Nie jestem zwykłym człowiekiem. Właściwie powinienem powiedzieć: nie byłem zwykłym człowiekiem. bo teraz już raczej tego nie mogę o sobie powiedzieć. Jestem cieniem, który dostał szanse, jedną na milion, żeby przyjść tu i opowiedzieć swoją smutną historię. Kiedy samotnie błąkałem się po Polach Elizejskich i nie miałem nikogo obok siebie, komu mógłbym opowiedzieć, co mnie spotkało i wytłumaczyć, dlaczego, co i jak to wszystko było możliwe, wtedy długo budowałem w swojej głowie konstrukcję opowieści, którą teraz, jako cień, mogę wszystkim przedstawić.

Mam na imię Narcyz. Tak, to ja jestem tym chłopakiem, którego wszyscy znają jako tego, który sam w sobie się zakochał i nie mógł nic innego zrobić jak tylko gapić się całymi godzinami swoje odbicie. Często śmieją się wszyscy z takich ludzi jak ja - że są w siebie zapatrzeni, że nie potrafią dostrzec nic poza końcem własnego nosa, że są wręcz głupi, egocentryczni i - tu padają wszelkie możliwie najbardziej obraźliwe epitety, które wskazują na brak dystansu do samego siebie, do tego, że nie potrafi znaleźć innych ludzi obok siebie, że wszystko, co może, to jedynie skupić się na sobie i myśleć o sobie. A to wszystko nieprawda.

Wiem, że od tamtego czasu, czasu mojej śmierci, upłynęły stulecia. Wiem, że poważne uniwersytety zajęły się moim przypadkiem i analizują go w sposób, o który nigdy bym wcześniej nikogo nie podejrzewał. Nie wiedziałem, że zostanę uznany za symbol ludzkiej egzystencji, która ze swojej natury nie jest zdolna do tego, aby przekroczyć niewidzialną granicę pomiędzy poszczególnymi ludźmi. Moja kondycja została nazwana melancholijną. Wiadomo bowiem już teraz wszystkim, że moje cierpienie było nie do ogarnięcia. Nie mogę przecież dotrzeć do drugiego człowieka nawet, jeśli bardzo bym się starała, nawet, jeśli bardzo bym tego chciał. Jeszcze trudniej dotrzeć do samego siebie. Wszytko, co o osobie wiem, to relacji e innych ludzi na mój temat lub moje własne wyobrażenia siebie. Nic ma jednak nic bardziej zwodniczego ponad to, że ja myślę o sobie, nie wiedząc przy tym ani trochę, jaki naprawdę jestem. Taka wiedza jest potrzebna, żeby móc do siebie dotrzeć. Jeśli nawet nie wiem nic o sobie., w jaki sposób znajdę drogę do poznania samego siebie? Przecież nawet w wyroczni delfijskiej zawisło hasło: poznaj samego siebie. To podstępne, ponieważ przecież siebie poznać nie mogę - to znam tylko opowieści o mnie, a przed sobą samym jestem zamknięty na dwa spusty. O, to dopiero rozpacz, ze jestem jakby obok siebie. Mój niby świadomy wszystkiego mózg nie jest w stanie jednak ogarnąć całości mnie, mnie jako całości, bo moja myśl próbuje wszystko poskładać do kupy, ale tak naprawdę to wszystko niemożliwe. Dzięki temu, że znaleźli się tacy ludzie, którzy potrafili dostrzec swe mnie kogoś więcej niż tylko błazna, głupka wpatrzonego w taflę jeziora odbijające jego oblicze, stałem się nagle postacią tragiczną, archetypem tragedii losu człowieka.

