsca, jednak trzeba to dla wygody założyć), dostajemy nieco ponad kilometr od przystanku do przystanku, co daje tych kilometrów w sumie milionów sto dwadzieścia, a należy je pokonać w te 31 godzin, nie licząc nawet pauz na ... no, odcedzenie kartofelków i takie tam. Czyli: mikołajowy powóz musi śmigać jakieś 1040 km/s, czyli trzy tysiące razy prędzej niż dźwięk. Najszybszym wehikułem powstałym z ręki ludzkiej jest jak dotąd kosmiczna sonda "Ulisses", a ta pędzi zaledwie z prędkością ok. 44 km/s, ha! A trzeba tu jeszcze zwrócić uwagę na ładowność sań: niechby każdy dzieciak dostał około 1 kg prezent, np. klocki Lego, to cały rzut prezentów wyniesie jakieś 378 tys. Ton, a i to pomijając twój krągły brzuszek. Renifery zwykle mogą ciągnąć do 180 kg ładunku czy zaprzęgu; nawet, jeśli udałoby się pociągnąć takiemu latającemu egzemplarzowi ładunek dziesięciokrotny temu, potrzeba ich będzie ponad 200 tysięcy! Z tego wychodzi całkowita masa zaprzęgu Mikołaja bliska 400.000 ton! Jeśli taki bolid śmiga w przestworzach z ustaloną już szybkością 1040 km/h, to jest to niemal adekwatne do wejścia meteorytu w atmosferę, gdzie wchodzi w grę tarcie i potrzeba przyjęcia na pierwszą parę reniferów energii, żeby nie skłamać, ponad 15 tryliona dżuli / s, i tak dalej , i tak dalej... Słowem: racjonalnie rzecz biorąc już dawno ty i twój zaprzęg powinniście spłonąć, spalić się, zetrzeć w proch, po prostu - przestać istnieć już po pierwszej nocy powietrznych wojaży!
- Spryciarzu! Ale mówiłem ci, że jestem "Świętym" Mikołajem.
- No tak, to wszystko wyjaśnia. A co sądzisz o tych plotkach, że tak naprawdę to tatusiowie czy wujkowie przebierają się za ciebie i tak naprawdę to ciebie jednak nie ma?...
- To nie plotki, a stan faktyczny. Ja tam nie będę skarżył o plagiat, najwyżej dzieciaki dostaną większy rzut prezentów, bo te ode mnie, z "urzędu", i jeszcze jakieś premie od rodzica, który widać czuje potrzebę przebierania się w czerwony kubraczek!
- Taa... Wszystko jest kwestią interpretacji.
- Oczywiście! Na przykład moja małżonka tłumaczyła swemu siostrzeńcowi fenomen latających reniferów, bo numer z eliksirem od wróżki nie przeszedł. I wymyśliła mu taką oto bajkę: pewnego dnia Święty Mikołaj zdecydował, że należy jakoś usprawnić parametry jego reniferów, które wówczas jeszcze nie miały wbudowanych funkcji latających. Wertując rozmaite, czarodziejskie księgi natrafił na mapę pewnej tajemniczej okolicy, gdzie stoi jeszcze bardziej Tajemnicza Życzeniowa Góra. Jak to w bajkach bywa, góra ta mieściła się za siódmą górą, rzeką, doliną, mostem, zamczyskiem, bagnem, i jeszcze siedem po siedem innych elementów topografii, i na dodatek jest pilnowana przez olbrzyma - śpiocha, który budzi się jednak zawsze, gdy wyczuwa obcego. Święty Mikołaj znał legendę tej góry, i wiedział, że wiąże się ona ponoć z pewnym pradawnym pierścieniem, który od wieków przekazuje się w rodzinie mej małżonki. A za tym - istotnie wizyta w tamtejszych rejonach może mu pomóc w rozwiązaniu reniferowej kwestii. Udał się więc tam, a droga zajęła mu trzy czwarte roku - bał się, że może nie zdążyć wrócić na świąteczny czas, wierzył jednak w moc tkwiącą w górze. I doszedł do niej wreszcie, a olbrzym natychmiast się obudził, po czym zaczął wrzeszczeć: "Nie przejdziesz dalej, kimkolwiek jesteś - nie przejdzie tędy żaden obcy!" - A Mikołaj na to spokojnie: "Ale ja nie jestem obcy, ja jestem - swój." A na dźwięk tego słowa olbrzym zasnął w sekundzie. Mikołaj minął go, i klucząc w jaskiniowych labiryntach, odganiając się laską od natrętnych, półślepych potworków, przeskakując przez rozpadliny i uskoki, dotarł po tygodniu do wielkiego krateru w sercu góry. Nie był do końca pewien, co ma teraz począć, legendy były tutaj bowiem niejasne. I wtedy - pierścień ni stąd ni zowąd zaczął - jakby szeptać do myśli Mikołaja! Pogrążony jakby we śnie, Mikołaj wyjął z kieszeni pierścień, nasunął go na duży palec u nogi, podskoczył trzy razy, zgolił brodę, stał się niewidzialny, pomyślał życzenie , by jego renifery mogły latać, i rzucił się w przepaść gorącej lawy... Która okazała się być przepyszną galaretką, co prawda bez bitej śmietany, ale za to po przebiciu się przez nią i przez dno - Mikołaj znalazł się nagle w swoim łóżku zaplątany w kołdry i swą nagle odrośniętą brodę! Jak się okazało - renifery mogły odtąd latać. Koniec.
- I ten dzieciak uwierzył?
- Ba, rzecz jasna.
- Za dużo kina sprawia, że byle wróżka nie wystarczy.
- Takie czasy. A tak na marginesie, znałem osobiście pana Tolkiena.
- O!
- A tak! Powiem ci w sekrecie, że biedak się teraz, jak wy to mówicie, przewraca w grobie. Choć faktycznie to pewnie wychyla kolejny kufel miodu i klnie jak szewc na Petera Jacksona...
- Ee, ty też teraz stulasz bajki...
- Kwestia wiary!
- To chyba twoja uniwersalna riposta.
- Być może. Cóż, jednak na mnie już czas, bo nawet święci drżą przed swymi żonami. Miło było pogawędzić, aha , i jeszcze jedno: na ten magnetofon, to się raczej nic nie nagra. Za duże promieniowanie bije od takich jak ja.
- Skąd wiedziałeś?!
- Zgadnij.
- No tak, święty...
- To trzymaj się, do następnego!
Cóż, wywiad rzeczywiście się nie nagrał, na szczęście - mam dobra pamięć. I to, co tu dla was przytoczyłem, jest w większości zbieżne ze stanem faktycznymJ