Na początku była słodycz. Mleczna, gładka, rozpływająca się w ustach – taka czekolada zawsze poprawiała mi humor. Kiedy byłam mała, babcia mówiła, że dobre rzeczy w życiu są jak czekolada: im słodsze, tym szybciej się kończą. Wtedy nie rozumiałam, że między wierszami chciała mi powiedzieć coś ważniejszego.

Wszystko zmieniło się pewnego jesiennego popołudnia. Siedziałam w kuchni z moją ciocią Agnieszką, znaną w rodzinie z zamiłowania do zdrowego stylu życia i… jeszcze zdrowszych przekąsek. Gdy podała mi filiżankę gorącej herbaty i położyła obok kostkę gorzkiej czekolady, spojrzałam na nią z niedowierzaniem.

– Spróbuj – powiedziała z uśmiechem. – To 85% kakao. Prawdziwa czekolada.

Wzięłam kęs. Było… dziwnie. Zbyt gorzko. Jakby ktoś zapomniał dodać cukru. Z trudem przełknęłam i zmusiłam się do uśmiechu.

– Pycha – wydusiłam przez zaciśnięte zęby.

Ciocia tylko się roześmiała. – Nie trzeba udawać. Polubienie gorzkiej czekolady to jak nauka cierpliwości. Trzeba dać sobie czas. Ona nie krzyczy smakiem. Ona opowiada historię – dodała tajemniczo.

Zaintrygowana, postanowiłam spróbować jeszcze raz. Nie od razu, ale każdego dnia – kawałek po kawałku. Początkowo była tylko gorycz, ale z czasem zaczęłam wyczuwać inne nuty – orzechowe, lekko kawowe, czasem nawet owocowe. Jakby ta czekolada miała ukryte warstwy, jak człowiek, którego trzeba lepiej poznać, zanim się go polubi.

Zrozumiałam, że gorzka czekolada jest jak życie. Nie zawsze łatwe, nie zawsze słodkie, ale prawdziwe. Uczy doceniać detale, zwalniać tempo i smakować każdą chwilę.

Dziś nie sięgam już po mleczną tabliczkę. Gorzka czekolada stała się moją codzienną towarzyszką – nie dlatego, że muszę, ale dlatego, że ją polubiłam. A może nawet… pokochałam?

Bo czasem, by coś polubić, trzeba najpierw do tego dojrzeć.