Są tacy, którzy mówią uparcie, ze nie jest ważne to, jak człowiek wygląda, ale to, jaki jest naprawdę. Są też tacy, którzy mówią, że najbardziej na świecie chcieliby mieć urodę, która pozwoli im zawładnąć sercami tych, na których im zależy, bez nawet najmniejszego starania się o cokolwiek. I jedni i drudzy są w błędzie. Nie jestem wcale pewien, czy łatwiej jest ludziom nieładnym - myślę, ze kiedy widzimy ładną osobę, to od razu nabieramy do niej sympatii. Jeśli natomiast widzimy kogoś, kto nie ma ujmującej aparycji, wtedy odruchowo nabieramy dystansu i trudno się nam tego wybyć. Nie ma co udawać - uroda lub jest brak wpływa w jakiś sposób na to, jak odbieramy innych ludzi - przynajmniej na samym początku znajomości. Kiedy poznajemy druga osobę lepiej, wtedy już nie mamy takiego kłopotu - wtedy zdecydowanie ważniejsze jest wszystko to, co dzieje się poza wyglądem i zaczynamy akceptować i kochać nawet te wady, które dla innych są nie do przyjęcia. Jednak uroda bardzo pomaga w kontaktach z innymi ludźmi. Czasem jednak może być poważną przeszkodą... Nikt z nas tak naprawdę nie chce budzić takich uczuć, które nie są chciane. Każdy z nas chciałby, aby lubiły go lub kochały tylko te istoty, które sami kochamy. Moim nieszczęściem była moja uroda. Tak, nikt pewnie nie chce w to wierzyć, ale jestem nieszczęśliwy, bo jestem piękny. Nie chcę wcale, żeby kochały mnie wszystkie te osoby, które spotykam w swoim życiu,. chcę aby kochali mnie tylko ci, których kocham ja. Co mogę poradzić na to, że nie jestem w wstanie odwzajemnić uczuć tych osób, które zapałały do mnie uczuciem. Nie mogę kontrolować uczuć innych ludzi i nie mogę kontrolować uczuć swoich. Ni można mnie winić za to, że kogoś nie kocham - to nie jest przestępstwo, uczucia nie podlegają władzy sądzenia ani władzy rozumu. Nigdy nie odważyłbym się wydawać takich wyroków, nigdy też nie chciałbym, żeby ktoś ocenił mnie za to, jakimi uczuciami pałam. A tak się właśnie stało. Dlaczego? Mogę teraz tylko wołać w niebo, bo nic lepszego mu nie przychodzi do głowy, tylko to i tylko tyle...

Zostałem skazany na cierpienie przede wszystkim dlatego, że nie pokochałem nimfy, która straciła dla mnie głowę. Nie wiem, czy ktoś inny na moim miejscu postąpiłby inaczej, ale myślę, że nikt. Nie można szukać w drugiej osobie potwierdzenia własnej wartości i nie można wiązać się z kimś tylko dlatego, że ta osoba nas kocha. Potrzebna jest wzajemność. Nie rozumiem, dlaczego nie dzieje się tak, że kochamy tylko z wzajemnością - bardzo chciałbym, aby było inaczej, jednak nie mam najmniejszego wpływu na to, hak się mają sprawy świata. Nie wiem, dlaczego Fatum naznaczyło biedną nimfę Echo nieszczęśliwą, bo niemożliwą do spełnienia miłością do mnie. Gdybym tylko mógł, pomógłbym jej, ale to przechodziło moją moc. Nie mogłem jej pokochać.

Byłem bardzo młody, kiedy ta historia się zaczęła. Nie mogę powiedzieć, że miałem już dużo rozumu, że byłem rozsądny i wiedziałem dobrze, czego chcę. chciałem tylko dobrze się zabawić, zajmować tym, co naprawdę lubię robić. Nie byłem jakimś specjalnie dziwnym nastolatkiem. Teraz, z perspektywy czasu dostrzegam nawet, że byłem wyjątkowo przeciętnym nastolatkiem. Nie ma nic złego w tym, że wolałem gonić za zwierzętami (uwielbiałem polowania) niż za dziewczynami. Niedojrzałość w wieku nastoletnim chyba nie jest grzechem, prawda? Jednak zostałem skazany na śmierć i wieczną melancholię tylko dlatego, że ktoś mnie pokochał a ja tego nie zauważyłem i nie potrafiłem odwzajemnić uczucia. Nie ma nic złego w tym, że uczuć się nie odwzajemnia. Gdy ranimy cudze uczucia wykorzystując cudzą słabość, wtedy to jest problem. Kiedy jednak tylko zachowujemy obojętność (bo jak zachować się w takiej sytuacji?) wtedy nie robimy nic złego. Nie zrobiłem krzywdy Echo. To nie moja wojna, że nie potrafiłem jej pokochać. Nie złamałem jej serca z premedytacją. Zwyczajnie nie kochałem jej. Jaka szkoda dla niej. Jaka szkoda dla mnie?

Musiała mnie spotkać podczas jednego z polowań. Nie ma innego wyjścia, nic lepszego nie przychodzi mi do głowy. Ani przez chwilę nie dawałem jej do zrozumienia że czuję do niej cokolwiek. Ja wtedy nie byłem zdolny do jakichkolwiek uczuć głębszych. Kiedy zastanawiałem się nad tym fenomenem mojej oziębłości wobec kobiet doszedłem do wniosku, że to nawet nie jest kwestia odmiennej orientacji seksualnej (przecież nimfy są śliczne, co z tego, skoro nie potrafiłem zmusić swojego serca., żeby zabiło żywiej dla którejś z nich?), nie byłem jeszcze gotowy na miłość. Tylko tyle. Przechodziłem koło tych ślicznych istot zupełnie obojętnie, jak obok drzew, nawet estetycznie nie robiły na mnie żadnego wrażenia, bo nie mogły i - tyle. Ci jeszcze ma powiedzieć?

Kiedy próbowałem zrozumieć (w wieczności czas płynie inaczej, jednak i tak zdaję sobie sprawę, że miliony kilometrów przebyłem spacerując po Polach Elizejskich i rozmyślając, dlaczego. Chcę wiedzieć, bo bez tej wiedzy nie dałbym rady zaznać spokoju, a niczego tak bardzo nie pragnę, jak spokoju. Może

Nie potrafiłem kochać, ponieważ nie było obok mnie nikogo, kto tej miłości mógłby mnie nauczyć? Może miłość jest taką samą umiejętnością jak każda inna? Może nie ma się czego wstydzić, że jest się oziębłym i nieczułym? Może po prostu takim się jest i koniec kropka? Nie dano mi najmniejszej szansy. Moja matka umarła, kiedy byłem zupełnie mały, nie poznałem jej a przecież miłości uczymy się od tej przede wszystkim, która dała życie. Jeśli ona przedwcześnie odeszła - to cóż zrobić? właściwie nie można zrobić nic... Wychowywała mnie babcia, ale ona też szybko umarła. Potem przyszedłem na wychowanie do domu jej drugiej córki. Nie, moje dzieciństwo było szczęśliwe, nie mogę powiedzieć niczego złego ani o babci, ani żadnej osobie, z którą miałem do czynienia w dzieciństwie. Nikt mi nigdy nie zrobił krzywdy. Rosłem zdrowo i czułem, że wszyscy chcą mojego dobra. Może ja byłem za młody, żeby się zakochać? Chyba się powtarzam...

Teraz, kiedy mogę o tym wszystkim opowiedzieć, kiedy czuję, jak bardzo zostałem skrzywdzony, ile mogłem osiągnąć, gdyby nie śmierć w jeziorze.... Śmierć... no, tak, śmierć...

Musiałem zginąć, bo nie pokochałem Echo, która poskarżyła się bogom. Nimfa zmarniała do cna, nie mogła jeść, nie mogła spać, nie mogła nigdzie znaleźć sobie miejsca. Kiedy widać było, że nie potrafi się odkochać, wtedy bogowie orzekli, że nie można przedłużać jej męki - zamienili ją w echo, które powtarza za innymi głosami dźwięki... Tym właśnie stałą się w związku zakochaniem Echo - jedynie powtórzeniem. Czy warto się zakochiwać, jeśli mam się zredukować wyłącznie do odbicia? ...Tak, odbicia - tak, jak Echo dobija teraz cudze głosy, tak ja zapragnęłam, aby zobaczyć odbicie właśnie, zespolić się z własnym odbiciem...

Ale jak to się mogło stać? Stało się to podstępem. Byłem bardzo zmęczony po gonitwie za łanią. Usiadłem pod drzewem (tam był cień). Poczułem, jak bardzo chce mi się pić. Rozejrzałem się wokół siebie i zobaczyłem, że jezioro jest tuż tuż. Szybko podszedłem do niego, pochyliłem się i już prawie włożyłem rękę do wody, gdy nagle coś mnie zatrzymało. Nagle dostrzegłem własne odbicie. Nigdy nie zwracałem uwagi na to, że kiedy piję lub patrzę w taflę jeziora, wtedy widzę siebie. jakoś nigdy nie przejmowałem się tym specjalnie i dlatego tak dziwne wydało mi się to, że dotarło do mnie, że ja naprawdę jestem piękny. Ach, gdybym wtedy szybko odwrócił wzrok! Dlaczego wtedy nie odwróciłem wzroku? Dlaczego nie poczułem jakiegoś ostrzegawczego muśnięcia na plecach, dlaczego wtedy nie zjawiła się żadna z zakochanych we mnie istot, żeby odciągnąć mnie od tej zdradliwej tafli, która doprowadziła mnie do krańcowego wyczerpania. Teraz wiem, że to był spisek. Postanowiono mnie ukarać właśnie w ten sposób, że zesłano na mnie urok, na mocy którego zakochałem się we własnym odbiciu. Jak mam dotknąć odbicia, które przecież nie istnieje w taki sposób, w jaki z pewnością istnieją te wszystkie piękne nimfy, które wypłakiwały za mną oczy? Nie chcę teraz żalić się, bo nie wiem, czy nie okażę się śmiesznym, ale ból jaki poczułem, ból, jak poczułem, że nie mogę w żaden sposób zbliżyć się do tego obiektu mojej miłości, tylko dlatego, ze jest odbiciem mnie, że jest jednocześnie tak daleko i tak blisko, że mogę wychodzić z siebie a i tak siebie dotknąć nie będę w stanie... nawet teraz, już tyle czasu po śmierci, na samo wspomnienie tracę oddech. To jak uderzenie, po którym ciężko się podnieść. Jak ogłuszenie, taka wielka tęsknota, tak i wielki ból, prawie nie do przeżycia, prawie nie do zaakceptowania, taki nieludzki ból, gdybym tylko mógł, żyłbym jak zwierzę, bo nic więcej, poza nieartykułowanym wyciem z tęsknoty zrobić nie mogę... Chciałbym przede wszystkim dotknąć, poczuć z ulgą, że nie jestem chory, że nie zwariowałem. że mi się to wcale nie śni, że kocham nie majak, nie ułudę, ale mój obiekt miłości jest tak pewny i tak twardy, jak to sobie tylko można wyobrazić. Że jest. Zeusie, jak ja pragnąłem siebie dotknąć.

Są na pewno, męki bardziej wyrafinowane, którymi raczono grzeszników - ale ja jeszcze raz powtórzę - nie zrobiłem nic złego. Zostałem skazany na wieczną tęsknotę i wieczne tułanie się po świecie, i całkowity brak spokoju. Nie mam najmniejszej szansy na to, aby usiąść i zasnąć błogim snem, który będzie znaczył ni mniej ni więcej tylko tyle, że wiem, ze kocham i jestem kochany. Jak mam kochać, skoro nie wiem, czy to nie jest sen? Rzeczy naprawdę dzieją się? czy to tylko miraże? Tak bardzo, tak chciałbym, żebym mógł w końcu przestać stęsknić, żebym mógł przestać odczuwać brak.... Czy to możliwe? O, bogowie, czy to jest możliwe?

Co ma zrobić z tą swoją urodą, jeśli moje serce już dawno zajęte? Jak je opróżnić z miłości? Ja przecież nawet tego nie chcę, bo kocham ten ból, który sprawia mi tęsknota za tym, żeby poznać siebie (choć jednocześnie wiem, że nic z tego). Jestem skrajnie szczęśliwy i skrajnie nieszczęśliwy jednocześnie...

Jestem rozdarty między ciągłym oczekiwaniem, między czekaniem, że w końcu nadejdzie cud i przestanę się tak nieludzko męczyć, w nieskończoność...

Ale jezioro, tak - jezioro. Zobaczyłem w nim swoje odbicie. to ono było przyczyną mojego nieszczęścia. Ja wiem, że to nie jest jego wina, wiem, że takie były wyroki bogów, ale nie umiem sobie poradzić z tym, że nikt mnie nie ostrzegł, że ono samo przyjęło na siebie taki ciężar - pewnie mu z tym wszystkim bardzo źle...

Dziś jest szczególny dzień. Mogłem jeszcze raz pojawić się w tym miejscu, w którym uschnąłem z tęsknoty i z żalu. Mogę podejść bliżej, jeszcze bliżej i zajrzeć jeszcze raz w taflę, żeby ... ale co to? co to znaczy? ... widzę odbicie siebie, ale też ... to niemożliwe... na dnie oczu mojego odbicia jestem ja sam... to znaczy... że jestem wolny... ze wzajemnością, ze wzajemnością...

- Narcyzie! ... Narcyzie! ... Ocknij się wreszcie! ... Hades cię wzywa, co ty wyprawiasz ... śpisz? masz jeszcze wieczność na sen... chodź szybko... czemu tak na mnie patrzysz nieprzytomnie? o czym myślałeś? o czym marzyłeś? .. nie, nigdy nie uwolnisz się od siebie... chodź, bo nie chcę narażać nas na nieprzyjemności. Chodź, szybko...